Trwa ładowanie…
Trwa ładowanie…

Widzisz podstawowy wygląd strony. Wystąpił problem z serwerem plików. Napisz do mnie, gdyby problem występował zbyt długo.

Andrzej na rowerze

Wpisy archiwalne w kategorii

Wielkopolski Park Narodowy

Dystans całkowity:7305.67 km (w terenie 1147.15 km; 15.70%)
Czas w ruchu:347:33
Średnia prędkość:21.02 km/h
Maksymalna prędkość:56.53 km/h
Suma podjazdów:29734 m
Suma kalorii:25632 kcal
Liczba aktywności:108
Średnio na aktywność:67.65 km i 3h 13m
Więcej statystyk

Pod Bieczyny

  83.73  03:54
Zaspałem na pociąg wczoraj, zaspałem i dzisiaj. Przez to nic mi się nie chciało. Prawie, bo nie miałem ochoty siedzieć cały dzień w domu. Wybrałem się na południe – do miejscowości, która jest zaznaczona na mojej mapie jako warta odwiedzenia.
Wydawało mi się, że jest chłodno i założyłem cieplejszą bluzę. Pomyliłem się i trochę ponarzekałem sobie pod nosem. Pojechałem do Cytadeli szukać jesieni, a znalazłem ją po drodze – w Parku Czarneckiego, który mijam często w drodze powrotnej z pracy, wtedy gdy zaczyna zmierzchać i kolory stają się niewidoczne. Po Cytadeli też pojeździłem wzdłuż i wszerz, aż uznałem, że trzeba ruszać, bo zmrok nie będzie czekał.
Do Puszczykowa pojechałem oczywiście przez Luboń. Dużo wygodniej niż drogami dla rowerów. Pomijając te w Puszczykowie, ale tam olewka. Nikt nie trąbił. Za Mosiną skręciłem na mniej uczęszczaną drogę, aż w końcu wjechałem w teren. Było już ciemno, ale latarka jak zawsze się spisywała. Nie dojechałem do Bieczyn, bo nie było sensu. Niczego nie zobaczyłbym, zwłaszcza że nie wiedziałem, gdzie szukać. Skierowałem się na Stęszew. Miałem jechać asfaltem, ale okazało się, że to tylko piach. Potem przejechałem się kawałek drogą krajową. Strasznie duży ruch. Dobrze, że było pobocze. Skręt w lewo nie należał do łatwych. Miałem wolne, więc zjechałem na środek pasa, aby zjechać na pas do lewoskrętu, ale jakiś burak i tak mnie otrąbił. Potem w Poznaniu też skręcałem w lewo, wyciągnąłem rękę, zjechałem na środek, a baran wyprzedził mnie z lewej na skrzyżowaniu, że musiałem się zatrzymać. Gdyby chociaż umiał dynamicznie jeździć. Ta kamizelka samochodowa to jakaś pomyłka, bo ci wszyscy idioci w blachosmrodach traktują rowerzystów w kamizelkach jak trędowatych. Ja już nie mam sił. Dlaczego tylu kretynów jest na tym świecie?
Aha, odkryłem nowość. Coś niespotykanego w Poznaniu – drogowcy zmienili organizację ruchu na ul. Pułaskiego, tworząc z trzech pasów dwa oraz... pasy dla rowerów. Nie wiem co powiedzieć. I tak już tamtędy nie jeżdżę.

Kategoria kraje / Polska, po zmroku i nocne, terenowe, Polska / wielkopolskie, Wielkopolski Park Narodowy, rowery / Trek

