Trwa ładowanie…
Trwa ładowanie…

Widzisz podstawowy wygląd strony. Wystąpił problem z serwerem plików. Napisz do mnie, gdyby problem występował zbyt długo.

Andrzej na rowerze

4 miasta, dzień 3: kemping

  138.97  06:30
Kolejny dzień, kolejna noc spędzona na ściernisku, kolejne niewygody. Wstałem sporo przed szóstą, także widziałem wschód słońca o godz. 5.40. Temperatura w nocy znów nie sprzyjała, ale spałem dłużej niż poprzedniego dnia. Duża odległość od lasu spowodowała, że zwierzęta mnie nie straszyły. Nie te duże, bo myszy harcowały całą noc. Bałem się, że zaczną przegryzać się do namiotu, ale rano nie znalazłem żadnej dziury, więc chyba nawet nie próbowały.
Wyruszyłem punktualnie z dzwonami kościelnymi w pobliskim Pawonkowie. Po drodze minąłem jeszcze setki słomianych bel, przy których można było się rozbić. Gdyby jeszcze tak ściernisko było bardziej przyjazne namiotom. Po kilku kilometrach zatrzymałem się na gorącą kawę w spotkanym Orlenie. Zawsze można liczyć na tę markę.
Miałem przed sobą pół dnia opóźnienia, czyli nie było tak źle. Już wiedziałem, że zrealizuję plan i odwiedzę wszystkie 4 miasta. W stronę Opola jechałem ze średnią prędkością 24 km/h. Nie tak źle, zważając na sakwy i namiot. Teraz wiem, że zasługą tego był spadek terenu ku Opolu.
Zaskoczyły mnie 2-języczne nazwy miejscowości. Nie wiedziałem, że można takie w Polsce spotkać. Zastanawiałem się w jakim są języku, bo dla miejscowości Turza/Thursy w ogóle nie pasowało mi "th" do niemieckiego. Widocznie 6 lat nauki odleciało w niepamięć. W województwie opolskim bowiem wszystkie 2-języczne miejscowości posiadają dodatkową nazwę w języku naszych zachodnich sąsiadów.
Absurdalne dla mnie były chodniki pieszo-rowerowe, które od czasu do czasu mijałem. Wszystkie o tej samej, beznadziejnej nawierzchni z kostki. Rzuca na nich tak, że tylko raz spróbowałem i dalej cały czas poruszałem się po drodze krajowej. Dodatkowo szerokość takich chodników w ogóle nie nadaje się do jazdy rowerem.
W miarę zbliżania się do Opola zaczynały pojawiać się znaki zakazu ruchu rowerem. Tam już starałem się nie ignorować przepisów ruchu drogowego, bo i aut zaczynało przybywać. Już samo Opole zaskoczyło mnie asfaltową drogą rowerową, ale niestety nie dojechałem nią do centrum. Starają się jak każde inne miasto o infrastrukturę rowerową. Jest system rowerów miejskich, jest kilka dróg dla rowerów, ale to wciąż mało w porównaniu do innych miast.
Nie zatrzymywałem się na dłuższą wizytę, bo miałem jeszcze daleką drogę przed sobą, a zapowiadał się bardzo słoneczny dzień. Koniec z leśnymi drogami – teraz tylko asfalt. Trochę szkoda, no ale droga długa, mapy niedokładne, a ja miałem sakwy, więc nie było wyjścia. Zatrzymałem się jeszcze, żeby wymienić łańcuch, bo dostał dużą porcję piachu i zaczynał hałasować. Od teraz jazda była o wiele przyjemniejsza.
Jechałem na południe, pod słońce i pod wiatr. Po drodze żadnych drzew. Dopiero Bory Niemodlińskie dały ochłodę, jednak na krótko. Słońce zaczynało przypiekać.
Równo w południe usłyszałem dziwny pisk. Był to dźwięk uciekającego powietrza w przednim kole. Jeszcze ten upał. Zawróciłem się, żeby znaleźć odrobinę cienia pod najbliższym drzewem i zabrałem się do dzieła. Postanowiłem zakleić dziurę, ale ta się nie dała. Powietrze wciąż uchodziło. Nie mając już sił założyłem zapasową dętkę. Na domiar złego wyleciała mi sprężynka z szybkozamykacza. Cały czas szukałem jej w trawie, a ona leżała na chodniku. Bystrzak. Na całość poświęciłem 3 kwadranse. Wystarczająco dużo, żeby zrobiło się jeszcze goręcej.
W Białej zjechałem z wygodnej drogi wojewódzkiej na nierówny asfalt bocznych dróg. Temperatura dochodziła do 30 °C, a ja wkroczyłem na pagórkowate tereny. Dobrze przynajmniej, że wiatr był boczny. Zatrzymywałem się coraz częściej pod drzewami, żeby odpocząć od tego upału i odpocząć w ogóle, bo przez ostatnie 2 noce nie spało mi się najwygodniej.
Dojechałem do Głubczyc. W końcu jakieś miasto, a właściwie miasteczko. Chciałem znaleźć punkt informacyjny, żeby mi pomogli odnaleźć nocleg w Ostrawie (nawet nie sprawdziłem tego przed wyjazdem). Nic z tego, ale odwiedziłem (klimatyzowany) kantor. Kupiłem trochę koron i za informacją kasjera zmieniłem swoje plany. Zamiast jechać w kierunku Kietrza, skierowałem się drogą krajową do Pietrowic, bowiem tam miało być pole kempingowe.
Droga była okropna. Słońce świeciło prosto w twarz. Tyle drzew wokół i żadnego cienia. Jeszcze do tego jechałem pod wzniesienie. W połowie drogi dostrzegłem w oddali coś jak mgłę o zerowej widoczności. Okazało się, że to olbrzymia chmura pyłu niesiona wiatrem bocznym z pola, na którym pracowały maszyny rolnicze żniwiarzy. A gdy ten pył osiadł na skórze... jak to swędziało!
Przy okazji przypomniałem sobie czemu nie chciałem jechać przez Prudnik, a następnie w Czechach przez Karniów (czes. Krnov) i Opawę (czes. Opava). Droga wyglądała na górzystą, a po tylu kilometrach podróży nie chciałem dodatkowo się przemęczać. Nie miałem wyboru, zmieniając trasę swojej podróży.
Po godzinie dotarłem do celu. Olbrzymi kompleks. Choć była dopiero godz. 16, to postanowiłem zatrzymać się, odpocząć i zregenerować siły przed ostatnią podróżą niż znów martwić się o znalezienie noclegu, i to jeszcze zagranicą, bez znajomości języka. Naładowałem baterię w telefonie i nie musiałem się już martwić, że nie nagram całej trasy mojej wyprawy. Niestety pilnowanie telefonu (jedyny kontakt był w niestrzeżonej kuchni polowej) spowodowało, że zamknęli bufet i nie zdołałem zjeść niczego normalnego. Dobrze, że miałem ze sobą zapasy jedzenia.
Kategoria setki i więcej, z sakwami, pod namiotem, kraje / Polska, Polska / opolskie, Polska / śląskie, wyprawy / Cztery miasta 2013, rowery / Trek

