Kolejny pochmurny dzień. Dzisiaj jeszcze mniej słońca. Poranna rosa trochę zmoczyła namiot. Muszki atakowały mniej, ale obsiadły cały tropik, więc spakowałem się szybko, omijając śniadanie i równie szybko uciekłem.
Dojechałem do miasteczka Fort Augustus. Był otwarty sklep, nawet jakieś pamiątki się znalazły, zwłaszcza związane z Nessie. Powoli ruszyłem na północ – od wschodniej strony Loch Ness, gdzie były drogi lokalne. Od razu dostałem stromy podjazd do pokonania. Potem zrobiło się lżej. Przynajmniej póki nie zaczęła się mżawka. Na szczęście uciekłem spod chmury i na szczycie ukazała się panorama.
Droga na północ była raczej nudna, choć jechałem po szlaku rowerowym. Dużo wąskich dróg, pagórków, jeden wodospad i nic się nie działo. No, może poza tym, że kolejny raz wyprzedzał mnie idiota na blachach NL. Polskie wyprzedzanie „na gazetę” to luksus przy tym, co robią ci kretyni. Nie zamierzam odwiedzać Holandii, skoro każdy tam tak niebezpiecznie jeździ.
Dojechałem na północ Loch Ness, żadnych potworów. Za to potworne były drogi dla kaskaderów. Jest ich bardzo mało w Szkocji. Jednak to, co istnieje kompletnie nie nadaje się do jazdy. Koszmarnie nierówne, nie wspominając o szerokości. Całe szczęście prawo pozwala rowerzyście wybrać najbezpieczniejszą dla niego drogę.
Znalazłem się w Inverness. Większe miasto, więcej ludzi. Nie miałem ochoty go zwiedzać. Chciałem wejść na zamek, ale był akurat w remoncie. Ruszyłem po wysokim moście do kempingu. Znów w ciemno. Recepcja była zamknięta, a wisiała kartka, że wszystko zarezerwowane, ale zauważyła mnie opiekunka ośrodka i powiedziała, że uda się mnie wcisnąć. Muszek tu nie było, ale trochę popadało. Pękła kolejna szprycha. Mam dość tego koła.