Cyklotrasa milicka

  195.60  08:55
Minęło sporo czasu od mojej ostatniej wycieczki. Dzisiaj postanowiłem pokonać wytyczoną na starym nasypie kolejki wąskotorowej 20-kilometrową drogę dla rowerów z Sułowa do Grabownicy w Parku Krajobrazowym Dolina Baryczy. Musiałem tylko znaleźć się na Dolnym Śląsku.
Na początku tego miesiąca wybrałem się w dwutygodniową podróż za granicę. Niestety bez roweru, choć miałem plany wypożyczenia czegoś na miejscu. Nie udało się, ale odkryłem w sobie zamiłowanie do backpackingu. Przynajmniej z początku, bo gdy po kilku dniach chodzenia z ciężarem na plecach zaczęły boleć nogi, to oczywiście odechciewało się wszystkiego. Po powrocie plecak rzuciłem w kąt, a na rower nie mogłem znaleźć czasu ani ochoty. Rozleniwiłem się po prostu. Dzisiaj w końcu udało mi się wziąć w obroty plan sprzed kilku już lat.
Droga na południe to zdecydowanie nuda. Wrzuciłem do planu kilka miejscowości, w których moje koło nie odcisnęło śladu, a które były oznaczone na żółto na mapie Demartu jako miejscowości z cennymi zabytkami. Powoli zaczynam się też rozglądać za oznakami jesieni. To chyba moja ulubiona pora roku i nie może w niej zabraknąć widoku złotego stroju Matki Natury. A jeszcze gdy dodać góry, to już całkiem – nogi miękną, aby zatrzymać się do zdjęć.
Do Sułowa, czyli początku mojej głównej atrakcji na dzisiaj, dotarłem wieczorem. Słońce zaczynało czerwienieć na niebie, a przede mną tyle kilometrów. Planowałem z początku pojechać aż do Kępna, żeby zaliczyć przy okazji jakąś gminę, ale to kawał drogi; i gdzie później szukać pociągu do domu? Pozostawało trzymać się planu.
Droga dla rowerów ma kilka różnych nawierzchni – asfaltową, szutrową i betonową. Największego minusa projektanci mają za brak jakiegokolwiek przejazdu dla rowerów. Każde skrzyżowanie z drogą czy nawet z leśną ścieżką kończyło się w taki sposób, że zgodnie z polskim prawem musiałbym zsiąść z roweru, przeprowadzić go przez skrzyżowanie i dopiero za nim jechałbym dalej. Ciekaw jestem, czy w historii tej trasy ktokolwiek tak zrobił.
Wciąż się głowiłem, dokąd udać się na pociąg powrotny. Było kilka miast na oku. Między innymi Milicz, dlatego nie skręcałem do jego centrum w trakcie przejazdu. Kawałek dalej znalazłem się w rezerwacie Stawy Milickie, który rozbrzmiewał ptasim śpiewem, a w zasięgu wzroku nie było żywej duszy. Cieszyłem się też z braku śmieci wzdłuż mojej drogi. Do czasu, aż spotkałem dzikie wysypisko. Szlag człowieka trafia, gdy widzi ślady ludzkiej próżności i głupoty.
Niestety na pociąg z Milicza nie zdążyłbym, dlatego skierowałem się do Ostrowa Wielkopolskiego. Zmrok zbliżał się wielkimi krokami, na niebie pojawił się olbrzymi księżyc (jutro będzie jego perygeum). Gdy znalazłem się w Sulmierzycach, wiedziałem, że nie wyrobię się do Ostrowa, dlatego sprawdziłem w internecie rozkład jazdy pociągów z Krotoszyna. Przycisnąłem mocniej w pedały i na peronie znalazłem się na 3 minuty przed pociągiem. Niestety popełniłem jeden błąd, bo wydawało mi się, że wsiadam do bezpośredniego pociągu do Poznania. Niestety ostatnią stacją było Leszno. Okazało się, że wertując rozkład jazdy, spojrzałem na pociąg o godzinie 18, a było po 20. Co zrobić? Dojechałem do Leszna, tam kupiłem bilet na kolejny pociąg i poszedłem zdrzemnąć się na ławce. Miałem na to ponad 4 godziny. Myślałem o pojechaniu do Poznania rowerem (dojechałbym do domu dużo wcześniej niż pociągiem), ale nie miałem już ani sił, ani ubrań na tę chłodną noc.
Przykre wieści. Przejechałem dopiero 11 tys. km na obecnym napędzie, a zębatka nr 5 (w 7-rzędowej kasecie) przestała być funkcjonalna. Najwidoczniej najczęściej jej używałem, więc zaczęła powodować przeskakiwanie łańcucha. Podejrzewam, że winny jest brak zróżnicowania terenu, abym mógł korzystać ze wszystkich biegów. Powinienem w ogóle kupić sobie jakiś single speed z paskiem zamiast łańcucha. Toby dopiero był hippisowski rower na poznańskie „włości”. Tylko czy warto, skoro nie podoba mi się tutaj?
Kategoria kraje / Polska, Polska / dolnośląskie, po zmroku i nocne, setki i więcej, Polska / wielkopolskie, dojazd pociągiem, po dawnej linii kolejowej, Wielkopolski Park Narodowy, rowery / Trek

Zaniemyśl ponownie

  121.63  05:49
Miał być Wolsztyn, miało być miło i przyjemnie, ale nie wyszło, nie chciało mi się. Udało mi się przekonać siebie do wyjścia po południu. Przekonać na krótką przejażdżkę bez plecaka.
Wiatr dmuchał w twarz – cieplutki wiatr. Niespiesznie skierowałem się na Kórnik. Szybko zresztą się nie dało, bo z jakiegoś powodu na drogach było mnóstwo aut. Nie było wygodnie, ale co tam. „Opuszczę Poznań i będzie luźniej” – pomyślałem. Rzeczywiście dopiero za miastem zaczęło być spokojnie. Na autostradzie widziałem konwój tirów na tablicach brytyjskich wiozący sprzęt wojskowy i eskortowany przez Żandarmerię Wojskową. Jakieś buraki rozwaliły szyk, wjeżdżając między kolumnę pojazdów, przez co żandarmeria zdecydowała się zablokować także drugi pas autostrady. Dosyć nieudolnie, bo barany i tak próbowały wciskać się na trzeciego. Warszawa obchodzi polskie święto przy pomocy brytyjskiego sprzętu wojskowego?
Zrezygnowałem z Kórnika. Nie wiem dokładnie czemu. Nie miałem żadnego planu. Pomyślałem o dostaniu się do mostu kolejowego w Solcu trochę inną drogą niż ostatnio. Niestety tak się zmęczyłem, brnąc przez piaszczyste drogi, że gdzieś na południe od Zaniemyśla zawróciłem. W Zaniemyślu jednak przemyślałem sprawę. Nie chciałem marnego dwucyfrowego dystansu. Ruszyłem na Śrem.
Droga nie była łatwa, bo miałem pod południowo-zachodni wiatr. W Śremie natknąłem się na plac rynkowy. Nie sądziłem, że to miasto go ma. Do Mosiny pojechałem standardowo przez Rogaliński Park Krajobrazowy i został najgorszy powrót do domu. W Puszczykowie blachosmrodziarz zwolnił do 30 km/h, aby mnie... okrzyczeć, żebym pojechał ścieżką dla rowerów. Świetnie – metrowej szerokości brukowany chodnik o rozdzielonym ruchu dla pieszych i rowerów, nie biegnący dla kierunku, w którym się poruszałem. Po pół metra dla pieszego i rowerzysty – ruch dwukierunkowy. Weź się tam miń z pieszym, który sam ledwo się mieści. Czy tamten kierowca mnie obraził? Powinienem go pozwać do sądu? Nawet nie pamiętam na jakich rejestracjach jechał. Znów przydałaby się kamera.
Przez Luboń i dalej do centrum Poznania bez niespodzianek. W sumie nawet nie wiem kiedy pokonałem tamtą drogę. Chyba byłem zbyt wzburzony przez spotkanego ciołka. Dzień, choć mocno pochmurny, był bardzo ciepły. Wróciłem po zachodzie słońca, ale szczęśliwy, że wyszła setka. Najtrudniej jest zacząć, ale potem można zapomnieć o ograniczeniach. No, chyba że trzeba zdążyć na ostatni pociąg powrotny.

