Trwa ładowanie…
Trwa ładowanie…

Widzisz podstawowy wygląd strony. Wystąpił problem z serwerem plików. Napisz do mnie, gdyby problem występował zbyt długo.

Andrzej na rowerze

Twierdza Kraków, część 8

  38.94  02:10
Dziś duża dawka historii, bowiem wyszedłem dużo wcześniej z biura i miałem do dyspozycji sporo więcej czasu niż ostatnio. Postanowiłem, że dokończę południową część szlaku dawnej Twierdzy Kraków. Początek oczywiście tam, gdzie skończyłem, czyli w forcie "Borek".
Fort główny artyleryjski 52 "Borek", powstały w latach 1885-1886, jest fortem dwuwałowym. Bronił głównych dróg, m.in. traktu wiedeńskiego (obecna Zakopianka). Służył jako więzienie, a także magazyn dla sprzętu. Od lat 90. zeszłego wieku fort niszczeje. Podczas mojego nocnego zwiedzania tego miejsca zbadałem wnętrza koszar. Niedostępne dla mnie piętro drugie, do którego schody zostały zezłomowane, okazało się tylko miejscem wylotowym na wał nad koszarami. Bujna roślinność nie pozwoliła mi na daleką penetrację, ale wszedłem do dwóch potern prowadzących do kaponier barkowych. Później jeszcze chciałem obejrzeć fort od strony fosy, jednak było zbyt grząsko nawet jak na piesze przedzieranie się.
Kolejny fort prawie przeoczyłem, ale po spojrzeniu na mapę zawróciłem i znalazłem drogę dojazdową. Fort pancerny pomocniczy 52a "Łapianka" ("Jugowice") został wybudowany w latach 1896-1902 i wzmacniał obronę południowego skrzydła twierdzy. Jest jednym z 14 podobnych fortów, które wybudowano w tamtym okresie. Historia odcisnęła na nim piętno, prowadząc do stworzenia zabudowań na szczycie obiektu. Część z tych budynków została już zniwelowana, jednak nadal stoi tam kilka "potworów". Sam fort jest w bardzo złym stanie. Planuje się wybudować tam Muzeum Ruchu Harcerskiego.
Przedarłem się przez gęste zarośla i wszedłem do wnętrza fortu, który nie jest w żaden sposób zabezpieczony. Co prawda można tam spotkać trochę zamurowanych okiennic czy przejść, jednak ktoś zniszczył te przeszkody. We wnętrzu nie panuje duży bałagan, ale jednak sypiące się mury czy zdewastowane ściany nie sprawiają, że fort jest gościnny. Do tego jakieś przeróbki konstrukcyjne na potrzeby poprzedniego użytkownika fortu psują nastrój. Byłem też w dwóch wieżach pancernych, a przynajmniej pozostałościach po nich. Podobało mi się tam, chciałbym zwiedzić pozostałe forty, ale z większą dbałością o szczegóły.
Ruszyłem dalej. Kolejny był fort pancerny główny 51½ "Swoszowice". Niestety jest niedostępny z tabliczką "nieupoważnionym wstęp wzbroniony". Próbowałem jakoś go objechać, żeby przynajmniej zerknąć i zdobyć zdjęcie obiektu, ale że droga prowadziła ciągle w dół, to zawróciłem. Mimo że po ogrodzeniu widać było, że ktoś dobrze sobie radzi z odwiedzaniem tego fortu, to mnie nic tak głupiego do głowy nie przychodziło.
Wjechałem na ulicę Droga Rokadowa i dotarłem do bramy kolejnej fortyfikacji. Żadnego znaku, nawet informacji o Twierdzy Kraków. Wjechałem dziurą obok.
Fort główny artyleryjski 51 "Rajsko" – powstał w latach 1881-1884 i był największym fortem artyleryjskim w Austro-Węgrzech. Fort był dobrym punktem obserwacyjnym, ponieważ leży na wzgórzu Rajsko. Fort został zabezpieczony przed wstępem, jednak większość tych blokad do dnia dzisiejszego została uszkodzona. Wybrałem się ścieżką wokół fortu, zatrzymując się co jakiś czas na zwiedzanie wnętrz. Byłem pod wrażeniem ogromu tego obiektu, zwłaszcza, że w forcie przebywała ok. półtysięczna załoga. Mogłem tam pozwiedzać więcej, jednak wyjechałem na plac przed fortem. Zerknąłem jeszcze do jednego z baraków, ponieważ była wyłamana kłódka, a następnie pojechałem dalej.
Na rozdrożu zauważyłem znak, kierujący do szańców IS-VII-3 i IS-VII-4. Niestety bez wiedzy o ich dokładnej lokalizacji nie byłem w stanie do nich dotrzeć. Porzuciłem więc jazdę i wróciłem na szlak, kierując się dalej na wschód. Dotarłem do bramy fortu pancernego pomocniczego 50½ W "Kosocice", na której niestety zobaczyłem tabliczkę "nieupoważnionym wstęp wzbroniony". To już druga dzisiaj. Postanowiłem więc poszukać brata – fortu wschodniego. Fort pancerny główny 50½ O "Barycz" także jest niedostępny, jednak można go zobaczyć przez bramę. W obiekcie mieści się ośrodek szkoleniowy Urzędu Wojewódzkiego.
Zbliżał się zachód, a na mojej drodze był jeszcze jeden fort, w którym pokładałem ostatnie nadzieje, że będzie dostępny do zwiedzania. Tak to już jest, gdy rusza się w nieznane bez przygotowania. Dojechałem na ul. Medyczną, której część jest teoretycznie niedostępna – maleńka tabliczka informuje o zakazie wstępu na teren Wydziału Farmacji Uniwersytety Jagiellońskiego. Skierowałem się w stronę gęstego lasu, aż dojechałem do bramy wjazdowej.
Fort główny artyleryjski 50 "Prokocim" wybudowany w 1882-1886, bronił traktu lwowskiego. Po wojnie służył za magazyn. Przekazany Akademii Medycznej w latach 70. XX wieku, niszczeje niezagospodarowany. We wnętrzach dużo szkła, więc nie wchodziłem zbyt głęboko. Zjeździłem wydeptane ścieżki, próbując się wydostać, jednak nie chciałem się przedzierać przez zarośniętą fosę i wyjechałem drogą, którą się tam dostałem.
Podczas powrotu chciałem ominąć ul. Wielicką. Częściowo się udało. Może gdybym miał lepszą mapę, to zobaczyłbym po drodze szańce FS-21 i FS-22.
Zostały mi już tylko pojedyncze obiekty twierdzy, jednak z powodu zbliżającego się końca wakacji, a tym samym mojego wyjazdu do rodziny, mogę nie skończyć w tym roku zwiedzania fortyfikacji krakowskich. Będę to najpewniej kontynuował w czasie kolejnych wakacji.