4 miasta, dzień 2: północna część szlaku

  159.32  09:10
Piątkowy poranek dnia drugiego mojej wyprawy. Spało się ciężko, o ile można to nazywać spaniem. Przez to zimno co chwila się budziłem i rano miałem wrażenie jakbym spał maksymalnie godzinę. Komfort śpiwora, to 15 °C, w namiocie było tylko 13 i daleko do jakiegokolwiek komfortu.
Zebrałem się przed godz. 6. Słońce leniwie za chmurami się budziło, a ja przy 9 °C ruszałem w dalszą drogę po Jurajskim Rowerowym Szlaku Orlich Gniazd. Na podjazdach nie było lekko, bo mięśnie nie odpoczęły. Dowiedziałem się, że noc spędziłem w Zawierciu. Duże to miasto.
Dotarłem do zamku w Morsku. Obok widziałem mnóstwo domków, więc pewnie jest tam kemping. Cóż, zaoszczędziłem przynajmniej. Pod hotelem, który też znajduje się w tym kompleksie stało mnóstwo aut. Turyści jeszcze spali, gdy ja zwiedzałem.
W tym miejscu kończy się nowe, przejrzyste znakowanie szlaku i zaczyna stare, wyblakłe, oddalone od siebie o zbyt dużą odległość. Także nie dość, że wjechałem w kolejną piaszczystą drogę, to szlak gdzieś przepadł. Szczęśliwie przedostałem się do Podlesic, gdzie odnalazłem zgubę. Dalsza droga prowadzi obok Rezerwatu Góry Zborów. Minąłem kilka znaków zakazu ruchu rowerem, bo taki zakaz obowiązuje w rezerwacie. Wprowadza to w zamęt na rowerowym szlaku, którym się poruszałem.
Bateria w telefonie była na rezerwie. Musiałem się gdzieś zatrzymać, bo bałem się, że nie zapiszę całej swojej drogi przy takim zużyciu energii. Wypadło na sklep w Zdowie. Jak już się tam zatrzymałem, to przesiedziałem wszystkie chmury, że mogłem zrzucić z siebie ciepłe ciuchy. Choć sklep jest mały, to kolejki strasznie długie i jak już się ruszyłem, to wyszły prawie 2 godziny ładowania baterii. To musiało wystarczyć na dzisiejszą drogę.
W Bobolicach o mało nie przegapiłem zamku, bo nagle pojawił się za moimi plecami, ale że się dużo rozglądałem, to wleciał mi w oko. Dopiero dalej był wjazd z dużym parkingiem i polem namiotowym. Jak na złość dopiero gdy są niepotrzebne, to się odnajdują. Do dziś zastanawia mnie to czy jechałem drogą dla rowerów, czy ulicą, bo znak C-13 jednoznacznie określa typ drogi, jednak jej wygląd, brak chodnika i obecne zabudowania wskazują na zwykłą ulicę.
To był wysyp zamków. Ledwo nacieszyłem się jednym i już kolejny – w Mirowie. Piękne są. Nie żałuję, że wybrałem się w tę podróż. Miałem okazję zobaczyć to, co widziałem tylko w książkach. Kiedyś wybiorę się szlakiem pieszym i postaram się zobaczyć z bliska wszystkie Orle Gniazda.
Tuż za Moczydłem wjechałem na kolejną leśną drogę, która jest drogą dla rowerów, choć wątpię, żeby tędy ich dużo jeździło. Za dużo piachu. Jak zawsze starałem się balansować z moimi sakwami, a w miarę możliwości jechać ścieżkami obok drogi. Szlak wkrótce zamienił się w ścieżkę, a po pewnym czasie zaczął znikać pod pozostałościami po wycince drzew. Udało mi się dojechać do Przewodziszowic i nie zgubić szlaku. Odtąd jednak wracają standardowe oznaczenia szlaku, znane mi z jego początku, czyli prawidłowe wytyczne co kilkadziesiąt metrów. Nawet droga jest lepsza. Ktoś pomyślał, że jazda po piachu jest mozolna dla rowerzystów i na niektórych odcinkach powstała nawierzchnia szutrowa. Czasem ubita, czasem nie, ale przynajmniej nie był to piach!
Na drodze z Czatachowej do Ostrężnika poczułem się jak w średniowieczu. Kilkadziesiąt osób wzdłuż drogi, ubrani i posiadający rekwizyty jak sprzed kilkuset lat. Każdy odgrywał jakąś scenkę, nie zwracając uwagi na przechodniów. Widziałem między innymi proszenie o przejście przez bramę zamkową, zajmowanie się pacjentami w szpitalu polowym, kucie stali przez kowala, kobiety wracające z bazaru czy myśliwych niosących zdobycze. Znalazł się nawet skalny troll. Z początku myślałem, że to jakiś plan filmowy, ale nie było kamer, jakiejkolwiek ekipy filmowej, nawet zakazu wstępu na teren, więc ta myśl szybko się ulotniła. Do tej pory jestem ciekaw co to było i jak często się odbywa.
