Trwa ładowanie…
Trwa ładowanie…

Widzisz podstawowy wygląd strony. Wystąpił problem z serwerem plików. Napisz do mnie, gdyby problem występował zbyt długo.

Andrzej na rowerze

Wpisy archiwalne w kategorii

Polska / wielkopolskie

Dystans całkowity:51913.57 km (w terenie 4524.34 km; 8.72%)
Czas w ruchu:2454:54
Średnia prędkość:21.09 km/h
Maksymalna prędkość:56.53 km/h
Suma podjazdów:218119 m
Maks. tętno maksymalne:165 (84 %)
Maks. tętno średnie:160 (81 %)
Suma kalorii:160092 kcal
Liczba aktywności:906
Średnio na aktywność:57.30 km i 2h 42m
Więcej statystyk

Poligon Biedrusko

  30.70  01:22
Byłem w piątek i sobotę na imprezie firmowej. Mieliśmy wspólne zawody w wielu wyczerpujących konkurencjach, choć najbardziej podobały mi się regaty żeglarskie. Niestety z całej tej frajdy nabawiłem się zakwasów i dzisiejsza moja wyprawa nie wyglądała najlepiej. Było ciepło, jednak zmęczenie (dodatkowo jakieś przeziębienie mnie złapało – w maju!) zniechęciło mnie do dalekiej podróży. Wybrałem poligon Biedrusko za swój dzisiejszy cel.
Ruszyłem leniwie. Chciałem przede wszystkim zobaczyć jakiś krater w rezerwacie Meteoryt Morasko, jednak jak już się tam znalazłem, to przeraziła mnie gęstość zarośli i rozmyśliłem się. Zresztą, nawet nie wiem gdzie tam można jakiś krater zobaczyć. Wszystkie mapy dostępne w sieci są niedokładne, a w samym rezerwacie jest tylko mapa schematyczna. Byłem jednak przekonany, że ostatnim razem widziałem tam także mapę regionu. Dziwne.
Dojechałem do Złotnik po żółtym szlaku, a potem ruszyłem przez poligon. Dopiero teraz zrozumiałem te wszystkie ostrzeżenia, których wszędzie pełno. Po całym tym poligonie można się poruszać swobodnie, jednak gdy żandarmeria lub inne służby kogoś przyłapią na takim przebywaniu na terenie wojskowym, wtedy już sprawy się komplikują. Już wiem, skąd tyle osób się chwali tym, że byli na terenie wojskowym. Nikt im nie może niczego zrobić, bo nie zostali przyłapani na gorącym uczynku. Trochę to paradoksalne i śmieszne, gdy przykładowo jakiś rowerzysta wyskakuje z takiego terenu zamkniętego i zaczyna się szczerzyć, jakby wypuścił największego w swoim życiu bąka.
Minąłem dzisiaj strasznie dużo ludzi. Wielu z nich widziałem szwendających się po zaroślach i drogach niedostępnych dla cywilów. Także auta, które stanowczo nie należą do Wojska Polskiego (jeżeli nasze siły zbrojne poruszają się ferrari, to ja przestaję płacić podatki) tędy jeżdżą mimo zakazu ruchu. Podczas mojej ostatniej wizyty widziałem kilka(naście) wozów z rejestracją zaczynającą się od „U”, a dzisiaj ani jednego. Jestem ciekaw kiedy ktoś straci cierpliwość i zamknie tę piaskownicę.
Dowiedziałem się, że do końca marca (niektóre serwisy podają, że do końca kwietnia) poligon był zamknięty także dla rowerzystów w niedziele. Nie wiem, czy miałem szczęście 22 marca, że nikt mnie nie zatrzymał, czy może zakaz został odwołany. Spotkałem przecież i pluton, i tyle pojazdów wojskowych, że aż dziwne. No ale tablice informacyjne nie mówiły o żadnym tymczasowym zamknięciu drogi, także może coś się zmieniło?
Miałem dzisiaj naładowaną baterię w telefonie, więc mogłem porobić trochę zdjęć. Nie ma tam zbyt dużo ciekawych miejsc, ale największą atrakcją okazały się ruiny kościoła w Chojnicy. Taka sobie niebezpieczna ruina. Zauważyłem dziesiątki napisów z datami z lat 50. i 70. w miejscu, w którym kiedyś był jakiś strop bądź coś podwieszonego na wysokości kilku metrów. Kusiły mnie schody na wieżyczkę, i ostatecznie skusiły. Po sypiących się schodach wlazłem tak wysoko, jak tylko się dało, zrobiłem zdjęcie i wróciłem na ziemię. Chyba zacznę częściej odwiedzać okoliczne ruiny. Ciekawe dokąd mnie poniesie.
Nie chciało mi się wracać z Biedruska terenem, jak planowałem pierwotnie. Wybrałem asfalt, który skusił mnie znakiem kierującym do Poznania. Wróciłem do domu szybko i wcześnie. Byłem zbyt zmęczony na dłuższą wyprawę. Powinienem zacząć się więcej ruszać, bo niemożliwe, żeby zwykłe zawody mnie tak wykończyły. Postaram się przynajmniej częściej jeździć na rowerze.
Kategoria terenowe, Polska / wielkopolskie, kraje / Polska, rowery / Trek