Kategoria Polska / małopolskie, Twierdza Kraków, kraje / Polska, rowery / Trek

Niepołomice

  60.97  02:26
Postanowiłem przejechać szlak, który znalazłem wczoraj, czyli Via Regia Antiqua. Prowadzi on z Bochni do Chełma. Dzień zaś zapowiadał się cieplejszy niż wczoraj, ale tylko zapowiadał.
Ruszyłem drogą, którą jechałem wczoraj, tylko tym razem przez Kazimierz. Niestety przegapiłem skręt na Brzegi i ponieważ kolejny most na Wiśle znajduje się w Niepołomicach, to dojechałem do drogi krajowej nr 79. Ruch bardzo duży, trochę korków, a ja zauważyłem skrót do drogi nr 75 i zamiast tłuc się między autami, to pojechałem bocznymi ulicami. Niesamowite jaki ten Kraków jest ogromny. Tak jadąc tą drogą zastanawiałem się czy to jeszcze miasto, czy już wieś.
Tuż za Wisłą, która wyznacza granicę Krakowa, wjechałem do Niepołomic. Zmieniłem swój plan, bo słońce było coraz bliżej horyzontu, a ja byłem dopiero w połowie drogi. Chciałem dojechać do Chełma i wrócić do Krakowa. Również i ten plan zmieniłem, żeby wrócić do domu przynajmniej o zmierzchu.
Przejechałem przez Niepołomice, w których odnalazłem Kopiec Grunwaldzki. Nie wjeżdżałem na szczyt, bo było tam zbyt tłoczno. Ruszyłem drogą, którą w zeszłym roku przyjechałem do Niepołomic. Zaplanowałem pojechać przez Brzegi do Kokotowa i dalej do ul. Wielickiej. W miejscowości Grabie przegapiłem skrzyżowanie, ale nie wydłużyło to w żaden sposób mojej drogi.
Na Wielickiej miałem szczęście, bo ruch nie był tak duży, jak na drodze krajowej sprzed półtorej godziny. Do domu wróciłem przez Kazimierz, ponownie omijając Rynek. Ciekawe czy coś się tam dzieje.
Kategoria Polska / małopolskie, kraje / Polska, rowery / Trek

Trzciana

  114.67  04:56
Pogoda zapowiadała się tak dobra, że szkoda mi było kręcić się po samym Krakowie. Postanowiłem pojechać do Trzciany i zrobić coś z dziurą na mapie zaliczonych gmin, która to powstała po moim powrocie z Nowego Sącza rok temu.
Wyjątkowo zabrałem ze sobą tylko jedną sakwę, bo nie chciałem plecaka, a do pasa nie zmieściłaby się kurtka. W Krakowie 21°C, za miastem już tylko 18. Silny wiatr, jednak słonecznie. Z początku wykręciłem ładną średnią, ale gdy zaczęły się podjazdy, to i tempo spadało. Za to po wjechaniu na pierwsze wzgórze – w Zborczycach – mogłem się napawać niesamowitymi widokami. Myślałem, że po wizycie w Tatrach takie panoramy przestaną mnie urzekać, ale jednak tak się nie stało.
Od Chrostowej zacząłem jechać doliną Stradomki. Ładna dolinka, tylko jej wzniesienia zasłaniały słońce i było bardzo chłodno. Dopiero w Trzcianie się poprawiło.
Kolejny podjazd, dłuższy – do Leszczyny, i kolejne widoki na Beskid Wyspowy. Pięknie to wygląda. Szkoda, że mam tak daleko do tych miejsc i po pracy trzeba spędzić przynajmniej 2 godziny na dojeździe, co przy coraz krótszym dniu jest problematyczne.
Szybki zjazd stromą drogą i kolejna dolina. Następny – i ostatni – podjazd za Zawadą. Mniej stromy, ale widoki najpiękniejsze. Chyba dlatego, że było po zmroku i całe to piękno czerwonego nieba, świateł ulicznych latarni i zieleni krajobrazu nadawały uroku tamtemu wzgórzu.
Zaplanowałem, aby podczas drogi powrotnej przejechać przez Chełm w powiecie bocheńskim. Czwarta miejscowość o tej nazwie. Przez wieś przebiega szlak Via Regia Antiqua i spróbuję go przebyć, ponieważ prowadzi z Bochni do Chełma.
Została mi jeszcze długa droga powrotna. Ponieważ nie chciałem jechać Wielicką, przy której dobrych chodników jest jak na lekarstwo, a co dopiero mówić o drodze dla rowerów. Pojechałem ulicą bardziej na północ od Wielickiej, przy której już jest droga rowerowa, choć tutejsze krawężniki projektował ktoś nienormalny.
Chciałem przejechać aż do Ronda Mogilskiego, jednak zmieniłem zdanie i wybrałem krótszą drogę. Pomyślałem, żeby przejechać przez Kazimierz, ale zamyśliłem się i zjechałem na bulwary wiślane. Ominąłem Rynek, żeby nie robić niepotrzebnego slalomu.
Kategoria Polska / małopolskie, po zmroku i nocne, setki i więcej, kraje / Polska, rowery / Trek

Twierdza Kraków, część 7

  28.16  01:23
Wczoraj padało, więc odpoczywałem, ale dzisiaj postanowiłem kontynuować zwiedzanie Twierdzy Kraków. Niestety zbyt późno się wybrałem i cała wycieczka nie była tak zachwycająca, jak poprzednie części. Mimo wszystko zobaczyłem kolejne dwa forty. Małymi kroczkami osiągnę cel zdobycia ich wszystkich.
Na początek musiałem odwiedzić Decathlon, żeby kupić nową dętkę, ponieważ z poprzednią nic się nie da zrobić. Z wyrwanym wentylem dętka nadaje się tylko na części. Potem ruszyłem w kierunku wschodniego początku południowego szlaku dawnej Twierdzy Kraków. Wiedziałem, że dużo nie zobaczę, ale do jednego fortu dotarłem. Najpierw zatrzymała mnie brama, ale ponieważ po drodze mijałem wjazd na ścieżkę po wiślanym wale, to zawróciłem w tamto miejsce. Niestety zaczęło padać, ale nie był to uciążliwy deszcz, więc nie dawałem za wygraną i udało się.
Fort pomocniczy piechoty 50a "Lasówka" był międzypolowym fortem pancernym. Powstał w 1899 roku i bronił południowego brzegu Wisły. Nazywany był fortem wodnym ze względu na wypełnienie fos wodą z Wisły. Obecnie znajduje się po zewnętrznej stronie wałów wiślanych. Nie próbowałem wchodzić do jego środka, ponieważ obiekt jest w jakiś sposób chroniony (także prawem, ponieważ jest wpisany do rejestru zabytków), a także ograniczał mnie czas. Fort niestety jest zaniedbany i czeka na lepsze czasy.
Ponieważ nie chciałem, żeby ta wycieczka była tak skromna, to skierowałem się do Ronda Mogilskiego. Pamiętałem, że są tam relikty jakiejś budowli i mimo że nie zostały zaznaczone na mapie w przewodniku, to postanowiłem sprawdzić co tam dokładnie jest. Dobrze trafiłem, ponieważ stał tam fort.
Bastion V "Lubicz" – fort reditowy powstały w latach 1861-1866, bliźniaczy do bastionu III "Kleparz". W 1950 został częściowo zburzony, zasypany ziemią i zapomniany, dzięki czemu podczas przebudowy Ronda Mogilskiego odsłonięto ruiny i poddano pracom konserwatorskim. Na murze znajduje się tablica z historią fortu oraz rycinami.
Kategoria Polska / małopolskie, po zmroku i nocne, Twierdza Kraków, kraje / Polska, rowery / Trek