W Ostrężniku wjechałem pod rezerwat o tej samej nazwie. Wspiąłem się na skały z ruinami zamku, a także zobaczyłem krasnoluda strzegącego Jaskinii Ostrężnickiej. Szkoda było opuszczać tak widowiskowe miejsce.
Szlak co jakiś czas zmieniał częstotliwość i rodzaj oznakowania. Widocznie każda gmina odpowiada za swoją część. Szkoda, że nie ma jednolitego organu utrzymującego szlak.
Moim oczom ukazał się zamek w Olsztynie. Ostatnim razem byłem tutaj w podstawówce, chyba jeszcze za czasów, gdy nie pobierano opłat za wstęp. Z rowerem nie chciałem tam się pakować, więc tylko zrobiłem zdjęcie i ruszyłem dalej, bo byłem o rzut beretem od Częstochowy.
Miałem niestety pecha. Jechałem czerwonym szlakiem, aż dojechałem do Mstowa i... szlak się skończył (piktogram roweru z kropką oznacza początek oraz koniec szlaku). O co chodziło? Wjechałem na żółty szlak Przełomu Warty. Tak przynajmniej wynikało z mapy znajdującej się w tej wsi. Myślałem, że to nowy przebieg szlaku Orlich Gniazd. Coś mi nie pasowało, że ta czerwień wpadała w pomarańcz, ale na pewno nie był to kolor żółty! Wróciłem się do miejsca, gdzie mój szlak odbił – po prostu przegapiłem znak. Na pomyłce straciłem ok. 20 km.
Ostatni teren i w końcu dotarłem do Częstochowy. Miasto jest wielkim placem budowy. Nie znalazłem też żadnej mapy, więc nie zwiedziłem dużo. Zatrzymałem się w pizzerii na ciepłe jedzenie i podładowanie baterii w telefonie. Kurczak był suchy, ale głodny wszystko zje.
Po odpoczynku ruszyłem na Jasną Górę z nadzieją na znalezienie punktu informacji. Gdy już go odnalazłem, okazało się nim być urządzenie elektroniczne, które w dodatku nie działało! Niektórym się we łbach poprzewracało, żeby coś takiego uznawać za punkt informacji. Nie miałem wyjścia. Ruszyłem do miejsca, w którym miałem nocować wczoraj.
Ponieważ moje plany rzadko wychodzą jak należy, toteż nie szukałem noclegów dalej jak za Częstochową. Miałem się zatrzymać w Konopiskach, ale nie zapisałem sobie dokładnego adresu, a właściciele agroturystyk nie potrafią się reklamować. Byłem więc skazany na dalsze poszukiwania.
Dojechałem do Lublińca, w którym jest mapa. Na mapie zaznaczony jest kemping na południe od miasta, więc się tam skierowałem. Po drodze przypomniałem sobie, że w portfelu nie mam pieniędzy i zawróciłem się w poszukiwaniu bankomatu. Gdy go nie znalazłem, to zrezygnowany ruszyłem w dalszą drogę.
Mój plan na trzeci dzień kierował z Częstochowy do Opola drogami leśnymi i ogólnie okrężną drogą, bo zbyt szybko znalazłbym się na miejscu (zaledwie 100 km do przejechania). Był już zmrok, więc nie mogłem pozwolić sobie na błądzenie po lasach. Ruszyłem drogą krajową na Opole. Po drodze minąłem tylko gospodę, w której niestety nie było miejsc. Zacząłem się rozglądać za miejscem oddalonym od gospodarstw i lasów. Ponownie wypadło na ściernisko, bo nie minąłem żadnej łąki. Tym razem noc spędziłem przy drodze krajowej, więc ukryłem się za belami słomy, żeby wytłumić odgłosy aut.
Wyczerpała mi się bateria, więc została mi ostatnia zapasowa za kolejne dwa dni. Myślałem o ominięciu Opola lub Ostrawy, żeby wyrobić się w czasie. Nie wiedziałem wtedy, że byłem w połowie drogi z Częstochowy do kolejnego celu. Byłem przekonany, że się nie wyrobię z wykonaniem planu czterech miast.
Kategoria góry i dużo podjazdów, po zmroku i nocne, setki i więcej, terenowe, z sakwami, pod namiotem, kraje / Polska, Polska / śląskie, wyprawy / Cztery miasta 2013, rowery / Trek