Kategoria kraje / Polska, setki i więcej, terenowe, Polska / wielkopolskie, Wielkopolski Park Narodowy, rowery / Trek

Sława, ale tylko na chwilę

  185.31  08:33
Tuż przed godziną 9 wysiadłem na stacji w Lesznie. Temperatura jeszcze wyższa niż rankiem, na niebie słońce i brak chmur, wiatr nieznaczny. Idealnie.
Plan wycieczki opracowałem kilka miesięcy temu z pomocą map Google i dzisiaj zdziwiłem się, gdy kierując się do Wschowy, wjechałem na ruchliwą drogę krajową. Niestety nie miałem alternatywy. Dopiero po kilku kilometrach zjechałem na boczną drogę, aby choć chwilę odpocząć od tego zła. Wschowa jest bardzo ładnym miasteczkiem. Niektóre zabytki zostały zrewitalizowane, a wieża kościoła św. Stanisława Biskupa i Męczennika jest tak monumentalna, że aż byłem zachwycony.
Drogi lokalne w województwie lubuskim są straszne. Nie wiem jak ja to wytrzymam, gdy będę się zapuszczał wgłąb. Może przyjdzie mi poruszać się drogami krajowymi? Cieszyłem się z każdej leśnej drogi. Jeszcze te zapachy świeżo ściętych drzew sosnowych. Muszę wrócić do Puszczy Noteckiej.
Nie tylko rowerzyści poczuli wiosnę. Robactwo wylazło tak licznie, że strząsałem je garściami. Winą jest także ciepła zima. Nie jeździ się przyjemnie, gdy setka robaków atakuje z każdej strony. Dobrze przynajmniej, że jusznica deszczowa jeszcze nie atakuje. Może powinienem zawczasu odwiedzić Zielonkę? Tam w lecie te robaki polowały chmarami.
Dotarłem do Sławy, małego miasteczka w Lubuskiem. W zeszłym roku spędzałem tam imprezę integracyjną, z której dobrze wspominam żeglowanie po jeziorze. Koniecznie odwiedziłem park pełen drzew porośniętych bluszczem. Z miasta wyjechałem po drodze dla pieszych i rowerów. Nie musiałem, ale była wygodniejsza od ulicy. Gdy tylko przekroczyłem granicę województwa, droga stała się drogą. Zupełnie jakbym przejechał z Polski do Niemiec.
Natknąłem się na swojej drodze na iście prywatną miejscowość. Minąłem tysiące tabliczek ostrzegających o terenie prywatnym. Właściciele krzątali się, przygotowując wszystko na przyjazd pierwszych gości. Ciekawe gdzie w tym roku będziemy się integrować.
Stuknęło kilka gmin i nie tylko. Podejrzewałem amortyzator widelca i sztycę podsiodłową za hałasowanie. Muszę moje podejrzenia zrewidować, ponieważ stukanie objawiło się zarówno podczas stania na pedałach, jak i jazdy bez trzymania kierownicy. Ja znów zgłupiałem, a stukanie się nasiliło, i nic nie wróży szybkiego rozwikłania zagadki, która nurtuje mnie od kilku już lat. Może znowu jakaś miska się poluzowała? Muszę kupić narzędzia i nauczyć się rozkręcać większe części w rowerze. Wizyta w serwisie może bowiem odciąć mnie od roweru na kilka dni, bo sezonowi rowerzyści na pewno zdążyli już zaatakować wszystkie punkty serwisowe.
Dotarłem do miejsca, w którym miałem zakończyć wycieczkę i wrócić pociągiem do domu. 100 kilometrów mnie nie satysfakcjonowało, dlatego wybrałem opcję powrotu do domu rowerem. Na mapie przed wycieczką wypatrzyłem Racot oznaczony jako miejscowość z zabytkami, więc w jego kierunku się udałem. Zmienny wiatr akurat wiał z południowego-zachodu, więc mogłem przyspieszyć. Przynajmniej dopóki nie pojawiły się zakazy wjazdu rowerem i coś, co nazwali drogami dla pieszych i rowerów. W Poznaniu dużo rowerzystów. Do domu dotarłem, gdy słońce prawie zniknęło za horyzontem. Pierwsza opalenizna już jest.

Kategoria Polska / lubuskie, kraje / Polska, Polska / dolnośląskie, setki i więcej, Polska / wielkopolskie, dojazd pociągiem, Wielkopolski Park Narodowy, terenowe, rowery / Trek