Niedźwiedź

  192.12  10:24
Pomysł wycieczki powstał bardzo dawno temu, gdy męczyła mnie dziura na mapie zaliczonych gmin. W tytule nie chodzi bynajmniej o zwierzę – żaden niedźwiedź mnie nie gonił. Jest to nazwa miejscowości w powiecie limanowskim. Ponieważ gmina Niedźwiedź była po drodze donikąd (wszystkie drogi tam się kończą), to musiałem skierować się prosto do niej. Jednak jako że znajomi niespodziewanie odwiedzili Gorce, wjeżdżając na szczyt Turbacza, to postanowiłem iść ich śladem, przejeżdżając przez park narodowy szlakami rowerowymi, które skrupulatnie wybrałem z pomocą kilku map. Chciałem osiągnąć ten cel jak najmniejszym wysiłkiem.
Wyruszyłem rano, bo na wieczór zapowiadali opady i chciałem przed nimi zdążyć wrócić. Trasa do Myślenic oczywiście standardowa. W Swoszowicach martwił mnie brak przejazdu, a okazało się, że drogowcy kładą nowy asfalt. Wreszcie! Boczkiem jakoś przedostałem się, choć i tak ktoś do mnie coś mówił. Gdyby przynajmniej tam chodnik zrobili.
Zapowiadał się gorący dzień. Szybko dojechałem do Świątnik Górnych, a później Myślenic. Przepiękny jest widok na Jezioro Dobczyckie podczas zjazdu do Myślenic. Miałem pecha, bo zawiesił mi się telefon w Świątnikach i 12 km trasy nie nagrało się. Na szczęście nie była to duża strata, bo droga jest mi dobrze znana i później ją dorysowałem na mapie.
W Myślenicach jakoś źle pojechałem, bo znalazłem się po niewłaściwej stronie drogi ekspresowej. Na szczęście ślepy zaułek, który napotkałem nie był przeszkodą dla pieszych, więc przecisnąłem się wąskim chodnikiem i zaoszczędziłem sobie niepotrzebnego zawracania.
Dopiero na drodze z Lubienia do Niedźwiedzia zacząłem odczuwać niewielki podjazd, który rozpoczął się jeszcze w Myślenicach. W Niedźwiedziu zatrzymałem się w sklepie, a potem ruszyłem do Poręby Wielkiej. Tam niestety zastał mnie drobny deszcz. Martwiłem się, że się rozpada na dobre, ale kropiło ledwo 10 minut.
Przed wjazdem do Gorczańskiego Parku Narodowego kupiłem bilet ulgowy za jedyne 1,50 zł. Nie miałem ze sobą dokładnej mapy, ale osoba sprzedająca bilety powiedziała mi, że gdzieś dalej znajduje się punkt informacji. Nie mam pojęcia gdzie, bo zjeździłem i schodziłem teren, i nie zauważyłem niczego takiego. Pozostały mi mapy schematyczne, których jest kilka, ale są one dla bardzo niewyedukowanych turystów, bo szlaki narysowane są schematycznie, nie ma poziomic i w ogóle nie wiedziałem w którą stronę ruszyć.
W końcu znalazłem szlak rowerowy. Musiałem jechać przez Tobołczyk. Była to bardzo łatwa droga. Teraz wiem, że dobrze zrobiłem, bo jakbym miał jechać ścieżką, którą zaplanowałem, to nie wiem czy dałbym radę.
Jechałem czerwonym szlakiem rowerowym. Co chwila mijałem miejsca postoju, jednak w większości były to stojaki na rowery zamiast ławek. Jak już znalazłem ławkę, to zatrzymałem się na małe co nieco, zresetowałem telefon, który znów zgubił kilkaset metrów trasy i ruszyłem dalej. Co jakiś czas kropiło, ale nie przeszkadzało to tak bardzo. Na szlaku było pusto, a końcówka drogi przed Tobołczykiem robiła się coraz bardziej stroma. Spotkałem dwóch downhillowców, którzy od rana wjeżdżali wyciągiem i pakowali się na sam dół. Jest tam niebezpieczne miejsce, bo szlaki przecinają się wśród drzew, stwarzając zagrożenie dla życia.
Kawałek za koleją linową napotkałem drogę zrytą przez wycinkę drzew i dalej samych leśników. Ani wyminąć jadący wolno ciągnik – musiałem się wlec za nim. Nie narzekałem za to na widoki. Na kolejnej polanie szlak rowerowy skręcał. Jazda na wprost była niemożliwa z dwóch powodów: wzniesienie było strome oraz jest tam zakaz wjazdu rowerem.
Na Kopanej Drodze, w którą skręciłem było trochę błota, ale też sporo turystów. Jedna dziewczyna chciała, żebym ją podwiózł, zaś gdy omijałem inną grupkę turystów przed sporą kałużą, jeden z nich podjudzał mnie, żebym przejechał przez środek bajorka. Nie dałem się, bo nie planowałem żadnych błotnych kąpieli na dzisiaj.
Jak pogoda z rana była przepiękna, tak teraz prawie całe niebo pokrywały chmury. Przejrzystość powietrza stawała się coraz gorsza, ale widok na Tatry mimo wszystko przepiękny. Od czasu do czasu kropiło, co mnie martwiło przy takim zachmurzeniu – czy się nie rozpada na dobre.
Szlak zaczynał się robić wymagający. Kamienie, błoto, ich połączenie – czyli mokre kamienie, na których ślizgało się koło. Gdy turystów nie było, to jakoś jechałem, ale gdy się pojawiali, to nie dało rady ich wyminąć, bo albo szli całą szerokością, albo akurat po bardziej przejezdnej części ścieżki. Wtedy przystawałem i czekałem aż podejdą kawałek i zrobi się szerzej lub po prostu wprowadzałem na bardziej stromych odcinkach rower, żeby znaleźć się jak najszybciej na szczycie.
Od pewnego czasu zastanawiało mnie czemu szlak jest oznaczony na czerwono i różowo – czasem na zmianę, a czasem dwa piktogramy na tym samym drzewie. Jechałem jednak dalej, bo skoro szlak był, to znaczyło, że jadę dobrze. Znalazłem się na południe od Turbacza, na polanie Długie Maki. Zaraz za mną wyjechało kilku motorzystów, którzy prawie poturbowali mijanych turystów, a gdybym tak ja zatrzymał się na dłużej na zdjęcia, to pewnie i mnie spotkałby przymus ucieczki. Szkoda, że walka z takimi idiotami jest walką z wiatrakami, bo o ile byłoby bezpieczniej bez nich na świecie.
Jechałem dalej, już w kierunku schroniska, ale zaczęło mocno padać. Najsilniejszy opad tego dnia. Na szczęście trwało to tylko kilka minut, a ja w końcu dostałem się pod schronisko. Chwilę odpocząłem, zjadłem coś z plecaka, obejrzałem mapę i zdziwiłem się, że pokazuje inny szlak niż ten, którym jechałem. Niestety na sam Turbacz nie można wjechać rowerem. Nie chciałem zostawiać swojego sprzętu na pastwę losu, więc wystarczyło mi zdobycie schroniska, które znajduje się 30 metrów niżej od szczytu.
Było zaledwie 16 °C, więc zabrałem się w drogę powrotną. Nie była ona prosta. Dziwnym trafem dojechałem do miejsca, w którym już byłem, czyli okrążyłem Turbacz. Dopiero teraz zrozumiałem, że dziwne oznaczenia na drodze były tak naprawdę dwoma różnymi szlakami rowerowymi: czerwonym i różowym. Tak się złożyło, że do schroniska pojechałem tym drugim, a w drogę powrotną udałem się czerwonym (pod prąd, patrząc na mój plan), docierając do tamtego skrzyżowania. Zawróciłem do schroniska i spróbowałem jechać w kierunku wschodnim. Tym razem udało mi się, jak plan zakładał.