4 miasta, dzień 1: południowa część szlaku

  130.69  07:58
Jest długi weekend, dzień zapowiada się słoneczny, więc czas zacząć mój plan z wczoraj. A zaplanowałem dojechać do czterech miast: Częstochowy, Opola, Ostrawy i Krakowa. Plan ten nie został jednak zrealizowany w sposób, jaki chciałem, ale do tego jeszcze dojdę. Dzisiaj bowiem miałem do pokonania Jurajski Rowerowy Szlak Orlich Gniazd. 190 km z Krakowa do Częstochowy.
Początek nie najlepszy, bo nie mogłem odnaleźć początku szlaku, a ten znajduje się tuż przy skrzyżowaniu ulic. Po oficjalnym początku rozpoczęły się problemy ze znakami. Musiałem zedrzeć kilka reklam, żeby odnaleźć kolejne wskazówki, ale i to nie uchroniło mnie przed przegapieniem skrętu. Niestety bez mapy ze szlakiem nie da się jechać, bo pod żadną reklamą nie znalazłem strzałki. Dalej też nie było najlepiej, gdy całą zabawę z jazdy psuły piktogramy ukryte w zaroślach, zdrapane, zaklejone reklamami, zamalowane czy w ogóle gdy zniknęły drzewa z tymi znakami. Zacząłem bardziej uważać i zerkać na plan, żeby nie zboczyć ze szlaku.
Dotarłem do Balic. Tutaj zaczął się prawdziwy teren – wąwóz. Jazda z sakwami dodatkowo utrudniała jazdę, więc kilka razy mnie zrzuciło z roweru. Jeszcze nie przywykłem do balansowania rowerem o zwiększonej masie.
Temperatura w słońcu wciąż rosła, ale szlak prowadził leśnymi drogami. Niestety na kilku był zakaz wstępu z powodu wycinki drzew. Szczęście, że dziś święto państwowe, więc nikt nie miał pretensji. Musiałem jednak jechać na wyczucie, bo niektóre piktogramy zostały zamalowane. Nie sądzę, żeby zrobili to leśnicy, bo usunęliby wszystkie na tej trasie. Zacząłem więc podążać za srebrnymi kwadratami. Oczywiście o ile było to możliwe, bo na asfaltowych drogach było tyle dziur, że nie wiedziałem czy je omijać, czy szukać szlaku.
Starym, znanym asfaltem dojechałem do Rudna, w którym stoi zamek Tenczyn. Ponieważ już go widziałem, to nie zatrzymywałem się – czekało na mnie jeszcze kilkanaście innych Orlich Gniazd.
Przez Krzeszowice i Dolinę Eliaszówki dojechałem do Racławic (ale nie tych związanych z insurekcją kościuszkowską). Tutaj znakowanie wprowadziło mnie w zakłopotanie. Sądziłem, że wjechałem na stary przebieg, bo mapa znaleziona w internecie prowadziła drogą obok. Okazało się, że szlak zmienił przebieg i prowadzi teraz obok starego, drewnianego kościoła zamiast wzniosłego, wapiennego szczytu. Jadąc dalej spotkałem się z problemem błędnego oznaczenia – na skrzyżowaniu starego przebiegu szlaku z nowym wjechałem na starą drogę. Dzięki temu zobaczyłem ów szczyt, ale też wydłużyłem sobie drogę.
Tym, co mnie teraz najbardziej martwiło były piachy. Zbliżałem się do Olkusza, który leży na terenach piaszczystych (wszak nieopodal znajduje się Pustynia Błędowska). Jechało się coraz mniej wygodnie, ale mijani rowerzyści mnie podziwiali za jazdę moim rowerem po takiej nawierzchni. Szkoda, że mój łańcuch cierpiał, otrzymując takie ilości pyłu.
Przed Olkuszem minąłem kilkudziesięciu rowerzystów, prawie wszystkich sakwiarzy. Jechali trochę moim szlakiem, trochę skracając sobie drogę, ale ich plan był podzielony na kilka dni, a ja chciałem tego dokonać w jeden dzień. Wątpiłem, żeby mi się udało, zważając na moją pozycję i czas – do Olkusza dojechałem po godz. 15, a przede mną jeszcze 120 km i to z dużą dawką terenu.
Dojeżdżając do Rabsztyna, zobaczyłem pierwszy zamek widoczny ze szlaku. Warto było jechać taki kawał dla tego widoku. To jednak dopiero pierwsze Orle Gniazdo, więc przez lasy dotarłem do Bydlina. Tutejszy zamek nie jest widoczny ze szlaku, jednak zauważyłem tablicę ostrzegawczą GOPR-u, dzięki czemu mogłem po krótkim podjeździe zobaczyć warownię.
Droga nie należy do najwygodniejszych. Piach, kamienie, piach i jeszcze trochę piachu. A! jeszcze trawa z piachem i piach z liśćmi. Ktoś zamawiał piasek rzeczny? Oto i kałuże pełna piachu. Powoli miałem dość, ale nie było wyjścia.
Smoleń. Kolejna trwała ruina. Niestety przyroda odbiera, co swoje i na zamek nie ma wstępu ze względu na możliwość zawalenia. Przynajmniej od strony ulicy, bo już po obejściu ogrodzenia takowych zakazów nie ma, a sama budowla cieszy się sporą popularnością.
Było coraz później. W sumie zbliżał się zachód słońca, gdy ujrzałem Ogrodzieniec. Postanowiłem zatrzymać się i coś zjeść. Zamówiłem jakiś kotlet z frytkami i surówkami. Zamek pięknie wygląda oświetlony czerwienią zachodu słońca. Szkoda, że nie mogłem tutaj dłużej zostać. Nie udało mi się dotrzeć do Częstochowy, więc trzeba było się rozejrzeć za kempingiem.
Słońce zaszło, temperatura szybko spadała, a ja nie znajdowałem żadnego miejsca do spania. Zacząłem się rozglądać za łąką, jednak wszędzie rozciągały się albo lasy, albo ścierniska. Tę noc spędziłem na polu pod namiotem. Szczęśliwie droga, przy której się zatrzymałem nie była ruchliwa, a nocą zbyt wiele zwierząt nie hałasowało. Problemem była tylko temperatura, która spadała do 13 stopni w namiocie i 9 poza nim.
Kategoria kraje / Polska, Polska / śląskie, góry i dużo podjazdów, Polska / małopolskie, po zmroku i nocne, setki i więcej, terenowe, z sakwami, pod namiotem, wyprawy / Cztery miasta 2013, rowery / Trek

Rowerem po Krakowie, odcinek 22

  11.84  00:37
Po wymianie (wszystkich) szprych w tylnym kole. Teraz jest cięższe, ale będę miał pewność, że nie będą pękać. Jutro zaczyna się długi weekend. Zaplanowałem, że spędzę go pod namiotem. Pojechałem do Empiku. Chciałem kupić jakieś mapy, ale nie było żadnej przydatnej. Będę sobie inaczej radził. Taką mam nadzieję.
Żeby nie było za krótko, to zrobiłem jeszcze pętlę po bulwarach. Był dosyć chłodny wieczór, a musiałem rozplanować sobie trasę. Jak zwykle na ostatnią chwilę, ale to tylko plan, którego niekoniecznie będę się trzymał.
Kategoria kraje / Polska, Polska / małopolskie, rowery / Trek

