Rano spakowałem suchy namiot. Dzień był cały pochmurny z przelotnymi przejaśnieniami na horyzoncie. Na kilku zjazdach pojawiła się sporadyczna mżawka.
Objechałem zatokę. Droga po drugiej stronie była niebezpieczna ze względu na ściany skalne (usunąłem jeden kamol z jezdni), do tego te strome podjazdy. Trafił się nawet pierwszy tunel, choć bliżej mu do bariery lawinowej.
Po kilku męczących podjazdach dotarłem do drogi krajowej biegnącej na wyspę Skye. Największy ruch był właśnie w jej kierunku, ale i tak jechało się ciężko. Najgorzej, że brakowało alternatyw (no, może przemilczę szlak MTB). Widziałem zatłoczony zamek, potem wjechałem na przełęcz i zacząłem powoli kierować się w stronę jeziora Loch Ness. Brakowało sklepów, a znalezione były już zamknięte. Zamiast tego odwiedziłem kilka kawiarń.
Ostatnia droga była niemal pusta. Ruch jakby zamarł. Były ostrzeżenia o zamknięciu drogi, ale dotyczyły godzin wieczornych. Nawet sam spieszyłem się, aby zdążyć. Udało się, ale w piątki i tak jej nie zamykali. Przynajmniej miałem więcej czasu dla siebie. Drugi dzień z rzędu atakowały te nieznośne muszki. Wczoraj prawie niezauważalne, ale dzisiaj mnie pogryzły, a zostawiają brzydkie ślady. Wciąż jednak daleko do inwazji, jaką przeżyłem nad jeziorem. Pękła kolejna szprycha – wymiana znów wymaga zdjęcia kasety. Na spodniach wypatrzyłem dorosłego kleszcza. Musiałem oprzeć się o sakwę podczas rozbijania obozu. Tylko skąd znów on wziął się na sakwie?