Droga prowadzi przez Rezerwat Dolina Łopusznej. Jest tam wiele suchych i groźnie wyglądających drzew. Dodatkowo tabliczki zabraniają wkraczać do tego lasu podczas silnych wiatrów. Na szczęście wiało lekko, toteż szybko przejechałem to straszne miejsce.
Szlak się nieoczekiwanie rozdzielił. Czytałem gdzieś, że od drogi, z której zboczyłem zaczyna się niebieski szlak rowerowy. Administracja parku narodowego zamieniła go na szlak czerwony, także teraz jedynymi szlakami rowerowymi są czerwony oraz różowy, który prawie pokrywa się z czerwonym. Teraz pomyśl którędy chcesz jechać, gdy wszędzie są czerwone. Na szczęście zauważyłem, że jadę nie tam, gdzie chciałem. Skorygowałem drogę, wchodząc na ścieżkę edukacyjną i podprowadziłem rower, od czasu do czasu jadąc jak na hulajnodze (stałem się konsekwentny w przestrzeganiu zasad). Odnalazłem szlak rowerowy i ruszyłem w długą podróż w dół. Na początek dużo błota, bo szlak jest w przebudowie. Prawdopodobnie dlatego zboczyłem z drogi. Potem droga zamieniła się w typowo leśną, choć mokrą, jak po deszczu.
Co mnie zdumiało, to ostrzeżenie o wycince drzew i grząskiej drodze. Nie był to żaden zakaz wjazdu, jak to zawsze bywa podczas wycinki. Myślę jednak, że jest tak tylko dlatego, ponieważ wycinka znajduje się gdzieś dalej w lesie, a drogą jedynie jest transportowane drzewo. Nie zmienia to jednak faktu, że mogłem legalnie tamtędy przejechać.
Pojawiło się więcej błota, a temperatura podczas zjazdu wahała się od 12 do 14 stopni. Nie zatrzymywałem się jednak, bo zjazd był świetny. Cieszę się, że zjechałem tamtą drogą. Niebawem Kamienica Gorczańska zaczęła szumieć obok mnie coraz to głośniej, aż dotarłem na sam dół, do jakiejś starej drogi asfaltowej, a następnie do drogi wojewódzkiej.
Drogę powrotną planowałem na oko. Nie sądziłem, że będzie ona przebiegać przez Beskid Wyspowy. Niestety ktoś narysował fikcyjną drogę na mapie i miałem nie lada kłopot. Próbowałem na początek znaleźć drogę, kierując się po zielonym szlaku pieszym. Wydawało mi się, że wjechałem na drogę podjazdową do jakichś zabudowań, jednak po powrocie do domu zobaczyłem na mapie, że jechałem prawidłowo i niepotrzebnie zawróciłem. Spróbowałem wjechać w jeszcze jedną drogę, a jako że była tam też polna droga na północ, to ruszyłem w nieznane z nadzieją na przejechanie tych gór. Droga skończyła się między łąką i lasem, więc wjechałem do lasu. Tam już tak dawno nikt nie jeździł, że droga stała się rowem odpływowym dla deszczówki. Wspinając się wyżej, przedostałem się do leśnej drogi, nowej i widocznie często użytkowanej.
Byłem bardzo zmęczony. Nierzadko zamiast jechać, to wbiegałem z rowerem pod bardziej strome odcinki. Nie zatrzymywałem się jednak przez komary. Dotarłem w końcu do szlaku – czerwonego szlaku rowerowego. Według mapy prowadził on na jakiś szczyt na zachodzie, czyli absolutnie mi nie po drodze. Zaryzykowałem i wjechałem na drogę tuż obok szlaku, drogę pokrytą grubą warstwą liści, czyli bardzo dawno używaną. Robiło się coraz stromiej, a gdy zacząłem się wywracać, to zsiadłem z roweru i ostrożnie stoczyłem się po kamieniach, znów docierając do normalnej leśnej drogi. Na następnym skrzyżowaniu zauważyłem niebieski szlak rowerowy. Byłem coraz bliżej cywilizacji.
Podczas dalszego zjazdu w dół zerwał się wentyl w przednim kole. Nie miałem pojęcia jakim cudem. Spędziłem kilkanaście cennych minut na zmianie dętki. Plusem był brak komarów, które nękały mnie wyżej. Niestety było coraz ciemniej, więc musiałem się spieszyć. Pośpiech sprowadził mnie na dróg, które zostały zorane przez leśników – albo przez ciągnięte drzewa, albo najzwyczajniejsze pługi. Nie dało się po tym jechać na moim rowerze, zwłaszcza po tym, jak kilkanaście minut wcześniej urwałem wentyl. Na dodatek co jakiś czas mijałem rozstaje dróg i nigdy nie byłem pewien czy zmierzam we właściwym kierunku. Szczęśliwie cierpienie niemożliwości jazdy nie trwało długo, bo zaczęły się bardziej przejezdne drogi. No, może w bardziej suche dni, bo jechałem po błocie, omijając drobny strumyczek, który płynął sobie środkiem drogi. Rower zdecydowanie będzie do czyszczenia.
W końcu wydostałem się! Wieś Półrzeczki, i koniec gór. Pokonałem ten masyw, nie poddając się. Mogłem przecież wrócić z Gorców do Mszany Dolnej, ale nie, uparłem się, żeby przejechać przez tamto wzniesienie. Pozostało mi już tylko dojechać do Krakowa. Niby prosto, ale zmęczenie dawało się we znaki. Miałem w sumie z górki, więc mknąłem przed siebie, z rzadka mijając auta. Za Stróżą wjechałem w terenową drogę przez sady i lasek. Obok płynął strumień, przez który kilka razy przejeżdżałem, czy to mostkiem, czy brodem.
Na mapę spoglądałem sporadycznie, żeby oszczędzać baterię, zapamiętując zbliżające się skręty. Doprowadziło to do niepotrzebnego, aczkolwiek krótkiego podjazdu w Raciborzanach, gdy zakręt okazał się być mniej łagodny niż na mapie.
Prawie że do samych Dobczyc miałem z górki. W mieście natknąłem się na zamknięty most. Spowodowało to, że zmieniłem plan. Zamiast przez Nową Wieś, Gorzków i Rzeszotary – jechałem drogą wojewódzką przez Wieliczkę. Nie podoba mi się ta opcja, bo ma kilka podjazdów, ale odechciało mi się badać w tak ciemną noc nowe miejsca.
Zaczęło padać, moja bateria w telefonie też się prawie wyczerpała. Musiałem zatrzymać się na przystanku i zacząłem kombinować. Zapasowe ogniwo zostawiłem w domu, ale ponieważ była noc, to wyciągnąłem baterię z drugiego telefonu, którym robię zdjęcia. Parametry techniczne ogniw w obu urządzeniach są takie same, więc spróbowałem. Jakie było moje zdziwienie, gdy okazało się, że bateria jest za krótka. Całe szczęście, że nie za długa, bo wtedy miałbym twardy orzech do zgryzienia. Wcisnąłem w miejsce ubytku kawałki chusteczki higienicznej i wszystko działało jak należy. Deszcz też ustał, więc mogłem ruszać dalej.
Z Wieliczki jakoś udało mi się dostać do Starego Bieżanowa w Krakowie, dzięki czemu ominąłem ruchliwą drogę krajową. Później niestety wjechałem na Wielicką, ale nie było już tylu aut, co na krajówce. Później coś mi strzeliło do głowy, żeby skrócić sobie drogę na Zabłociu. Tak ją skróciłem, że niepotrzebnie się wydłużyła. Przejechałem się za to po bulwarach wiślanych. Miałem wrócić wieczorem, a dotarłem do domu o północy. Ja to mam szczęście do podróży.
Kategoria góry i dużo podjazdów, Polska / małopolskie, po zmroku i nocne, setki i więcej, terenowe, kraje / Polska, rowery / Trek