Mosina

  60.08  02:38
Kolejny dzień na rowerze. Tym razem leniwe kręcenie, bo temperatura była wysoka. Wiatr wiał z południa, więc skierowałem się w tamtym kierunku, aby ułatwić sobie powrót. Dzisiaj znów natknąłem się na idiotę na rowerze. Tym razem jechał pod prąd po pasie rowerowym i omijając mnie, prawie wjechał na czołówkę z autem. Co za bezmyślność. Jestem za wymogiem posiadania prawa jazdy do poruszania się rowerem.
Planowałem dojechać do Brodnicy. Ruszyłem jak zwykle Nadwarciańskim Szlakiem Rowerowym, ale że wieczór zbliżał się szybko, to po pewnym czasie zrezygnowałem z niego na rzecz EuroVelo 9. Trasa niestety jest naszpikowana drogami dla rowerów. Jedne są niewygodne asfaltowe, a inne niebezpieczne z kostki brukowej. No, może prawie wszystkie, bo znalazła się jedna taka w Mosinie, co na niej nie trzęsło za mocno. Było to jakieś niedopatrzenie ze strony urzędasów, a zdarza im się to bardzo rzadko.
Ostatecznie zrezygnowałem z mojego pierwotnego planu. Skręciłem na Rogalinek, żeby potem skierować się na Poznań oraz beznadziejne poznańskie drogi dla rowerów. Co za odpychające miasto.
Kategoria Polska / wielkopolskie, kraje / Polska, Wielkopolski Park Narodowy, rowery / Trek