Do Rawicza i prawie 250 km

  168.81  07:56
Zaczął się leniwy poniedziałek. Po dwóch tygodniach deszczu przeplatanego wymówkami udało mi się wybrać na rower. Pogoda podpowiedziała, abym zaliczył kilka gmin na południu. Przy 4 °C, chłodnym wietrze z północy i lekkim śniegu ruszyłem do Rawicza.
Po mieście przemknąłem leniwie. Nieliczni ludzie spacerowali tu i ówdzie, młodzieniaszki z pistoletami na wodę polowali na białogłowy, jedynie aut niezmienna liczba na drogach. Nic szczególnego. Do Puszczykowa dojechałem znanymi drogami, potem trochę pobłądziłem, musiałem objechać rozkopaną drogę w Mosinie (znaki objazdu zniknęły za pierwszym zakrętem), a do Śremu dojechałem przez Manieczki. Już wtedy zaczynałem odczuwać zmieniający się wiatr z północnego na północno-wschodni. Mierzyłem się z tą przeciwnością aż do Pogorzeli.
Poniedziałek wielkanocny jest dniem wolnym od pracy i niełatwo było spotkać czynny sklep. Pozostały mi stacje benzynowe. Zatrzymałem się w sumie na dwóch. Nie marnowałem czasu, ponieważ pociąg odjeżdżał z Rawicza tuż przed godziną 18. Może gdybym wyszedł wcześniej, nie byłoby takiego spinania się.
Za Pogorzelą wiatr przestał złośliwie przeszkadzać. Nawet słońce wyszło zza chmur. Tę radość psuła jedynie świadomość o tym, że nie zdążę na wcześniejszy pociąg. Na kolejny trzeba czekać ponad 2 godziny, więc już niespiesznie przemęczyłem się z bocznym wiatrem do Miejskiej Górki, potem przecierpiałem kawałek drogi krajowej i dotarłem do Rawicza. Zrobiłem rozjazd w kierunku dworca, dowiedziałem się, że kasa jest nieczynna, a na pociąg poczekam 40 minut. Pomyślałem, żeby spędzić ten czas, objeżdżając uliczki miasta.
40 minut to dużo, prawda? Mógłbym na przykład dojechać do następnej stacji. Tylko którą wybrać? Pojechać do Żmigrodu z wiatrem? Daleko. A jeżeli nie zdążę przed pociągiem? To ostatni dzisiaj. Musiałbym wracać taki kawał. A może na północ? Pod wiatr. Miałbym jednak jakąś przewagę nad pociągiem. Ruszyłem na północ. Wiatr nie był taki straszny, ale powyżej 21 km/h ciężko się było rozpędzić.
W połowie drogi przyszły wątpliwości. A jeśli nie zdążę? Ten wiatr mocno mnie opóźnia. Trzeba było kręcić się po Rawiczu. Nie zdołam nawet zrobić rozjazdu. O której ten pociąg? Mogłem przynajmniej to sprawdzić. Dojechałem do Bojanowa. Pociągu nie ma, pojechał 3 minuty temu. Opadam z sił, wyciągam resztki jedzenia i patrzę na przedostatni tego dnia pociąg. Jechał do Wrocławia. Tylko co robią ci pozostali ludzie? Pociąg do Leszna dopiero za 2 godziny. Opóźnienie. Tak się ucieszyłem. Jeszcze w drodze marzyłem o tym, aby się spóźnił. Szczęściarz ze mnie. W przeciwnym wypadku dodatkowe 100 km. Nie przy takim zmęczeniu, a i jutro do pracy.

Kategoria kraje / Polska, po zmroku i nocne, setki i więcej, Polska / wielkopolskie, dojazd pociągiem, Wielkopolski Park Narodowy, rowery / Trek