Rowerem po Krakowie, odcinek 23

  14.70  00:40
Wczoraj padał deszcz, na dzisiaj też zapowiadali przelotne opady, więc nie było mowy o kontynuacji zwiedzania Twierdzy Kraków. Postanowiłem, że pojadę do Decathlonu, żeby w końcu kupić nową dętkę, bo nie miałem ochoty na zabawę z szukaniem dziury. Może innym razem.
Jak tylko wyszedłem, to zaczęło kropić. Postanowiłem szybko się dostać do sklepu. Na początek skierowałem się na Rondo Mogilskie, ale tam skręciłem w złym kierunku. Na Rondzie Grzegórzeckim skorygowałem drogę i Alejami Pokoju dojechałem do celu. Podobno likwidują ten Decathlon, tak usłyszałem tam od kogoś. Nie zauważyłem jednak szału wyprzedaży, więc albo robią to po cichu, albo po prostu ktoś sobie stroił żarty.
Myślałem, żeby doczepić się do dzisiejszej masy krytycznej, jednak nie udało mi się dotrzeć na 18. I tak było chłodno, więc wolałem wrócić do domu. Na szczęście się nie rozpadało. Najpierw odrobinę pobłądziłem, próbując przedostać się przez tory na Mogilskiej, a później jeszcze dojechałem do dworca PKS, z którego dalej już się na rowerze nie da pojechać przez wszędobylskie zakazy. Zawróciłem się kawałek i pojechałem przejazdem rowerowym w tunelu pod dworcem PKP. Jeżeli pogoda pozwoli, to jutro pojadę do Gorczańskiego Parku Narodowego.
Kategoria Polska / małopolskie, kraje / Polska, rowery / Trek

Twierdza Kraków, część 6

  42.39  02:23
Dziś specjalnie godzinę wcześniej wyszedłem z biura, abym mógł odwiedzić jak największą ilość fortyfikacji. Postanowiłem przejechać dzisiaj przynajmniej połowę południowego szlaku dawnej Twierdzy Kraków. Za początek obrałem fort "św. Benedykta", który znajduje się przy starym Cmentarzu Podgórskim.
Fort 31 "św. Benedykt" jest jedynym zachowanym fortem wieżowym w Twierdzy Kraków. Powstał w latach 1853-56 i bronił przedpola łączącego Podgórze z Krakowem oraz Trakt Lwowski. Wielokrotnie przebudowywany, był więzieniem, a później obiektem mieszkalnym. Obecnie stoi zamknięty, ogrodzony dziurawą siatką, która wskazuje na to, że fort jest odwiedzany przez środowisko młodzieżowe.
Pod fortem znajduje się początek południowego szlaku dawnej Twierdzy Kraków, więc kontynuowałem swoją podróż, próbując nie zgubić śladów, co nie zawsze mi się udawało. Dotarłem do bramy prowadzącej do szańca FS-25 powstałego w latach 1849-1855. Przywitał mnie ujadający pies oraz napis informujący o terenie prywatnym. Objechanie obiektu nic nie dało, bo jest otoczony wodą z zakwitami.
Jechałem dalej. Moją uwagę zwrócił ceglany budynek, który jest oznaczony jako ostróg-wartownia bramy Zakrzówek z 1892-93. Sam ostróg już nie istnieje, a ów budynek był właściwie rogatką. Obecnie pełni funkcję mieszkaniową, a na elewacji znajduje się napis "Urząd Akcyzowy Zakrzowiecki".
Przejechałem nieopodal zalewu Zakrzówek, nad którym 2 lata temu znalazłem się podczas joggingu. Na szczęście mój szlak prowadzi po drodze dla pieszych i rowerów, więc legalnie przejechałem przez Skałki Twardowskiego. Zauważyłem tabliczkę wskazującą na pobliski szaniec FS-29. Nie do końca wiedziałem gdzie szukać, ale po ścieżce i trawie dojechałem nad fosę obiektu. Powstał on w 1855, przemianowany po ok. 20 latach na szaniec rdzenia NS-32. Obecnie porasta go roślinność, ale jako że jest w dużej mierze zbudowany na skałach, to zachował swój układ.
Wjechałem na drogę dla rowerów nad Wisłą. Wypatrywałem oznaczeń szlaku, przedzierałem się po krzakach, jadąc coraz węższą ścieżką, a na koniec wspinałem się kamienistą drogą z widokami, aż dojrzałem kolejny fort.
Fort międzypolowy artyleryjski 53 "Bodzów" powstał w 1884 jako fort ziemno-drewniany, w 1913-14 przebudowany na dzieło stałe. Bronił południowego brzegu Wisły. Uszkodzony w trakcie działań wojennych, wysadzony w latach 50. XX w., ale z powodu bezmyślności tego aktu teren nie został uprzątnięty. "Śmierć" fortu jest widoczna po dzień dzisiejszy w postaci porozrzucanych, zdetonowanych elementów wokół wzgórza, na którym fort się znajduje. Przykry widok. W niedalekiej odległości od fortu rozlokowane zostały kawerny, które niestety przeoczyłem. Chciałbym rzucić na nie okiem, więc wkrótce tutaj wrócę.
Następnym przystankiem po zjechaniu z Sokolnika był fort dostępny do zwiedzania za pozwoleniem użytkownika. Znalazłem informacje, że znajduje się tam warsztat naprawy i konserwacji zabytkowych mebli, a na pewnych fotografiach była nawet tabliczka ostrzegająca przed groźnym psem. Ja niczego takiego nie zastałem. Pod bramą wjazdową zaszła zabawna sytuacja, bo – prawdopodobnie – właścicielka powiedziała "dzień dobry" pracownikom po drugiej stronie drogi, których w pierwszej chwili nie zauważyłem. Odpowiedziałem więc grzecznie, zauważając swoją gafę. Gdy zakłopotany zawracałem, kobieta powiedziała, że można przejechać otworem w ogrodzeniu. Przejechałem więc obok bramy i dotarłem do fortu.
Fort pancerny pomocniczy 53a "Winnica" jest fortem typu górskiego, powstał w latach 1898-1899 i zachował się do dzisiaj w bardzo dobrym stanie – został wpisany do rejestru zabytków. Wygląd ma kosmiczny. Otoczony głęboką fosą, na dziedziniec prowadzi jeden mostek, niestety z zamkniętą bramą. Obiegłem kawałek całego obiektu po wydeptanej ścieżce, ale niedaleko, bo znikła w gąszczu lasu.
W drodze powrotnej zaciekawiło mnie kilka obiektów znajdujących się na tamtym terenie. Podejrzewam jednak, że zostały wybudowane już po wojnie. Najbardziej zaciekawiła mnie część nadwozia starego furgonu. Zastanawiam się gdzie znajduje się reszta.
Dalej nie było tak prosto. Kilkakrotnie błądziłem zanim dotarłem do fortu pancernego głównego 52½ "Skotniki" S (południowy). Tabliczki nie zauważyłem, ale obiekt jest niezagospodarowany. Razem z fortem bliźniaczym, oznaczonym jako N i znajdującym się po drugiej stronie ulicy, został wybudowany w latach 1897-1898. Miejsce spotkań młodzieży – spotkałem dwójkę palących ognisko na szczycie fortu, zdewastowany i porośnięty bujną roślinnością. Los fortu północnego jest bardziej optymistyczny. Obecnie obiekt jest niedostępny, ale powstaje w nim Centrum Dokumentacji Zsyłek, Wypędzeń i Przesiedleń, więc w przyszłości stanie otworem.
Zbliżał się zmrok, a ja jadąc szlakiem dalej, robiłem coraz więcej pomyłek. Pragnąłem jednak dostać się do ostatniego obiektu, który był właściwie moim dzisiejszym celem. Przeczytałem w moim informatorze, że "fort «Borek» jest niezwykle atrakcyjny do zwiedzania z uwagi na długie odcinki podziemnych korytarzy i pozornie skomplikowany układ przestrzenny". Po tym, jak wczoraj zapuściłem się wgłąb poterny fortu 48 "Batowice", zapragnąłem zobaczyć więcej i zwiedzić część tych korytarzy.
Fort jest bardzo zaśmiecony. Rower zostawiłem wewnątrz budynku koszar, a sam udałem się z latarką na eksplorację. Parter chrupie od pękającego pod stopami szkła. Przemierzyłem go w całości, wchodząc też na pierwsze piętro. Tam już lepiej się chodziło, choć złomiarze zdołali wykopać jakąś instalację z podłogi, zostawiając długi rowek na całej długości. Dostęp na drugie piętro jest niemożliwy, ponieważ metalowe schody zostały usunięte.
Na parterze minąłem zalane wodą zejście do podziemi. Jestem ciekaw jak wygląda siatka korytarzy pod poziomem gruntu. Jaka szkoda, że nie da się tego zbadać. Przechadzając się jeszcze po parterze zobaczyłem jak bardzo złomiarze zdewastowali mury, wyrywając z nich wszelki złom. Miejscami jednak pozostawili przerdzewiałe rury, które rozsypują się w dotyku, także można jeszcze zobaczyć jak wyglądała instalacja wodna w pomieszczeniu z natryskami. Postaram się jeszcze tutaj wrócić i zobaczyć za dnia jak wygląda cały fort.
Powrót średnio mi się udał. Przegapiłem pewne skrzyżowanie i przejechałem się po nierównej drodze leśnej obok cmentarza bez jakichkolwiek lamp ulicznych. Na szczęście nie był to ślepy zaułek, więc wyjechałem bez problemu. Później dotarłem do ul. Zakopiańskiej, czyli koszmaru dla rowerzystów. Dopiero za Rondem Matecznego zaczyna się bezpieczniej – na tej ulicy bardzo rzadko widuję jadące auta. Na koniec postanawiam przejechać się drogą dla rowerów po bulwarach wiślanych.
Kategoria terenowe, po zmroku i nocne, Polska / małopolskie, góry i dużo podjazdów, Twierdza Kraków, kraje / Polska, rowery / Trek