Kostrzyn

  72.05  03:14
Dzisiaj ponownie wyszedłem po pracy na rower i mam nadzieję, że będę to robił częściej. Temperatura była wyższa niż wczoraj, dlatego ociągałem się z wyjazdem. Niestety nie wyszedłem na tym najlepiej. Chciałem pojechać do gminy Kiszkowo, ale zmieniłem cel na Kostrzyn, aby wrócić przed zmrokiem.
Po raz drugi w życiu miałem kolizję z udziałem bezmyślnego rowerzysty. Na ul. Kórnickiej znajduje się pewna beznadziejna droga dla rowerów. Jest tak beznadziejna, że aż jednokierunkowa, ale nie każdy o tym wie, bowiem jej jednokierunkowość jest opisana wyłącznie zatartymi znakami poziomymi, a i to nie zostało zrobione porządnie. Jechałem jak zwykle w kierunku Malty – szybkim tempem, bo nie lubię poruszać się po mieście i wolę mieć tę dżunglę jak najszybciej za sobą. Niestety na mojej drodze – jednokierunkowej – znalazł się rowerzysta. Nie byłoby w tym nic dziwnego (wszak manewr mijania nie jest czymś trudnym), gdyby nie fakt, że ów rowerzysta zajął się telefonem zamiast jazdą. Zderzyliśmy się, gdy sięgałem dzwonka. Niestety mój czas reakcji jest ostatnio słaby (zdecydowanie za mało śpię), przez co zdążyłem jedynie przyhamować, ale zderzenia nie uniknąłem. Tamten zajechał mi drogę, mimo że zacząłem uciekać na chodnik. Zderzyliśmy się kierownicami. Moje obrażenia były powierzchowne – palec przyciśnięty manetką oraz stłuczony mięsień uda. W rowerze jedynie lekko porysowany wskaźnik manetki. Sprawca zdarzenia był chyba bardziej poszkodowany, ale widocznie bał się odpowiedzialności, bo wiedział, że źle uczynił. Ponieważ nie odczuwałem większego bólu, a rower nie został mocno uszkodzony, to nie zatrzymywałem delikwenta. Papierkowa robota po przyjeździe służb mundurowych dodatkowo zniechęcała mnie do podejmowania większych działań. Naprawdę powinienem wynieść się z tego miasta w bezpieczniejsze okolice.
Wracając do wycieczki, pojechałem nad Jezioro Maltańskie. Wielu ludzi jest ślepych i nie docierają do nich znaki zakazu (mam tutaj na myśli zakaz ruchu pieszych). Rozumiem, że chcą się pozabijać, stwarzając zagrożenie dla swojego życia, ale czemu utrudniają ruch innym? Coraz więcej pytań, coraz więcej wątpliwości. Zjeżdżę okolice Poznania i się stąd wyniosę, byle jak najdalej.
Droga do Kostrzyna była już bezstresowa. Liczba przeszkód na drogach zmalała znacznie w stosunku do tych z Poznania. Nie było też niczego ciekawego. Jechałem głównie szlakami – a to międzynarodowym EuroVelo, a to Pierścieniem dookoła Poznania. Sam Kostrzyn nie zaciekawił mnie niczym. Na Rynku nic nie zwróciło mojej uwagi, dlatego skierowałem się czym prędzej do domu, bo słońce było bardzo nisko. Już wiedziałem, że nie wrócę przed zmrokiem. Nie miałem ochoty jechać drogą krajową, dlatego wybrałem obiecująco wyglądającą drogę asfaltową przez różne wsi. Nie była w pełni asfaltowa, bo mapa okazała się być nieaktualna, ale przynajmniej obyło się bez błota.