Oświęcim

  152.83  07:15
Wyjazd raczej spontaniczny, bo po wczorajszej pochmurnej pogodzie nie sądziłem, że będzie tak słonecznie. Postanowiłem, że pojadę do Oświęcimia, który chodził mi po głowie już od jakiegoś czasu.
Obrałem jak najprostszą drogę. Najpierw wałami nadwiślanymi, a później drogą, którą kiedyś dojechałem do Alwerni. Słońce grzało, ale wiatr był chłodny, więc jechało się przyjemnie. No, może gdybym jeszcze tak miał z wiatrem, to byłoby idealnie.
W Podskalu prawie przegapiłem swój skręt, ponieważ chciałem się przedostać przez Wisłę twardym gruntem. Dojechałem do drogi krajowej nr 44. Bardzo niebezpieczna albo po prostu trafiłem dzisiaj na samych piratów. W każdym razie od Zatora planowałem przejechać do Oświęcimia bocznymi, bezpiecznymi drogami. Pomocną dłoń otrzymałem od mieszkańców pierwszego miasta, którzy wskazali mi drogę na Łowiczki, skąd już prosto trafiłem do mojego celu.
Tym razem wymieniam wszystkie szprychy w kole. Pękła kolejna, a dowiedziałem się o tym zbyt późno, żeby zawracać. Możliwe, że zdarzyło się to jeszcze wczoraj i stąd tak ciężko mi się jechało. Chyba kupiłem trefne koło, bo to śmieszne, że tak często przez ostatni miesiąc muszę naprawiać rower.
Oświęcimski Rynek jest rozkopany. Ostatnio trafiam głównie na takie. Plus na przyszłość, minus na teraźniejszość. Pojechałem dalej, znajdując mapę. Postanowiłem zobaczyć zamek oraz – rzecz jasna – muzeum. Przed zamkiem niespodziewanie zakaz ruchu rowerami. Jakoś znalazłem kładkę pieszo-rowerową, którą dostałem się do samego obozu. Zaskakujące jest to jak parkingowi nagabują przejezdnych, aby tylko wjechali na ich parking, a nie któryś z następnych. Każdy chce tam zarobić.
Zatrzymałem się na chwilę, poczytałem, dowiedziałem się, że w muzeum jest zakaz jazdy rowerem (plus kilkanaście innych zakazów) i ruszyłem w dalszą drogę, ponieważ zbliżał się wieczór. Myślę, że jeszcze tu wrócę, już bez roweru, bo zafascynował mnie ten ład, porządek i ogólny spokój tego miejsca.
Podczas powrotu zrobiłem sobie maraton dróg dla rowerów. Te są zadziwiająco głupie i irracjonalne. Przykładowo jest ścieżka pieszo-rowerowa przy Moście Jagiellońskim, ale już na samym moście jest... sam nie wiem co. Myślę, że chodnik, bo znaku brak, a zjazd przez barierkę na jezdnię jest niemożliwy. A ponieważ ciut się rozpędziłem i pojechałem w niewłaściwą drogę, to podczas korekty swojej trasy odkryłem, że jechałem wcześniej (obok Rynku) po zakazie ruchu rowerów. No dobrze, ale w takim razie którędy mają rowerzyści jechać? Oświęcim pod względem infrastruktury rowerowej powinien podkulić ogon i czekać aż mu rzucą resztki w postaci planów prawidłowej budowy sieci dróg, bo to miasto zniechęca rowerzystów starających się jeździć zgodnie z przepisami.
Skierowałem się na Libiąż, żeby później pojechać drogami, których nie ma na papierowej mapie do Mietkowa. Dowiedziałem się czemu ich nie ma – droga na mapie OpenStreetMap jest oznaczona jako powiatowa, ale jest to zwykła polna dróżka z kałużami. Nie jechało się po niej wygodnie. Chociaż gdyby nie ostatnie opady deszczu, to pewnie narzekałbym na pył, także... nie dogodzisz.
Przejechałem się kawałkiem drogi R-4, czyli szlakiem Greenways, którym chciałbym kiedyś dojechać aż do Wiednia. W przyszłości ma to być najdłuższa aleja drzew w Europie, ale póki co odcinki, którymi jechałem, na pewno nie zostaną obsadzone drzewami – między ogrodzeniami domów przy drodze nie zmieści się nawet chodnik.
Za Mietkowem chciałem pojechać drogą leśną, a dalej jakoś wiejskimi drogami. Niestety najpierw ubabrałem się w błocie, a później zawróciły mnie zarośla. Bez maczety nie przedostałbym się, dlatego nie pozostało mi nic innego, jak dojechać do drogi wojewódzkiej i nią dostać się do Krakowa.
Już z dala widziałem wieżę zamkową na wzniesieniu. Wydawało mi się, że to Tenczynek, ale ten przecież stoi kilka kilometrów dalej. Przypomniałem sobie o zamku Lipowiec, o którym czytałem na mapie zabytków Małopolski w Oświęcimiu. Już niestety nie miałem sił na podjazd, bo zamek wznosi się wysoko nad miejscowością.
W Alwerni zmieniłem plan, bo zbyt duży ruch był na mojej drodze i postanowiłem dojechać do drogi, którą niedawno wracałem z Frywałdu. Żeby to zrobić potrzebowałem przedostać się do Głuchówek. Mapy dokładnej niestety nie miałem, więc wjechałem na przypadkową drogę asfaltową. Wyglądała na pewną i kierowała mnie we właściwym kierunku, więc przestałem się upewniać czy dobrze jadę, tylko parłem do przodu. Masa podjazdów i zjazdów. Te mniejsze pokonywałem siłą pędu, a te większe męczącym pedałowaniem. Nie podobało mi się, że Kraków miałem po lewej stronie, a nie po prawej. Wyjechałem niestety nie tam, gdzie chciałem, jednak widoki były warte tej pomyłki. Szybko naprawiłem swoją omyłkę i po długim podjeździe (skądkolwiek się on wziął) miałem już bardziej płaskie drogi.
Tym razem krawężnik przed Parkiem Decjusza w Krakowie nie był tak złowrogi. Nie jest on aż tak niebezpieczny, jak myślałem. Ładnie wykonany, tylko różnica poziomów jest znaczna, dlatego 3 tygodnie temu odczułem to uderzenie jakby to była ostatnia moja jazda na tym rowerze.
Kategoria Polska / małopolskie, setki i więcej, kraje / Polska, rowery / Trek