Park Krajobrazowy im. gen. Dezyderego Chłapowskiego

  129.99  05:24
Dobra pogoda nie odpuszcza. Wstałem przed wschodem słońca, aby dotrzeć na 10 minut przed pociągiem i znaleźć się w Rawiczu. Stamtąd z wiatrem na północ, przez kilka nowych gmin i miejscowości z cennymi zabytkami. To nic, że w tym roku zrobiłem tylko 4 pętle, a reszta to podróże z udziałem pociągów. Porywisty wiatr był wymówką także tym razem.
Po chwili kręcenia się po Rawiczu zmieniłem zimowe rękawice na wiosenne. Temperatura rosła od 5 °C do nawet 14 w ciągu kilku godzin. Szkoda, że nie zabrałem jakiejś lżejszej kurtki, bo akurat miałem na sobie moją najcieplejszą. Przy tym wietrze wolałem się nie rozpinać, żeby się nie przeziębić. Nie było jakoś źle, bo pociłem się tylko przy średniej powyżej 30 km/h. Opuściłem Rawicz dochodząc do takiej właśnie prędkości. Pojechałem starą drogą krajową do Bojanowa, mając nadzieję na to, że kierowcy wybierają drogę ekspresową leżącą obok. Myliłem się, bo ruch był duży. Ekspresówka jest płatna czy wszyscy mają takie nieaktualne mapy?
Dalej nie było niczego ciekawego. Ot, zwykłe drogi wzdłuż Pojezierza Poznańskiego. Co jakiś czas trafił się jakiś interesujący obiekt i tyle. Wysoka atrakcja była tuż przed Osieczną. Platforma widokowa „Jagoda” przyciągała dużą reklamą. Z ciekawości pojechałem w jej kierunku i przypadkiem na nią trafiłem. Przypadkiem, ponieważ musiałem się domyślić, że to białe strzałki prowadzą właśnie do niej. Na miejscu zastałem sporą liczbę osób bliżej nieokreślonego zgrupowania. Większość była ubrana w moro, ale poza kilkoma naszywkami polskiej flagi nie było wiadome co to za jedni. Wiem jedno – brakuje im dyscypliny. Typowa wycieczka szkolna, tyle że palenie papierosów było dozwolone. Gdy zostałem poproszony o zrobienie grupie zdjęcia, wstanie i zajęcie miejsc zajęło im wiele minut.
Widok z platformy był średni, ale zjazd ze wzniesienia wymagał umiejętności. Sypki piach, kilka uskoków i ciasnych zakrętów. Będąc na platformie, dziwiłem się z powodu nieprzerwanego hałasu skrzypiących hamulców tarczowych innego rowerzysty. Przekonałem się, że zjazd po piaszczystym zboczu rzeczywiście wymagał zaciśniętych klamek. Podoba mi się liczba szlaków rowerowych w tamtym miejscu. Jest ich chyba więcej niż wokół Zielonki.
W Osiecznej próbowałem sfotografować zamek. Bezskutecznie, bo jest ogrodzony, a rosłe drzewa nawet zimą zasłaniają widok od ulicy. Potem zatrzymałem się przy klasztorze franciszkańskim i naszedł mnie jakiś moment refleksji. Tak fotografuję różnorakie kościoły (ostatnio nie wszystkie, bo zaczynają być podobne do siebie i po prostu nie chce mi się przy nich wyciągać telefonu), ale rzadko zatrzymuję się przy nich na dłużej. Dzisiaj jednak – najpewniej z braku pośpiechu – przy każdym obiekcie czy tablicy informacyjnej przystanąłem w zamyśleniu. Mam nadzieję, że to nie z powodu mojego starzenia się :)
Osieczna była ostatnią do zaliczenia gminą na dzisiaj. Pozostały miejscowości z cennymi zabytkami według mapy Demartu. Przystanek pierwszy w Czerwonej Wsi. Aby podczas dojazdu uciec przed wiatrem, skręciłem do jakiejś wioski, na końcu której skończył się asfalt. Szczęście, że ostatnio nie padało, więc droga była w miarę przejezdna. W Czerwonej Wsi zobaczyłem kościół oraz podupadający renesansowy pałac. Oba obiekty powstały z inicjatywy rodziny Chłapowskich.
W Krzywiniu zobaczyłem piąty już dzisiaj wiatrak i aż nie chciało mi się do niego zbaczać z prostej drogi. Później i tak minąłem jeszcze przynajmniej jeden. W drodze po niebie przeleciało kilka żurawi, ale takich samotnych. Wydawało mnie się, że one latają w kluczach.
Wjeżdżając do Jerki, dotarłem do Parku Krajobrazowego im. gen. Dezyderego Chłapowskiego. Z początku nic nadzwyczajnego, aż w Rąbiniu dowiedziałem się wielu informacji o przybyciu w te tereny rodu Chłapowskich. Szkoda, że nie wiedziałem wcześniej o szlakach w tych okolicach, bo poza Rąbiniem i Turwią żadna inna wieś nie była oznaczona na mojej mapie jako miejscowość z cennymi zabytkami. Brakuje jednak map, chociaż schematycznych z rozmieszczeniem ważnych obiektów na terenie miejscowości. Może ktoś kiedyś wpadnie na pomysł umieszczenia ich obok mapy powiatu.
Za Czempiniem wjechałem na drogę dla rowerów, bo obok był zakaz. Choć wyblakły (czyli nieważny), to dzisiaj już natknąłem się na kretynów, którzy nie znając prawa, niemalże doprowadzili do wypadku. Gdzie ta moja kamera? Jedno szczęście, że przez kilka kilometrów droga była z równego asfaltu, więc przycisnąłem trochę w pedały. Część z tych „chodników” powinna zostać zaorana, bo nie nadają się do jazdy, ale drogowcy uparcie trzymają się zakazów wjazdu rowerem na każdym skrzyżowaniu. Cóż za bezmyślność urzędasów.
Do domu dotarłem przez Luboń, zahaczając o sklep, żeby zrobić zakupy na jutro. Słońce wciąż było na niebie. Już nie pamiętam, kiedy ostatnio wróciłem z wycieczki przed zmrokiem. Dzisiaj w powietrzu było strasznie dużo spalin. Najwięcej w okolicach Rawicza i Poznania. Podobno jazda na rowerze jest zdrowa.
W końcu mam ładowarkę do baterii do mojej latarki. Byłem przekonany, że coś się zmieni w kwestii komfortu użytkowania. Niestety wciąż latarka samoczynnie przełącza tryb świecenia, nawet gdy nie jadę. Raz jej porządnie przywaliłem, to na kilka dni przestała dziwaczeć, ale później znów to samo. Nie byłbym taki zły, gdyby wśród trybów świecenia nie były mrugający oraz SOS, które strasznie denerwują przy tak dużej liczbie lumenów – nie tylko mijanych ludzi, ale także mnie.
Kategoria kraje / Polska, setki i więcej, Polska / wielkopolskie, dojazd pociągiem, Wielkopolski Park Narodowy, rowery / Trek

Koźmin Wlkp.