W Poznaniu znów trafiłem na irytujące drogi dla rowerów. Jedynym sposobem, aby się przedostać do centrum było przejście podziemne. Co za kretyni tworzą infrastrukturę drogową w tym mieście? Potem stanąłem na idiotycznych światłach, na których miałem czerwone przez kilka taktów (nie wiem ile, bo zniecierpliwiony przejechałem). Jak mnie to miasto drażni. Zarządza nim banda tępaków czy złodziei?

Kategoria po zmroku i nocne, terenowe, Polska / wielkopolskie, kraje / Polska, rowery / Trek

Skoki do Mielna

  84.51  03:46
Nareszcie. Pierwszy raz (w Poznaniu) udało mi się zorganizować i wyjść na rower po pracy. Miałem kilka nadgodzin, dlatego pozwoliłem sobie wyjść jeszcze wcześniej. Po ostatnich dwóch tygodniach niepogody przyszło słońce, i to jakie, bo temperatura sięgała 30 °C. Po tym, jak spaliłem się podczas majówki, wolałem odpuścić sobie przypadkowe opalanie. Wybrałem za cel mojej wyprawy północny-wschód – chciałem dojechać do gminy Skoki.
Coś mi strzeliło do głowy, aby wyjechać inną drogą, omijając las komunalny. Tak mi się to udało, że wjechałem na jakąś ścieżkę i zabłądziłem. Jakoś odnalazłem drogę i dostałem się do Nadwarciańskiego Szlaku Rowerowego. Droga na północ jest mi znana, także obyło się bez niespodzianek. Jedynie roślin tak jakoś więcej i z tygodnia na tydzień coraz bardziej to wszystko zarasta. A ja ostatnio, zwłaszcza po filmach Radka Kotarskiego, mam wstręt do kleszczy. Chyba zacznę ograniczać ilość terenu.
Za drogami leśnymi musiałem wjechać na wstrętne drogi dla rowerów. Aż odechciewa się przyjeżdżać w te okolice. Dopiero za Murowaną Gośliną zauważyłem drogę dla rowerów o asfaltowej nawierzchni – choć znajdowała się po lewej stronie drogi, to wyjątkowo wjechałem na nią. Nie była najlepsza, ale to dobra alternatywa dla ruchliwej ulicy.
Do Skoków dotarłem po drodze wojewódzkie – miejscami była bardzo równa, także mogłem nieco pocisnąć. Od Skoków zacząłem jechać Cysterskim Szlakiem Rowerowym, który prowadzi po kościołach architektury drewnianej. Na początku jechałem drogą asfaltową, ale przyjemność się skończyła. Poczynając od nierównej leśnej drogi, a kończąc na piachu. Dojechałem do Puszczy Zielonki, aby przejechać Duży Pierścień Rowerowy. Stanowczo zbyt piaszczyste są tamtejsze drogi.
Nie miałem zbyt dużo czasu, bo chciałem wrócić do domu przed zmrokiem. Zjechałem ze szlaku, aby dostać się do Mielna, z którego do Koziegłów prowadzi droga asfaltowa. I znów – szybkim tempem dotarłem do Poznania. Jeszcze miałem do pokonania kilka niebezpiecznych dróg dla rowerów, i w końcu dotarłem do domu, już po zachodzie słońca, ale jeszcze przed zmrokiem. Nie sądziłem, że dzisiejszy dystans będzie taki duży.