Twierdza Kraków, część 4

  35.89  02:16
Pogoda nie sprzyja, ale mimo to wyruszyłem, aby kontynuować moje zwiedzanie jednej z największych twierdz w Europie. Dzisiaj ostatni odcinek trasy, którą obrałem w pierwszej części. Było chłodno i od czasu do czasu lekko kropiło. Żadna przeszkoda przed eksploracją.
W punkcie informacji turystycznej dostałem przewodnik po Twierdzy Kraków. Jest w nim pokrótce opisana historia twierdzy, zarys historyczny wybranych fortów oraz schematyczna mapka z zaznaczonymi Szlakami Dawnej Twierdzy Kraków oraz fortami i umocnieniami fortecznymi.
Za pierwszy cel obrałem fort reditowy 7 "Za Rzeką" (nazywany też "Bronowice"). Powstał w latach 1857-65 na miejscu szańca z 1854. Obecnie znajduje się on na terenie wojskowym, jednak ja wykorzystałem to, że jest tam warsztat samochodowy i wjechałem przez otwartą bramę. Na drodze do samego fortu nie ma ani jednego znaku zakazującego ruchu. Sam fort jest jednak zamknięty na cztery spusty. Obejście go dookoła jest niemożliwe, bo stoją tam zakazy ruchu pieszych. Wyczytałem w sieci, że w części fortu znajduje się drukarnia, a sam fort można zwiedzać, tylko jak tu zwiedzać, gdy wszystkie drogi są zablokowane wielkimi bramami?
Próbowałem jeszcze objechać fort z zewnątrz, żeby uchwycić jakieś ujęcie, ale drzewa, baraki i wysokie mury skutecznie to uniemożliwiają. Pojechałem więc do miejsca, w którym skończyłem. Po drodze wjechałem pod fort pomocniczy piechoty 39 "Olszanica" wybudowany w latach 1884-85 jako obiekt półstały, a po 25 latach przebudowany na fort stały. Obiekt miał burzliwe losy, ale obecnie jest wyremontowany i mieści się w nim Harcerski Klub Turystyki Konnej. Całość jest ogrodzona i możliwa do zwiedzania, ale nie mam pojęcia kiedy. Na bramie nie ma żadnej tabliczki poza informacyjną o szlaku Twierdzy Kraków.
Coś mnie skusiło, żeby wjechać w teren. I tak najpierw po drodze, a później ciut zarośniętej ścieżce dojechałem do lasu. W samym lesie mnóstwo wyjeżdżonych ścieżek. Ktoś tam się dobrze bawi na crossie lub rowerze.
Udało mi się wyjechać niedaleko kolejnego obiektu, na którym zakończyłem ostatnią część. Fort pancerny główny 38 "Śmierdząca Skała" wybudowany w 1878 jako obiekt półstały i zmodernizowany na fort pancerny w 1884-86. Był pierwszym fortem pancernym Twierdzy Kraków. Od 1953 jest własnością Uniwersytetu Jagiellońskiego. Mieści się tam obserwatorium astronomiczne. Wstęp niemożliwy, o ile nie jest się studentem astronomii na UJ.
Następny przystanek przy forcie pancernym pomocniczym "Bielany", zwanym też jako "Krępak". Wybudowany w 1908-12 jako ostatni z fortów twierdzy. Nie zdążono nadać mu numeru. Jest fortem rozproszonym i udało mi się odnaleźć schron bojowy oraz blok koszarowy, choć na planie obiektu jest więcej elementów do zobaczenia. Może innym razem znajdę czas na poszukiwania, bo w tej chwili nie ma dokładnej mapy pozostałości po tym forcie.
Dalsza droga prowadziła w górę, po lekko zarośniętej ścieżce, a dalej przez Las Wolski do Klasztoru Kamedułów. Dalej jechałem szlakiem patrząc na mapę i dojechałem do kazamaty baterii FB-36 z lat 1914-15. Próbowałem jeszcze odnaleźć samą baterię, ale bez wiedzy o jej położeniu tylko przejechałem po niej, nawet nie zauważając jej obrysów.
Zjechałem z Pasma Sowińca i wjechałem na Wzgórze św. Bronisławy, dojeżdżając do fortu cytadelowego 2 "Kościuszko". Powstał w latach 1850-56 wokół Kopca Kościuszki i bronił dostępu do rdzenia twierdzy od zachodu. Częściowo zniszczony przez Niemców, później przez władze sowieckie, przetrwał i – odremontowany – ma teraz kilku właścicieli. Jak dla mnie jest to największe dzieło Austriaków w Krakowie, ale tylko dlatego, że jest otwarte i można je zwiedzać. Może jest jakiś inny fort, który bardziej by mi się spodobał, ale na to trzeba mieć czas i możliwości.
Kolejnym przystankiem był "Diabelski Most" sprzed 1900 roku, który jak "Czerwony Most" miał zapewnić bezkolizyjny ruch przegrupowujących się wojsk na drodze do fortu "Kościuszko" oraz drogi rokadowej. Obecnie wyremontowany, zyskał dawny wygląd.
Planowałem na koniec zobaczyć szaniec FS-3, ale na mapie oznaczyli go po złej stronie ulicy i szukałem w złym miejscu. Kolejny obiekt na liście do zobaczenia.
Kategoria góry i dużo podjazdów, Polska / małopolskie, terenowe, Twierdza Kraków, kraje / Polska, rowery / Trek