Twierdza Kraków, część 5

  30.93  01:36
Pora powrócić do mojej podróży śladami dawnej Twierdzy Kraków. Dzisiaj zaplanowałem zobaczyć dwie fortyfikacje w centrum oraz przejechać się trasą z pierwszych dwóch części, żeby zobaczyć budowle, które wtedy przegapiłem.
Na początek bastion III "Kleparz". Fort reditowy wybudowany w latach 1856–1909, uważany za najpotężniejszy w rdzeniu twierdzy. Zachował się w bardzo dobrym stanie, z lekkimi modyfikacjami dokonanymi przez właścicieli. Obecnie mieszczą się tam piwnice win importowanych oraz klub muzyczny. Od północy przylega Park Kleparski.
Niedaleko znajduje się fort 12 "Luneta Warszawska", nazywany także bastionem IVa. Nazwa pochodzi stąd, że obiekt był wysunięty jako typowa luneta poza linię fortyfikacji rdzenia. Wybudowany w latach 1850-56 jest najstarszym fortem twierdzy. Mieścił w przeszłości więzienie UB, w którym zginęło wiele osób. Pozostałe na ścianach napisy mają być w przyszłości chronione przez muzeum, które jest w planach. Obecnie znajdują się tam prywatne firmy. Brama jest w remoncie, ale wjechałem do środka, żeby obejrzeć z zewnątrz budynek. Gdy dojechałem do ślepej uliczki, facet z garażu powiedział, że można przejść przez środek. Jak miałem nie skorzystać? Ach, ten zapach! Chyba polubię stare budynki.
Fort 48 "Batowice" był moim następnym celem, który przeoczyłem podczas pierwszej wycieczki. Przy okazji przejechałem się drogą dla rowerów przy ul. Gen. Tadeusza Bora-Komorowskiego. Sporo się o niej mówi, jako że nie została wybudowana przez profesjonalistów. Również podzielam to zdanie. Droga, jak większość dróg dla rowerów, nie wygląda bezpiecznie.
Wracając do fortu artyleryjskiego 48 "Batowice". Otacza go park, a samo czoło fortu jest dobrze zamaskowane od strony, od której jechałem. Na szczęście są tam wydeptane ścieżki, więc dostałem się między budynki. Fort wybudowany w latach 1883-85. Bronił gościńca warszawskiego i podczas I wojny światowej brał udział w walkach. Obecnie jest niezagospodarowany, ale Rada Dzielnicy planuje to zmienić.
Zaintrygowała mnie mroczna poterna, czyli podziemne przejście, prowadzące w głąb do kaponiery czołowej. Schowałem rower, wziąłem latarkę i ruszyłem do wnętrza. To mój pierwszy (w sumie drugi po "Lunecie Warszawskiej", tylko tam było jasno) raz, gdy wchodzę do fortu. Leży tam dużo śmieci, trochę cegieł i na końcu sama kaponiera, oświetlona przez maleńkie okienka, przez które prowadzony był ostrzał.
Pojechałem do Węgrzec, ponieważ po drugiej stronie drogi od fortu 47a "Węgrzce" znajduje się fort główny artyleryjski 47 "Łysa Góra". Podczas poprzedniej wycieczki po prostu szukałem w niewłaściwym miejscu. Niestety obecnie obiekt nie jest dostępny. Otoczony jest płotem z bramą prowadzącą do osiedla. Jeden z mieszkańców chcąc dostać się do wnętrza swoim autem, poczekał aż brama zamknie się za nim, żebym przypadkiem nie wślizgnął się do środka. Fort powstał w latach 1872-85 i zalicza się go do największych fortów artyleryjskich twierdzy. Obecnie w rękach prywatnych, widoczna nowa stolarka okienna, a także gruz przed fortem. Przejęty najprawdopodobniej niedawno, bo w internecie nie ma żadnych informacji, a zdjęcia ukazują fort jeszcze sprzed remontu.
Kolejnym punktem był fort pancerny pomocniczy 45a "Bibice", do którego dostęp był dla mnie nie lada wyzwaniem. W końcu od strony wschodniej wypatrzyłem wydeptaną ścieżynę, która doprowadziła mnie na plac przed obiektem. Sam teren zadbany, bo wszelka zielenina została niedawno skoszona. Niestety o forcie tego nie można powiedzieć. Powstały w latach 1895-97 bronił międzypola fortów 47a "Węgrzce" i 45 "Zielonki". Obecnie zdewastowany z zamurowanymi okiennicami. Przez otwory wentylacyjne można dojrzeć postępującą dewastację w środku budynku. Z boku budowli chuligani zrobili wyrwę, co tłumaczy szerzący się bałagan wewnątrz.
Na koniec dnia chciałem jeszcze zobaczyć baterie fortu 45 "Zielonki", które wypatrzyłem na mapie na ogrodzeniu fortu 47 "Łysa Góra". Bateria B-45-1, wybudowana prawdopodobnie w 1902 roku, znajduje się na cmentarzu parafialnym wsi Bibice i składa się ze standardowych trzech schronów. Wały i okopy zniwelowane, w środkowym schronie urządzony "Grobowiec Książęcy".
Bateria B-45-4 nie podzieliła losu swojej sąsiadki. Jej zarys, porośnięty drzewami, jest dobrze zachowany. Same schrony widocznie służą bezdomnym.
Ostatnia bateria fortu 45 "Zielonki" – bateria artylerii ciężkiej FB-V-1 – znajduje się na terenie prywatnym. Nie wiem w jakim jest stanie, nie udało mi się jej dostrzec.
Kategoria Polska / małopolskie, Twierdza Kraków, kraje / Polska, rowery / Trek