Kategoria Puszcza Zielonka, terenowe, Polska / wielkopolskie, kraje / Polska, rowery / Trek

Przez Oborniki do Obrzycka

  111.56  05:02
Pogoda podobna do wczorajszej, jedynie wiatr jakiś chłodniejszy. Nie zwlekałem z wyruszeniem, jak wczoraj. Za cel wybrałem tym razem Oborniki.
Skierowałem się do Biedruska. Już od początku jazdy w terenie martwiły mnie kałuże. Nie były jakichś monstrualnych rozmiarów, jednak musiałem zwalniać, aby je bez poślizgu ominąć. Nie było zbyt dużo ludzi na szlaku, ale jak już jacyś byli, to zajmowali całą szerokość, nieważne czy stojąc, czy jadąc. Także zieleń zaczęła trochę przeszkadzać. Zacząłem się obawiać kleszczy i każdy krzak, który wchodził mi w drogę, omijałem szerokim łukiem.
Tuż przed Biedruskiem zdałem sobie sprawę z tego, że z tej strony Warty nie przedostanę się do Obornik. Zawróciłem kawałek do mostu i przegapiłem miejsce, w którym skręca mój szlak, a starałem się jechać Nadwarciańskim Szlakiem Rowerowym. Wiatr był dzisiaj dokuczliwy. Przeszkadzał bez przerwy. No, może w lasach jego siła była stłumiona, ale tych lasów było jak na lekarstwo. W jednym miałem nie lada zagwozdkę. Między Starczanowem i Szymankowem znajduje się droga, tą drogą można dostać się do rezerwatu Śnieżycowy Jar. Tuż przed lasem stoi dumnie zakaz ruchu, jak przed milionami innych dróg leśnych. W samym lesie widziałem parking dla niepełnosprawnych, dwa miejsca odpoczynku z ławkami, kilka znaków kierujących do dzielnic miasta (mimo że tam żadnego miasta nie ma). Jakie było moje zdziwienie, gdy po wyjeździe z lasu miałem za sobą znak zakazu ruchu, ale dodatkowo z tą żółtą, czterojęzyczną tablicą zabraniającą wstępu na teren wojskowy. Po powrocie do domu dowiedziałem się, że 2 miesiące temu wojsko zamknęło ten teren i można tam legalnie wejść wyłącznie w niedziele. Dziwią mnie dwa fakty – brak tablicy od strony Starczanowa oraz brak dodatkowej tablicy z informacją o zezwoleniu na wstęp do rezerwatu w niedziele.
Dojechałem w końcu do Obornik. Miasto jest po prostu pomylonym miejscem pełnym ulic jednokierunkowych. Nie dziwię się pewnemu kierowcy, który wymusił na mnie pierwszeństwo, wcześniej nie zatrzymując się przed znakiem stopu.
Ponieważ było jeszcze wcześnie, a do Obrzycka miałem jakąś godzinę drogi, to pomyślałem, aby spróbować się tam dostać. Dlaczego spróbować? Całą drogę miałem pod wiatr, dlatego chciałem najpierw sprawdzić czy dam radę walczyć z naturą. Nie było tak źle, więc w połowie drogi nie było sensu zawracać. Gdy dotarłem do Obrzycka, byłem zmęczony, kończył mi się zapas wody i jedzenia, musiałem wracać do domu. Niestety nie było to takie proste. Wiatr, który miał wiać z zachodu, zmienił kierunek i zaczął wiać z południa. Dodatkowo droga była w nie najlepszym stanie. Męczyłem się do samych zgubnych Szamotuł (za bardzo zaufałem znakom drogowym i pojechałem obwodnicą, niepotrzebnie wydłużając sobie drogę). Za miastem asfalt był równiutki, choć co jakiś czas wyskakiwały znaki informujące o drodze dla rowerów (niewygodnej). Jako że zgodnie z prawem nie mam obowiązku jechać po czymś takim, a żaden kierowca nie trąbił, to jechałem przed siebie, nawet sprawnie, bo wiatr chyba znów się zmienił i wiał z boku.
Doszedłem do wniosku, że nie ma sensownego połączenia z Poznaniem w tych rejonach. Gdybym jechał ciągle prosto, to dotarłbym do drogi krajowej, która w moim uznaniu nie jest bezpieczna. Co prawda są tam drogi serwisowe, jednak nawet gdybym nimi jechał, to musiałbym znaleźć się na ul. Lutyckiej, a wspomnienia z ostatniej jazdy tą ulicą zasugerowały mi poszukanie alternatywy. Znalazłem więc jakieś marne drogi boczne – jedne lepsze, inne gorsze, ale dojechałem nimi do Kiekrza, wjechałem na Pierścień dookoła Poznania i nie poznałem drogi, którą kiedyś pokonałem w przeciwnym kierunku. Bardzo złej drogi, bo wyłożonej kamieniami, że prędkość nie przekraczała 10–15 km/h – i to bez sakw!
Miałem dość terenu, więc wjechałem na drogę krajową. Nawet znalazło się pobocze, choć strasznie zaśmiecone piachem. Nie mogłem tak długo jechać. Znalazłem zjazd i w Suchym Lesie zatrzymałem się na światłach, na pasie do skrętu w lewo. Po sześciu minutach czekania, gdy nadarzyła się okazja i wszyscy mieli czerwone, ja wjechałem bez dalszego marnowania czasu na skrzyżowanie i skręciłem w moją drogę. Powinni gorącym żelazem przypalać każdego, kto przyłożył palec do stworzenia tej sygnalizacji świetlnej.
W Poznaniu źle skręciłem, nawet dwa razy, ale koniec końców dotarłem do mojego osiedla. Zrobiłem sobie krótki rozjazd po osiedlowym rondzie i dotarłem do domu. Powinienem wyrobić sobie nawyk rozjazdu po wycieczce, bo już powoli przyswajam sobie 10-minutową rozgrzewkę, czyli jazdę wolnym tempem, aby rozgrzać mięśnie przed właściwym wysiłkiem.

