Tym razem za cel moich przygód obrałem Gdańsk. Temperatura była idealna do jazdy. Pojechałem do mojej nowej bazy wypadowej zostawić bagaż i ruszyłem na północ. W Gdańsku byłem kilka razy, więc centrum mniej więcej kojarzyłem. Wjechałem na drogę biegnącą aż do Gdyni, po której jechałem kiedyś w przeciwnym kierunku. Liczniki przejazdów rowerem przebijały poznańskie niemal czterokrotnie. Również liczba rowerzystów korzystających z infrastruktury była naprawdę pokaźna. Tam już się robi ciasno, żeby sprawnie i bezpiecznie podróżować. Niemal innowacyjne w skali kraju są też poziome znaki drogowe. W niewielu miejscach je widuję, a tam są one chyba wszędzie. Widziałem też sporo bubli i niedopracowań, że za głowę się można złapać, ale gdzie ich nie ma? Powinienem rozważyć Gdańsk na przyszłość.
Znalazłem się w Parku Oliwskim. Pierwsze wrażenie wywarł na mnie niesamowicie ogromne. Tunele drzew i kanał obsadzony żywopłotem wyglądały bajecznie. Niestety reszta parku wyglądała zwyczajnie, a już myślałem, że będzie to mój ulubiony park. Dostałem się do ogrodu botanicznego w stylu japońskim, dla którego właśnie zdecydowałem się odwiedzić Gdańsk. Brama torii wyjęta rodem z Japonii oznajmiała, że dobrze trafiłem. Było tam bardzo spokojnie, więc spędziłem trochę czasu na oglądaniu tego niewielkiego ogrodu.
Ruszyłem do Zatoki Gdańskiej. Tam czekała na mnie kolejna niespodzianka – rowerostrada wzdłuż wybrzeża. Świetnie to przemyśleli. Przyjemnie się jechało. Szkoda, że znaki kierunkowe, które widziałem tak licznie w Warszawie, są tutaj dopiero w powijakach.
Odwiedziłem na koniec Stare Miasto. Zjadłem kolację i wróciłem do siebie. Droga dojazdowa od północy jest koszmarem, więc pojechałem od południa. Było znacznie wygodniej.