  105.42  05:15
Dzisiaj miała przyjść odwilż, a od jutra deszcze. Było szkoda tak pięknego dnia na lenistwo. Idealnie kilka gmin leżało tam, gdzie wiatr mógł mnie ponieść, a wiało z północnego-zachodu. Ubrałem się ciepło i ruszyłem.
Już od początku podróży czułem popełniony błąd. Było mi za ciepło, bo założyłem pod bluzę koszulkę z długim rękawem. Na niebie świeciło słońce, więc jedynym ratunkiem były lasy. Pomyślałem oczywiście o Nadwarciańskim Szlaku Rowerowym. W centrum miasta blachosmrody pozastawiały drogi dla rowerów, ale nie miałem czasu na zabawę ze Strażą Miejską, więc im odpuściłem. I tak byłem spóźniony, bowiem były to godziny przedpołudniowe, więc mój plan mógł spalić na panewce. Wiedziałem, że nie uda mi się dojechać do Ostrzeszowa. Głównym problemem był powrót, a ten możliwy był tylko pociągami, które z kolei nie jeżdżą. Wisiała zatem groźba, że coś może się nie udać i nie będę miał jak wrócić do domu. Pod wiatr nawet nie myślałbym próbować!
Jechałem głównie po śniegu, bo tego przybyło przez noc. Nie było specjalnie ślisko za sprawą odwilży, więc nie bałem się o swoją skórę tak bardzo, jak wczoraj. Po Wielkopolskim Parku Narodowym jechało się bardzo dobrze, bo temperatura spadła poniżej 0 °C. Porównując z drogą w słońcu, było ponad 6 °C. Rowerzystów zaledwie troje spotkałem, z czego tylko jednego mężczyznę, ale gdzie oni kaski podziali?
W Mosinie zrobiłem przerwę na odmrożenie paluchów i zjedzenie sałatki, i w końcu zacząłem jechać z wiatrem. Najpierw do Śremu przez Rogaliński Park Narodowy. O ile las był przepiękny, o tyle poślizg bardzo przykry. Wylądowałem chyba identycznie, jak tydzień temu, roztrzaskując sobie strup. Teraz nie wiem, jak szybko się zagoi, bo aż musiałem założyć opatrunek, taki był dokuczliwy ból. Później już uważałem, przez co i średnia znów osłabła.
Za Śremem wjechałem na terenowe drogi. Były tak ubłocone, że ledwo dało się pedałować. Jak już znalazł się lepszy odcinek, to wpadałem w koleinę i musiałem znów rozpędzać maszynę. Nieopodal Dolska zmieniłem kierunek jazdy, przez co poczułem siłę dzisiejszego wiatru. Stanowczo nie chciałem wracać do Poznania na rowerze. Dla rozrywki w tej niewygodzie widziałem stado jeleni liczące ponad 50 łań. Całkiem pokaźna chmara. Chwilę potem wpadłem do Błażejewa i wtedy zauważyłem, że niektórymi drogami jechałem w listopadzie. Myślę jednak, że wtedy były one stanowczo wygodniejsze. Za Błażejewem kolejny teren i znów lód na leśnych drogach. Na szczęście blachosmrody zostawiły środek drogi niewyślizgany, więc nie było tak źle.
Do Borka Wielkopolskiego dojechałem nawet szybko. Miałem jednak tylko półtorej godziny do pociągu w Koźminie i spoglądając na mapę, martwiłem się, że nie zdążę. Uspokoił mnie znak informujący o niespełna 20 kilometrach drogi do celu. Odetchnąłem z ulgą, ale jednocześnie przycisnąłem w pedały. Miałem wiatr tylko dla siebie, pod sobą równe drogi i siłę w nogach do rozdysponowania na najbliższą godzinę.
Zrobiłem zakupy w pierwszym sklepie w Koźminie Wielkopolskim i zacząłem szukać dworca kolejowego. Na jednej z dróg osiedlowych wpadłem w poślizg i wylądowałem na środku jezdni. Na szczęście kierowca w aucie za mną był na pewno na tyle rozważny, że nie zaplanował mnie wyprzedzać. Szybko się pozbierałem i jechałem dalej, bo czas mnie jednak gonił – musiałem kupić bilet.
Koźmin stracił budynek o funkcjonalności dworca kolejowego. Pozostała tam tylko poczekalnia, a kas próżno było szukać. Zorientowawszy się na 11 minut przed odjazdem pociągu, że nie mam gotówki, zapytałem jedynych podróżnych, którzy mogli być mieszkańcami tego miasteczka, o najbliższy bankomat. Chłopak wskazał Rynek, ale dziewczyna wspomniała o banku przy Biedronce. Ponieważ zwróciłem uwagę na ten sklep wcześniej, to popędziłem w jego kierunku. To był sukces, bo uwinąłem się na tyle szybko, że oczyściłem odrobinę rower ze śniegu i lodu. W pociągu bilet kupiłem dopiero tuż przed Poznaniem. A już myślałem, że powtórzy się sytuacja sprzed tygodnia.
Kategoria kraje / Polska, Polska / wielkopolskie, terenowe, setki i więcej, dojazd pociągiem, Wielkopolski Park Narodowy, rowery / Trek