Rowerem po Krakowie, odcinek 21

  21.50  00:56
Dzisiaj postanowiłem odwiedzić Decathlon, żeby kupić nową dętkę. Pojechałem o tyle źle, że na dwóch skrzyżowaniach skręciłem w złą stronę. A jak już zaplanowałem przejechać po moście na ul. Ofiar Dąbia, to ten okazał się być zamknięty. Udało mi się dojechać do sklepu na około.
Poza dętką wypatrzyłem też promocję – 75-procentową obniżkę na bluzę, którą już kiedyś kupiłem, ale że tamta powoli niszczeje, to skorzystałem z przeceny. Po odczekaniu w długiej kolejce (zamykali już) zmierzyłem w kierunku drogi dla rowerów nad Wisłą. I tak najpierw bulwarami, a później błądząc uliczkami jednokierunkowymi dojechałem do domu.
Kategoria Polska / małopolskie, po zmroku i nocne, kraje / Polska, rowery / Trek

Twierdza Kraków, część 3

  36.55  01:50
Trzeci dzień podążania szlakiem pewnego użytkownika. Tym razem nie wróciłem na miejsce, z którego skończyłem, czyli do Zielonek, a pojechałem czerwonym szlakiem ul. Pękowicką. Na tym szlaku znajduje się "Czerwony Most" sprzed 1900 roku – dwupoziomowe skrzyżowanie dróg fortecznych. Most powstał nad drogą prowadzącą do fortu 44a "Pękowice" w celu usprawnienia przegrupowywania się wojsk.
Tuż za mostem znajduje się schron amunicyjny "Pękowice", wybudowany w 1913-14. Nie jest w najlepszym stanie i poza ceglano-betonowymi murami oraz śmieciami nie ma w nim nic.
Jadąc prosto natrafiłem na tabliczkę o znajdującej się tam baterii B-44-5. Wybudowana po 1902 r., położona jest na lewym skrzydle fortu 44 "Tonie". Z zewnątrz wygląda na niedostępną, bo jest zarośnięta krzakami, ale obchodząc zieleń dookoła trafiłem na ścieżkę, którą poprzedni eksploratorzy dostali się do wnętrza baterii. Dawniej znajdowały się tam trzy schrony, ale ja, nie wiedząc o tym, obejrzałem tylko jeden z nich. Nie wiem czy dwa pozostałe nadal istnieją, ale ten pierwszy od drogi z pewnością został odrestaurowany i zabezpieczony (lub zachował się w idealnym stanie).
Dostępu do fortu 44a "Pękowice" nie ma, a przynajmniej droga rokadowa jest przegrodzona siatką z informacją o terenie prywatnym. Jeszcze spróbuję innym razem objechać ogrodzenie, może uda mi się zobaczyć ten obiekt.
Brak mapy obiektów zadziałał na moją niekorzyść, ponieważ jadąc dalej wjechałem kawałek na drogę rokadową łączącą fort 44a "Pękowice" z fortem 44 "Tonie", ale na drogę do tego drugiego fortu już nie wjechałem. Kolejny przegapiony obiekt, jednak nic straconego – jeszcze tam wrócę.
Jadąc dalej zauważyłem ceglany budynek wkomponowany w zieleń. Zaintrygowany przyjrzałem mu się bliżej. Po powrocie do domu dowiedziałem się, że jest to schron amunicyjny "Tonie". Wybudowany w latach 1914-15, zachował się w bardzo dobrym stanie. Wykorzystywany prawdopodobnie przez jednego z mieszkańców jako składzik ogrodowy.
Kolejny fort – nr 43 "Pasternik" – znajduje się na terenie wojskowym. Bardzo prawdopodobne, że obiekt jest niedostępny, ale dzięki temu jest odporny na działania wandali. Jeszcze się upewnię czy nie ma sposobu, aby go zobaczyć, bo kilka lat temu szlak Twierdzy Kraków prowadził obok tego obiektu.
Wjechałem znów w teren, na którym o mało nie wylądowałem w krzakach przez to, że droga zarosła trawą i ukryła poprzeczne nierówności. Nie zatrzymywało mnie to przed dalszą jazdą. Od czasu do czasu zatrzymywałem się, żeby sprawdzić zarośla, do których prowadziły wydeptane ścieżki. Miałem nadzieję coś tam znaleźć, ale były to tylko miejsca do libacji. Za drzewami dostrzegłem ceglany budynek i dzięki temu odnalazłem fort pomocniczy piechoty 41a "Mydlniki". Wybudowany w latach 1895-96, bronił odcinka doliny Rudawy. Obecnie jest miejscem spotkań lokalnej młodzieży. Zaśmiecony i niszczejący czeka na lepsze czasy.
Z ul. Olszanickiej wjechałem w kolejny teren. Tym razem stromy podjazd, którego nie da się pokonać na rowerze. Dojechałem do tradytora nieistniejącego szańca piechoty IS-III-2. Tradytor wybudowany przed 1914 r. mieścił cekaem. Szaniec z 1887-88, zniwelowany po 1920.
Było już po zmroku, więc tylko przejechałem obok fortu 38 "Skała", który nie sądzę, aby udało się zwiedzić. Pojechałem do ul. Księcia Józefa, a stamtąd na wały. W końcu można normalnie nimi przejechać – po wycięciu zielska droga poszerzyła się o ponad metr. Jeszcze gdyby tak każdy przestrzegał prawa.
Kategoria Polska / małopolskie, po zmroku i nocne, terenowe, Twierdza Kraków, kraje / Polska, rowery / Trek