Maszków

  73.01  03:39
Po tygodniu bez roweru postanowiłem wybrać się na krótką przejażdżkę. Jak wsiadłem na rower, to poczułem się jakbym nie jeździł od naprawdę bardzo dawna. Pomyślałem, żeby odwiedzić Maszków, w którym podczas nocnego powrotu z Miechowa widziałem skały wapienne.
Nawet nie wiem kiedy przyszła jesień. Liście opadają; na ziemi szeleszczą, na drzewach się złocą. Ten rok jest taki dziwny, bo i zima długa, i jesień wczesna. Jeszcze silny wiatr przeszkadzał podczas jazdy. Ale nie mogłem przecież przerwać jazdy, bo tak długo bez roweru byłem, że aż było szkoda słonecznej pogody.
Ruszyłem starą drogą do Doliny Prądnika. Na Pękowickiej wyłożyli asfalt, a właściwie właściciel posesji wyłożył, bo jakość tej drogi ma wiele do życzenia. Dalej, na drodze rowerowej w Giebułtowie, w końcu wycięli chaszcze i rowerzyści zaczęli liczniej tamtędy przejeżdżać. Co ciekawe – minąłem ich kilkunastu jadących pod górę, a to jest ciężki odcinek. Dalsza droga też nie była łatwa, bo bardzo duży ruch jak na te okolice się zrobił.
Do Skały nie chciałem jechać asfaltem ze względu na podjazd, dlatego przejechałem się kawałek dalej, do pieszego szlaku Orlich Gniazd. Nie obyło się jednak bez podjazdu, bo musiałem wydostać się z doliny. Tak więc po kamieniach udało mi się podjechać zbocze, i następnie dotrzeć do miasta. Stąd skierowałem się na Stoki, z których zaplanowałem, po przedostaniu się przez las, pojechać polnymi drogami do mojego dzisiejszego celu. Drogi na mapie nie były oznaczone, toteż skazany byłem na metodę prób i błędów. Las na szczęście przejechałem bez zatrzymania na namysł. Problem pojawił się tuż za nim. Droga, którą wyznaczyłem ze zdjęć satelitarnych okazała się wieść przez własność prywatną, przez którą nie przepuściły mnie kundle (dzisiaj minąłem strasznie dużo psów).
Trzeba było szukać innej drogi. Wybrałem kolejną leśną drogę, która niestety nie zawiodła mnie tam, gdzie chciałem. Poparzony pokrzywami wyjechałem na tę samą drogę, którą dostałem się w teren. Spróbowałem dalej, dojeżdżając do ślepego zaułka – droga kończyła się w ogrodzie warzywnym. Ponieważ chciałem się przedostać do drogi, to pojechałem po ubitej ziemi po wykopkach, a później po ściernisku. Dojechałem do zarośniętej drogi. W moim kierunku kobieta prowadziła krowę, więc pomyślałem, że mogę się tamtędy dostać do mojej drogi. Pojechałem w stronę lasku, bo w oddali były widoczne zabudowania. Niestety droga się skończyła. Spojrzałem przez krzaki, a za nimi znalazłem zgubę – kontynuację drogi. Wjechałem do lasu i dowiedziałem się czemu wjazd zarósł. Wszelkie drogi kończyły się zaroślami, a że nie miałem ochoty na powrót, to wspiąłem się na zbocze wzniesienia i po kolejnym ściernisku dostałem się do drogi. Udało się, znalazłem się na właściwej drodze.
W Sułkowicach kolejny problem, bo źle zapamiętałem zdjęcie satelitarne, ale mimo to udało mi się wjechać na mój szlak. Problem pojawił się dopiero w Iwanowicach, przez które chciałem się przedostać po polnych drogach. Zjazd zakończył się na bramie – wjechałem komuś na posesję od tyłów. Nie mogąc się przedostać, zawróciłem. Na darmo tędy jechałem, ale na szczęście to był już koniec, bo po powrocie na asfalt dotarłem do Maszkowa.
Te skały wapienne nie zadziwiają tak, jak w Dolinie Prądnika. Mimo to plan zrealizowałem i zobaczyłem jak to wygląda za dnia. Do domu dotarłem już szybszym tempem, bo błądzenie mocno wpłynęło na moją średnią. Robi się coraz chłodniej.
Kategoria Dolina Prądnika, góry i dużo podjazdów, Polska / małopolskie, terenowe, kraje / Polska, rowery / Trek