Za śniegiem przez Przemęt

  121.51  05:46
To będzie słaby miesiąc. Najpierw przez kilka dni szalał cyklon, przez co nawet do pracy jeździłem cuchnącymi tramwajami. Tydzień temu już miałem zacząć tegoroczne zaliczanie gmin, ale tym razem przeszkodziła mi mgła, która ograniczała widoczność do zaledwie kilkudziesięciu metrów. Postawiłem na bezpieczeństwo i zostałem w domu. Może i dobrze, bo taka pogoda utrzymała się do wieczora. Dzisiaj za to nie zważałem na niską temperaturę ani na zaskoczenie kierowców śniegiem. Właściwie to nie wiem kogo ten śnieg zaskoczył, bo w Poznaniu jest szara jesień.
Wczoraj spędziłem kilka godzin przy rowerze. W końcu zamontowałem regulator linki, bo brak możliwości szybkiego wyregulowania jej strasznie dawał się we znaki. Zajęło mi to tak dużo czasu, ponieważ linka była uszkodzona w dwóch miejscach i musiałem ją odrobinę skrócić. Tym samym zabrakło kilku centymetrów do przerzutki i musiałem poskracać pancerze. Całe szczęście, że wyszło idealnie i niczego nie zepsułem. Linka i tak będzie do wymiany, bo w serwisie spaprali robotę podczas montażu nowego napędu. Mam wrażenie, że zrobili to specjalnie, aby zarobić. To nie pierwszy raz.
Ruszyłem na południe do Mosiny. Na początku zaryzykowałem bez mapy, więc wpakowałem się w złą drogę, ale ostatecznie przez Puszczykowo dojechałem do marketu w Mosinie. Musiałem zatrzymać się, żeby coś zjeść, no i ta temperatura. Był 1 °C w Poznaniu, ale zaraz za granicami miasta dochodziło do -1 °C. Rąk nie czułem, musiałem przystanąć na dłuższą chwilę. Po wizycie w sklepie było znacznie lepiej. Później jednak pojawiły się mgły. Nie jakieś duże, ale widoczność spadła do kilkuset metrów. Temperatura zaczęła znów spadać.
Po zmianie łańcucha odczułem jakąś ulgę. Jechało mi się dużo lżej i często wrzucałem blat, bo za mocno się męczyłem przy wysokiej kadencji. Najgorsze jest to, że korzystałem ostatnio tylko z dwóch–trzech biegów i odczułem zużycie pozostałych zębatek. Coraz gorszej jakości robią te komponenty.
Dojechałem do Czempinia, tam wydało mi się, że mijający mnie kierowca czymś mnie oblał, ale w rzeczywistości sypnęło rzęsiście śniegiem, tak przez kilkanaście sekund. Ach ta jesień. Do Kościana dojechałem ciut okrężną drogą, bo bałem się, że mogę przejechać mniej niż 100 km (w planie były 103 km). Było coraz później. W Śmiglu i tak nadrobiłem dystansem, błądząc po drogach jednokierunkowych, których za nic się nie da zrozumieć. Muszę kiedyś pojechać do Radomia, bo tam jesienią zeszłego roku jednocześnie na kilkudziesięciu ulicach dopuszczono ruch rowerem pod prąd bez wymogu malowania kontrapasów. Dlaczego inni nie uczą się od takich mistrzów?
Tuż przed Śmiglem zacząłem mijać ośnieżone drzewa, ale wraz z dalszą jazdą tego śniegu robiło się coraz więcej. Za Sokołowicami wjechałem na drogę leśną, a że było tam tak ładnie, to zapragnąłem zrobić zdjęcie. Niestety aparat nie udźwignął zmierzchu i dostałem samą czerń na ekranie. Nawet obróbka w programie graficznym niewiele pomogła. Szkoda, bo ładnie to wyglądało. Jakimś cudem przedostałem się przez tamtejszy las usiany ślepymi drogami, przez kilka kilometrów jechałem oświetlony z tyłu reflektorami auta, które jechało niewiele wolniej ode mnie, aż wyjechałem w Boszkowie. Tam przejechałem dwukrotnie skrzyżowania i zrobiłem dodatkowe kilometry.
Temperatura w międzyczasie spadła poniżej -3 °C, ale wypracowałem sobie technikę. Gdy było mi zimno w stopy, robiłem spacer. Na ręce pomagało trzymanie ich za sobą. Po zmroku niestety mogłem ogrzewać tylko jedną naraz. Dojechałem do drogi wojewódzkiej. Po drodze minąłem dziesiątki zakazów wjazdu rowerem oraz drogi dla pieszych i rowerów, nierzadko okropnej jakości. Do tego znaki postawione niechlujnie, bo nie były powtarzane za skrzyżowaniami z drogami podrzędnymi. Przyjmują nieuków do pracy w służbie drogowej i takie są tego skutki.
Kawałek przed Wolsztynem skończyło się zasilanie w telefonie do nagrywania trasy. Było to o tyle dziwne, że miałem całą drogę pełny pasek naładowania. Widocznie czujnik w baterii zamarzł. Niestety krzyżowało to moje plany, bo nie wiedziałem jak się dostać na dworzec, a nikt ani nic mi w tym nie pomagało. Wymieniłem baterię na zapasową i trafiłem, gdzie chciałem. Zostało mi pół godziny do odjazdu ostatniego pociągu do Poznania. Planowałem znaleźć się w Wolsztynie 2 godziny wcześniej, bo jest taka jedna droga dalej na zachód. Chciałem się po niej przejechać, aby nanieść poprawkę na mapę ścienną, po której źle pociągnąłem mazakiem po innej wycieczce. Na szczęście jest jeszcze kilka gmin pod Wolsztynem, dlatego będę miał powód, aby tam wrócić.
W pociągu zastałem radosną atmosferę pracowników Kolei Wielkopolskich. Kierownik pociągu okazał się być rowerzystą, ale chociaż miał niższej klasy rower, to jego wiedza o osprzęcie znacznie przewyższała moją. Ja to chyba tylko bezmyślnie pedałuję, robię zdjęcia kościołom i narzekam na brak gór. Słaby ze mnie rowerzysta po tylu przebytych kilometrach.
Kategoria kraje / Polska, po zmroku i nocne, setki i więcej, Polska / wielkopolskie, dojazd pociągiem, Wielkopolski Park Narodowy, rowery / Trek