Twierdza Kraków, część 2

  30.43  01:37
Dziś kontynuowałem moją podróż po krakowskich fortach, wracając tam, gdzie skończyłem ostatnio, czyli pod fort 47½ "Sudół". Tym razem mając pojęcie gdzie go szukać (skorzystałem z serwisu wikimapia.org). Miałem niestety pecha, bo tuż przed wjazdem do lasu otaczającego mój pierwszy cel złapałem kapcia w przednim kole. Dziura wyglądała dziwnie, jakby wycięta żyletką. W każdym razie nie do załatania.
Fort pancerny pomocniczy 47½ "Sudół" powstawał w latach 1895-97. Był jednym z najmniejszych fortów w Twierdzy Kraków. Został częściowo wysadzony w 1950 i od tamtej pory jest w ruinie. Kiedyś ktoś myślał o jego zagospodarowaniu, jednak w takim stanie, jak teraz ma on na to niewielkie szanse. Obiekt dostępny, niezabezpieczony, przez co niebezpieczny. Teren samego fortu zarośnięty przez bujną roślinność.
Kolejnym celem, który już w zeszłym roku chciałem zobaczyć podczas powrotu przez Węgrzce był fort pancerny główny 47a "Węgrzce". Wybudowany w latach 1892-96 w miejsce fortu półstałego zabezpieczał północną część Twierdzy Kraków. Zachował się w bardzo dobrym stanie. Został wyremontowany i jest siedzibą firmy transportowej. Zwiedzanie za zgodą użytkownika – na miejscu spotkałem ochroniarzy, ale moim celem nie było zwiedzanie wnętrz. Objechałem obiekt dookoła, żeby zobaczyć jego rozmiary i ruszyłem dalej.
Wjechałem do Parku Leśnego Witkowice. Miejscami przeszkadzało błoto, jednak z racji popularności tego miejsca wśród rowerzystów, gliniano-ziemne ścieżki są dobrze utwardzone. Jechało się bardzo wygodnie, póki park się skończył.
W dalszej drodze zauważyłem tabliczkę informującą o szańcu IS-V-2. Z początku nie mogłem go namierzyć, ale zauważyłem wydeptaną ścieżkę w krzakach – ktoś przede mną zwiedzał elementy Twierdzy Kraków. Wtedy jeszcze nie miałem pojęcia czym jest szaniec i pomyliłem go ze stojącym w tam budynkiem. Swoją drogą ciekawe jaką pełnił funkcję, ponieważ tuż przed nim stoją słupki po furcie oraz studnia. Ktoś tam mieszkał?
W dalszej drodze minąłem kolejną tabliczkę, wskazującą na szaniec IS-V-1, oddalony o 500 m od drogi. Niestety dostęp do niego jest ograniczony – otacza go pole, i o ile 200 m pokonałem po ściernisku, to zatrzymała mnie pszenica oczekujące na skoszenie. Wrócę tam wkrótce, droga już na pewno będzie przejezdna.
W Bibicach znajduje się fort pancerny pomocniczy 45a "Bibice". Strzałka wskazywała, żebym się zawrócił. Niestety ściemniało się, dlatego nawet nie szukałem tego obiektu.
Postanowiłem jeszcze na koniec tego wieczoru zobaczyć fort główny artyleryjski 45 "Zielonki". Pochodzi on z lat 1884-86, jednak nie brał udziału w walkach podczas I wojny światowej. Zachował się w bardzo dobrym stanie pod opieką Krakowskiej Spółdzielni Ogrodniczo-Pszczelarskiej, jednak gdy ta opuściła obiekt, został on splądrowany i obrabowany z cennych elementów przez pseudokolekcjonerów. Obecnie znajduje się tam Hotel Twierdza.
To koniec na dzisiejsze zwiedzanie. Będę kontynuował innego dnia od Zielonek. Powrót zaczął się od długiego zjazdu do centrum miejscowości, a później znaną drogą prawie do centrum Krakowa. Na koniec wypróbowałem krótszą drogę, nie przez Rynek. Niestety, jak to często bywa, napotkałem drogi jednokierunkowe i trzeba było znów przejechać się po chodniku.
Kategoria Polska / małopolskie, po zmroku i nocne, Twierdza Kraków, kraje / Polska, rowery / Trek

Miechów

  100.12  04:35
Plan sprzed dwóch tygodni w końcu mógł zostać zrealizowany. Wyjątkowo szybko się zorganizowałem i tuż przed godz. 18 ruszyłem na północ. Na ul. Łobzowskiej powinien znaleźć się kontrapas albo przynajmniej droga dla rowerów, bo nadal mam wydłużoną drogę do Krowodrzy. Może gdyby przynajmniej Sienkiewicza nie była jednokierunkowa, to mógłbym pojechać jeszcze krótszą drogą. Spróbuję następnym razem.
Na drodze terenowej do Giebułtowa strasznie się kurzy. Znów napęd będzie do czyszczenia. Mogłoby trochę popadać, bo rozjeżdżony teren zniechęca. Przejechałbym się jakimiś drogami leśnymi. Teraz tęsknię za lasami lubińskimi.
Za Skałą zaczęły się widokowe wzgórza. Piękne, ale męczące. Ogólnie na całej trasie miałem 9 większych podjazdów i kilkanaście mniejszych. Szkoda, że tak mało zdjęć zrobiłem, no ale był wieczór i mój telefon nie dałby rady uchwycić tych widoków.
Tuż za Gołczą wjechałem w teren, żeby skrócić sobie drogę, ale przypadkiem ominąłem gminę Charsznica. Z drugiej strony widziałem zachód słońca, więc nie zdążyłbym dojechać do celu przed zmierzchem astronomicznym.
Ruszyłem do domu. Myślałem o ominięciu drogi krajowej nr 7, ale już mi się nie chciało błądzić po wsiach. Pobocze węższe niż na południe od Krakowa, ale duży ruch powodował, że dobrze widziałem nawierzchnię i nie wpadłem w żadną poważniejszą dziurę. Zgodnie z planem zjechałem z krajówki i skierowałem się do Iwanowic. Droga trochę okrężna, ale wyjścia nie miałem – było ciemno, więc bezpieczniej jechać mniej uczęszczaną drogą.
W Maszkowie minąłem skały wapienne. Jaka szkoda, że było ciemno. Chciałbym tam jeszcze wrócić, bo okolica wygląda na bardzo ładną.
Wjechałem ponownie na drogę krajową i dojechałem do samego Krakowa. Pod kamienicą miałem 99,6 km, więc przejechałem się jeszcze drogami jednokierunkowymi, żeby dobić do setki.
Kategoria Dolina Prądnika, góry i dużo podjazdów, Polska / małopolskie, po zmroku i nocne, setki i więcej, kraje / Polska, rowery / Trek

Kategorie

Archiwum

Moje rowery