4 miasta, dzień 4: Czechy

  234.02  10:43
Dziś ostatni dzień i powrót do Krakowa. Przede mną długa droga, bo muszę się najpierw dostać do Ostrawy, której nie udało mi się osiągnąć wczoraj. Przewidywałem opóźnienie rzędu 50 km, czyli jak to było do Opola.
Obudziłem się ok. 6. Ta noc była cieplejsza niż minione, jednak od leżenia na twardym podłożu bolały mnie mięśnie. W przyszłym roku zaopatrzę się w materac. Różnicą między spaniem na odludziu i na campingu jest to, że w dziczy nie ma homo stupidus. Ze wszystkich stron do późnej godziny dobiegała muzyka. Nie miałbym nic przeciwko, gdyby nie grało dziesięciu różnych DJ-ów.
Połączyłem się przed odjazdem z internetem, żeby sprawdzić drogę, bo nie miałem map terenów, przez które musiałem przejechać. Dowiedziałem się, że nie jest to górska droga i niepotrzebnie się bałem wjeżdżać do Czech od tej strony. Ruszyłem więc po godz. 7, podjeżdżając najpierw maleńkie wzgórze, a później zjeżdżając do Karniowa (czes. Krnov).
Pokręciłem się ociupinę pustymi ulicami i ruszyłem dalej po wygodnych ścieżkach rowerowych, zastanawiając się nad widokiem na pobliskie wzgórze. Wydawało mi się, że to pałac, ale oddalając się od miasta widok się zmieniał i domyśliłem się, że budynek o dwóch wieżach jest kościołem, a obok stoi wieża. W rzeczy samej jest to wieża Liechtensteinwarte na wzgórzu Cwilin (czes. Cvilín). Nieopodal zaś znajduje się może nie pałac, ale zamek, a właściwie ruiny zamku Šelenburk.
Jechałem w stronę Opawy (czes. Opava), mając obok rzekę o tej samej nazwie. Było trochę pagórków, ale jechało się wygodnie. Możliwe, że lekki spadek terenu dawał takie wrażenie.
Jak ja dawno widziałem trolejbusy. W Opawie miałem taką możliwość. Miasto ma dużo przestrzeni i jest takie zielone. Jaka szkoda, że nie zrobiłem więcej zdjęć. Gdzie ja miałem głowę?
Do Ostrawy kierowały mnie znaki. Niestety tak mnie pokierowały, że zamiast na drogę nr 56 wjechałem na drogę nr 11. Nie chciałem jechać tą drugą, bo znajduje się ona bliżej górzystych terenów. Szczęśliwie trafił się łącznik i dostałem się tam, gdzie chciałem, choć to kombinowanie wydłużyło mi podróż.
W Krawarzach (czes. Kravaře) zatrzymałem się na zakupy w markecie Penny. Dobrze, że samoobsługowy, bo przy kasie zrozumiałem tylko "dobrý den" i "pět korunek" :D Jako ciekawostka – miasto jest partnerem Lublińca, przez który przejechałem przedwczoraj.
W kolejnej miejscowości kierowca blachosmroda użył spryskiwacza do szyb, ale boczny wiatr zadziałał na moją korzyść. To chyba pierwszy raz, gdy spotkałem się z tego typu "bezmózgiem".
Droga do Ostrawy była smażeniem się na słońcu. Mało drzew, w ogóle brak lasów. Do miasta dojechałem przed południem, mając za sobą 70 km. Po drodze wyprzedzałem jakichś rowerzystów, którzy na podjazdach wyprzedzali mnie – wiadomo, sakwy dodają pędu na zjeździe, ale pod górę już nie jest tak łatwo. Przejechałem Odrę (jaka ona długa!), widziałem trolejbusy i tramwaje, jechałem drogą dla rowerów wydzieloną z jezdni.
Punktualnie o 12 dojechałem do jakiegoś rynku, na którym zawiesił mi się telefon. Szukałem jakiegokolwiek planu miasta, ale niczego w zasięgu wzroku nie dostrzegłem. Nie wiedziałem od czego zacząć zwiedzanie. Zaczepił mnie pewien młody Czech, mówiąc coś w swoim języku, ale odparłem swoją angielszczyzną, że nie rozumiem. Przyprowadził więc kolegę, który zna ten język. Dowiedziałem się, że chłopaki zaczepiają przechodniów i nagrywają ukrytą kamerą filmiki, które później trafiają na YouTube. Ja miałem paść ofiarą "drug prank", czyli narkotykowego żartu. Tym razem im się nie udało.
Nie znalazłem mapy, nie potrafiłem się odnaleźć w tym centrum, nie spotkałem żadnej otwartej restauracji, żeby coś zjeść. W ogóle mało ludzi na ulicach spotkałem. Niedziela jest chyba naprawdę czasem wolnym w Czechach.
Centrum miasta nie jest przyjazne rowerzystom. Dużo jednokierunkowych, ani jednej drogi dla rowerów. Czasem zdarzył się zakaz wjazdu pojazdami mechanicznymi, ale to mało. Z mojego kręcenia się po mieście wiele nie wyszło, więc zacząłem szukać drogi powrotnej do domu. Nie było to łatwe, bo trwał remont jednej z ulic, którą chciałem się przemieścić. Właściwie, to ulica zniknęła, a objazdu brak. Widocznie padł ofiarą wandali, bo odnalazłem dalej znaki i znalazłem się na drodze w kierunku Polski.
Było gorąco, przystanki robiłem co kilka kilometrów. Cieszyłem się z każdego cienia, choć nie było go zbyt wiele – słońce prawie cały czas świeciło w plecy.
Dotarłem do Karwiny (cz. Karviná). Na uroczym ryneczku zatrzymałem się pod restauracją Vanili i zasiadłem w ogródku. Jakoś dogadałem się z kelnerem i nawet dostałem polskie menu. Zamówiłem czeski specjał – placek węgierski. Po takim dniu bardzo smakował. Zjadłem bez pośpiechu i zapłaciłem, popełniając wielką gafę. Nie miałem pojęcia jak dać napiwek. W Polsce przyzwyczaiłem się, że zostawia się go w etui na rachunek, ale za rachunek służył tam kawałek kartki, na której kelner wpisywał ceny. Po zapłaceniu zabrał talerze i zniknął. Teraz wiem, że w Czechach napiwek jest niepisanym przymusem obyczajowym, ale w jaki sposób należy ów napiwek wręczyć, to nie mam bladego pojęcia.
Wjechałem do Polski. Najpierw trochę wzgórz, a później z wiatrem i słońcem w plecy w kierunku Pszczyny. Po drodze mijałem przepiękne Jezioro Goczałkowickie. Tak rozległe, że czułem się jak nad morzem.
W Pszczynie było bardzo dużo ludzi na Rynku. Było też bardzo gorąco, bo temperatura wynosiła 36 °C. Nie mogłem jednak robić przerw, bo przede mną było jeszcze wiele kilometrów drogi. Szkoda jednak, że nie zobaczyłem pszczyńskiego zamku, bo park leżący obok pięknie się prezentuje na mapie.
Podczas powrotu zaplanowałem zaliczyć gminę Osiek, bo miałem taką nieładną dziurę na mapie na zachodzie województwa. Ten rejon jest nazywany krainą karpia i minąłem sporą ilość stawów rybnych.
Miałem jechać przez Wadowice, ale ze względu na zmierzch oraz to, że jest tam więcej wzgórz, wybrałem drogę przez Zator. Do miasta dojechałem po zmroku. Mam to szczęście, że zawsze je zastaję zakorkowane.
Po zjechaniu z drogi krajowej spokojnie, w mroku, jechałem przed siebie. W Czernichowie pomyślałem, żeby pojechać przez Liszki i skrócić sobie drogę, było jednak zdecydowanie więcej podjazdów. Jeszcze tylko wizyta na Rynku i o 23 znalazłem się w domu.
To były piękne 4 dni. Nie sądziłem, że uda mi się w tym roku wybrać pod namiot, ale udało się. Nie było to prawda 5 dni, jak w zeszłoroczną majówkę (wtedy nawet planowałem 6-dniową wyprawę), ale przejechałem znacznie więcej kilometrów niż wtedy. Udało mi się też wykonać plan prawie w całości, a na pewno dojechałem do wszystkich docelowych miast i zebrałem setki wspomnień. Zobaczymy co przyniesie przyszłoroczna wyprawa.
Kategoria Polska / małopolskie, po zmroku i nocne, setki i więcej, z sakwami, za granicą, pod namiotem, kraje / Czechy, kraje / Polska, Polska / opolskie, Polska / śląskie, wyprawy / Cztery miasta 2013, rowery / Trek

Kategorie

Archiwum

Moje rowery