Puszczykowo

  54.61  02:38
Zaplanowana przeze mnie na dzisiaj trasa będzie musiała jeszcze poczekać na odpowiedni moment. Wiatr północno-zachodni niestety długo wiał nie będzie i wykonanie tego planu jutro wygląda na niemożliwe. Tak chciałem zaliczyć kilka nowych gmin w „okolicy” świeżo w nowym roku. Przez moją nieudolną zmianę łańcucha plan zakończył się kompletnym fiaskiem.
Zniechęcony, wyszedłem z domu dopiero około południa, żeby poradzić się w serwisie. Cały ranek trwała burza śnieżna, więc ona też miała swój udział w późnym wyjściu. Niestety serwis, który znajduje się na moim osiedlu był zamknięty. Nie chciałem wracać do domu i przebierać się, więc w zwykłych ubraniach wsiadłem na rower i zacząłem powoli jechać w kierunku kolejnego serwisu. Musiałem uważać, bo spinka Sramu nie była do końca zapięta. Efektem tego było przeskakiwanie łańcucha. Gdy to ustało, zatrzymałem się, żeby sprawdzić co się stało. Okazało się, że spinka nie dość, że się zapięła w pełni, to dostała luzu, który umożliwiał normalną pracę łańcucha. Nie wiem, jak to możliwe, ale uradowany zawróciłem do domu, żeby się przebrać. Martwi mnie jedna rzecz – czy będę mógł normalnie rozpiąć tę spinkę. Już się tego boję.
Rzuciłem okiem na rozkład jazdy pociągów, żeby jakoś wrócić do domu. Najpierw chciałem pojechać do stacji kolejowej w Biniewie pod Ostrowem Wielkopolskim. Potem rzucił mi się w oczy bezpośredni pociąg z Koźmina Wielkopolskiego. Postanowiłem, że jeśli dotrę na czas do Koźmina, to stamtąd wrócę do domu. W przeciwnym wypadku miałem gonić dalej.
Mój zmysł orientacji się psuje. Niepotrzebnie przejechałem przez Wartę. Nie było to jednak problemem, bo na kolejnym moście wróciłem na właściwą. Problem pojawił się gdzieś pod Puszczykowem, gdy zaczynałem marznąć od wiatru. Miało wiać z północnego-zachodu, czyli w plecy. Gdy dojechałem do ślepej uliczki, zawróciłem. Zdecydowałem, że skoro wiatr tak mocno przeszkadza, to nie chciałem się z nim bawić. Nie byłem jednak świadom tego, że jechałem lekko na południowy-zachód. To wyjaśniało kierunek, skąd wiało, ale nie rozwiązało mojego problemu. Pojechałem do jakiejś głównej drogi przez Puszczykowo, ale nie był to dobry wybór. To był jeden wielki parking. Co chwila ktoś zajeżdżał mi drogę. Szczęście, że te podpoznańskie mieściny są takie malutkie i szybko stamtąd uciekłem. Do domu dojechałem sprawnie (wiatr nie przeszkadzał mocno), ale po zmroku. Na chodnikach i drogach leży mnóstwo rozbitych butelek i innych śmieci po sylwestrze. Strasznie mnie to denerwuje. Zresztą to całe miasto mnie denerwuje.
Kategoria Polska / wielkopolskie, kraje / Polska, Wielkopolski Park Narodowy, rowery / Trek

Przypadkiem w Lesznie

  150.46  07:22
Wczoraj ostatecznie nie dałem rady wybrać się na długą wycieczkę. Nie umiałem się też zebrać do żadnej krótkiej. Dzisiaj za to bez marudzenia postanowiłem wykonać plan, który chodził za mną od kilku dni. Wyruszyłem po godz. 6 na dworzec i... spóźniłem się na pociąg, który odjeżdżał, gdy wbiegłem na peron. Moja skłonność do spóźniania się na pociągi coraz bardziej mnie niepokoi. Jedyne, co mogłem zrobić, to znaleźć inny cel podróży, bo do kolejnego pociągu do Rawicza musiałbym czekać 3 godziny. Miałem za to 30 minut na inne połączenie – z Lesznem, skąd do Rawicza jest rzut beretem.
Dojechałem do Leszna przed godz. 9, więc miałem dużo więcej czasu niż ostatnio i miałem nawet nadzieję zdążyć z powrotem do domu przed zmrokiem. W mieście spotkałem się z kilkoma udogodnieniami dla rowerzystów, przejechałem się sporym kawałkiem dróg dla rowerów, ale są one słabe, takie niedorobione, niektóre bez sensu, a inne tylko dla ludzi z mocnymi zębami. Weźmy dla przykładu pofalowaną drogę tuż przed przejazdami dla rowerów. Jedząc banana, prawie się wywróciłem. Była też droga, która skończyła się w rowie obok zakazu wjazdu rowerem, a jak już znalazłem się pod drugiej stronie ulicy, to znów zakaz wjazdu rowerem, a do tego zakaz ruchu pieszych, i to po obu stronach drogi. Musiałem zrobić objazd drogi krajowej.
Nie chciałem jechać do Rawicza, bo to znacznie wydłużyłoby moją podróż, więc wybrałem najbliższą drogę, aby pokonać choć część dzisiejszego planu. Ponieważ wiatr wiał z południowego-wschodu, to całą drogę na wschód miałem utrudnioną. W Rydzynie rzuciłem okiem na zamek, w Gębicach na pałac, potem przedostałem się jakimiś starożytnymi drogami dla rowerów do Pępowa, gdzie ze złości przegapiłem pałac. W sumie niepotrzebnie się denerwowałem. Sytuacja wyglądała tak, że po lewej stronie stał znak końca drogi dla pieszych i rowerów, a po prawej – zakaz wjazdu rowerem. Tak właściwie ktoś upośledzony umysłowo odwrócił ten drugi znak i myślałem, że dalej jechałem bezprawnie. Powoli przestaje mi się podobać w Polsce przez tych wszystkich polaczków.
W złotym lesie widziałem drzewa potraktowane przez bobry, a tuż przed Gostyniem zjechałem z większej górki. W Gostyniu przejechałem się archaicznymi drogami dla rowerów, a potem spróbowałem odnaleźć średniowieczny kościół farny. Do Dolska miałem kawałek po polnych drogach. Nic ciekawego, tylko wysłużony napęd sobie już nie radził. Widziałem kilka kolejnych wzgórz, z tym że na szczyt jednego nawet wjechałem – dla punktu widokowego.
Słońce powoli zmierzało ku horyzontowi. Zatrzymałem się na jakąś kanapkę w śremskim Orlenie, potem beznadziejnymi nowo wybudowanymi drogami dla rowerów przedostałem się przez miasto i pojechałem w kierunku Rogalińskiego Parku Krajobrazowego. Było tam sporo błota, więc jako że do Mosiny dojechałem po zmroku, to nie wybrałem mokrego szlaku rowerowego przez Wielkopolski Park Narodowy, tylko niebezpieczne drogi dla rowerów, żeby dostać się do Lubonia. Remonty na trasie do Poznania się skończyły i mogłem bez problemów dotrzeć do domu po prostej.
Kategoria kraje / Polska, po zmroku i nocne, setki i więcej, Polska / wielkopolskie, dojazd pociągiem, Wielkopolski Park Narodowy, rowery / Trek

Kategorie

Archiwum

Moje rowery