Kategoria setki i więcej, Polska / wielkopolskie, kraje / Polska, rowery / Trek

Terenowo pod Łodzią

  74.23  03:19
Pogoda jest ostatnio dziwna. Niby słońce się pokazuje, a jednak pada. Prognoza informuje o opadzie konwekcyjnym i zawsze, gdy wychodzę po pracy, widzę mokre ulice, ale jeszcze ani razu od kilku dni nie spotkał mnie ten deszcz. Wczoraj w nocy słyszałem za oknem jak padało, dzisiaj obawiałem się deszczu z czarnych chmur za oknem, ale ponieważ nie spadła ani kropla, to szkoda było siedzieć. Spojrzałem na mapę gmin i wybrałem Stęszew za swój cel. Jako że zauważyłem na swojej drodze Łódź, to pomyślałem, aby ta miejscowość była najciekawszym punktem dnia.
Ruszyłem o godz. 16.30, czyli dość późno, ale miałem na sobie jedynie lekką bluzę, bo nie było jakoś strasznie zimno. Wiatr wiał z południa. Jeszcze wczoraj planowałem wsiąść do pociągu i pojechać gdzieś na zachód, a potem wrócić z wiatrem. Miałbym nie lada niespodziankę, gdyby się okazało, że wiatr zmienił przedwcześnie kierunek.
Jechałem szlakiem wzdłuż Warty do Wielkopolskiego Parku Narodowego, aby dostać się do Mosiny. W Poznaniu było odrobinę tłoczno, ale w terenie za miastem mogłem pogonić szybciej. Tak w ogóle, bez sakw jedzie mi się jeszcze lepiej i prędkość 30 km/h nie męczy mnie, jak przed majówką. Nie wiem, czy to zasługa mojej długiej wyprawy, czy kilku dni wolnego od roweru (niestety parking pod moim biurem nie jest zadaszony, dlatego szkoda mi zostawiać rower na pastwę niepogody i dojeżdżałem w tym tygodniu tramwajem).
Jazda tym razem dłużyła mi się niesamowicie. Mam nadzieję, że nie z tego powodu, że po raz któryś już ją pokonywałem i zaczęła mnie nudzić, ale dlatego, że martwiłem się, czy nie zastanie mnie przedwcześnie zmrok. W Mosinie zmieniłem swój plan. Na mapie widziałem jakiś szlak rowerowy, który biegnie obok drogi wojewódzkiej. Jak się okazało, jest to Pierścień dookoła Poznania. Wjechałem nim prawie na Osową Górę. Prawie, bo szczyt znajduje się gdzieś za zakazem wjazdu, a że nie było mi to po drodze, to po prostu minąłem wzniesienie. Nie przeoczyłem jednak wieży widokowej. Wspiąłem się na jej szczyt. Widoki nie są najgorsze, jednak daleko im do tych, do których przywykłem, mieszkając w Legnicy. Szlak niestety omijał Łódź, ale kiedyś może mi się uda do jakiejś Łodzi dojechać.
W końcu dotarłem do Stęszewa, ale przegapiłem Rynek. Może innym razem go zobaczę. Nie traciłem czasu i skierowałem się na północ. Powrót do Poznania po drodze krajowej z początku nie wydawał się rozsądnym wyjściem. Przez całą wieś Dębienko droga była rozdzielona jakimiś krawężnikami, wysepkami i innymi utrudnieniami. Kierowcy jakoś sobie radzili z wyprzedzaniem rowerów, o dziwo nawet zostawiały metr odstępu. Może jest to pomysł na wszystkie drogi? Tylko co w momencie dziurawej krawędzi jezdni? Rowerzysta wtedy wjedzie na środek drogi i ani go wyprzedzić.
Zaraz za tą wsią było już lepiej, bo pojawiło się pobocze. Niestety było zaśmiecone piachem, jakimiś drobnymi śmieciami, no i odłamkami opon (a może i kół), jak to jest po paleniu gumy. Do tego co jakiś czas zwężenie jezdni, bo ktoś wpadł na taki pomysł, aby utrudnić życie rowerzystom.
Przekroczenie węzła drogowego z autostradą nie było specjalnie trudne. Trzy pasy, ja jechałem środkiem środkowego (prawy służy do wjazdu na autostradę bądź zjazdu z niej i wolałem trzymać się od niego z daleka) i czułem się bezpiecznie. W Poznaniu już nie było tak łatwo. Najpierw wjechałem na jakąś drogę dla pieszych i rowerów, która mnie doprowadziła do bezmyślnie oznaczonego miejsca. Znak drogi dla rowerów kierował na trawnik albo raczej na grys w miejscu trawnika. Nie wiem o co drogowcom chodziło. Pojechałem estakadą, chociaż nawet nie wiem, czy to był chodnik czy droga dla rowerów, bo żadnego znaku nie zauważyłem. Na jakimś skrzyżowaniu miałem zabawę na światłach, bo o ile na przejeździe po ulicy udało mi się doczekać zielonego, o tyle na przejeździe przez tory tramwajowe zirytowany przejechałem na czerwonym, bo ile można czekać, skoro żadnego tramwaju nie widać?
Tam, gdzie dopuszczalna prędkość przekraczała 50 km/h, wybierałem szerokie chodniki i chociaż są asfaltowe, to nie polecam. Potem było przeskakiwanie lewa-prawa przez jezdnię, bo drogowcy nie potrafili zrobić ciągłej drogi dla rowerów. Dojechałem tak do ul. Księcia Mieszka I, czyli mojej nieulubionej drogi do domu. Poznań naprawdę mi się nie podoba. To złe miasto.

Kategoria terenowe, Polska / wielkopolskie, kraje / Polska, Wielkopolski Park Narodowy, rowery / Trek

Noc z żabami, czyli pierwszy dzień majówki

  179.08  08:08
Przygotowania do tej majówki zaczęły się ponad 2 lata temu, gdy 1 kwietnia 2012 roku dla żartu wyznaczyłem trasę z Legnicy przez Świnoujście na Hel. Wtedy nawet nie myślałem, że taka podróż byłaby realna. Rok temu prawie mi się udało. Niestety zbyt mocno się wahałem przez niekorzystną prognozę pogody i nie wyjechałem. W tym roku postanowiłem wyruszyć mimo wszelkich przeciwności.
Przed podróżą załatwiłem wiele spraw. Kupiłem nowe opony, wymieniłem klocki hamulcowe, zaopatrzyłem się w materac oraz cieplejszy śpiwór. Spakowałem najważniejsze rzeczy na upał, zimno, deszcz. Byłem przygotowany.
Moja majówka miała być wielka, dlatego też zostawałem po godzinach w pracy, aby tylko mieć dodatkowe 3 dni wolnego (takie zaoszczędzanie na urlopie). Dzięki temu plan mojej podróży mógł rozwinąć się do całych dziewięciu dni! To było wystarczająco dużo, abym nie tylko dotarł z Poznania przez Świnoujście na Hel, ale także wrócił rowerem do domu. Rozmarzyłem się, układając plan wyprawy. Wybrałem 9 odcinków, głównie po szlaku, który opracowałem 2 lata temu. Na każdy dzień miało przypadać maksymalnie 150 km. Znalazłem kilkadziesiąt miejsc noclegowych, tak na wszelki wypadek, gdyby pogoda się zepsuła albo po prostu nie było miejsc. Mogłem ruszać.
Swoją podróż rozpocząłem z poślizgiem na pół godziny przed 11. Obładowany sakwami wyruszyłem ku centrum Poznania, a następnie na zachód. Przed wyjściem zauważyłem, że mój materac kosztował dużo więcej niż początkowo myślałem, a dodatkowo był większy od innego modelu, który rozważałem wybrać. Postanowiłem przy okazji zajechać do Decathlonu, gdybym go znalazł (materac kupiłem w innym punkcie na drugim końcu miasta). Niestety, ale sklepu nie znalazłem. Może walka z beznadziejną infrastrukturą rowerową odwróciła moją uwagę i przegapiłem wszystkie znaki kierujące na miejsce. Miałem nadzieję, że jeszcze mi się uda w innym mieście.
Jechałem z wiatrem. Nie dało się wymarzyć lepszego dnia na wyprawę. Poznań opuściłem po ponad 14 km jazdy, ale drogi dla rowerów nawet na krok mnie nie opuściły. Po co się je robi, skoro nie można po czymś takim jeździć? Sakwy wciąż podskakiwały na krawężnikach, myślałem, że szprychy lada chwila popękają. Dobrze, że w kołach miałem wysokie ciśnienie, a dętki i opony były nowiuśkie. Miałem nadzieję, że głupota Polaków nie spowoduje problemów w realizacji mojego planu.
Droga była raczej nudna. Po 50 km jazdy wiatr zaczął wiać w twarz, co przestało mi się podobać. Prognoza pogody miała być niekorzystna, bo w okolicy mojego noclegu mogło trochę popadać. Podczas postoju w Nowym Tomyślu udało mi się zarezerwować pokój w Szczecinie oraz dodzwonić do pola kempingowego w okolicy Ośna Lubuskiego. Postanowiłem, że tylko co drugi dzień będę spędzał pod namiotem. Elektronika niestety włada moim życiem i dostęp do prądu był konieczny, abym mógł zebrać ślad z wyprawy oraz jak najwięcej zdjęć. Póki co nie ufam żadnym bankom energii ani innym urządzeniom ze względu na brak proporcji ceny względem jakości.
Kawałek drogi za Nowym Tomyślem wjechałem w pierwszy dzisiaj teren. Z początku było dobrze, póki nie dojechałem do autostrady. Za nią pojawiło się dużo kamyczków, a gdy ich brakowało, wtedy przychodził piach. Cóż za bezduszny szlak? Mimo wszystko podobają mi się tamtejsze lasy. Jechałem drogą krajową, ruch był znikomy, a dookoła unosiło się świeże, leśne powietrze. Chciałoby się tam zostać.
Zaraz za Miedzichowem pojawił się zakaz wjazdu rowerem, ale za nic nie mogłem dostrzec drogi dla rowerów. Wjechałem na chodnik obok. Wydaje mi się, że to jest ta droga dla rowerów, jednak nie ma przy niej ani jednego znaku. Nie wiem co za głąb postawił tam znaki zakazu, ale taki sam głąb budował ten chodnik. Jadąc po tej rozlatującej się nawierzchni, zauważyłem bar rybny. Niestety nikt nie wpadł na pomysł połączenia chodnika z drogą, aby podróżni mogli się zatrzymać na posiłek. Trzeba przedrzeć się przez wysoką trawę i niecny rów skryty wśród tej gęstwiny. Cudza bezmyślność została mi wynagrodzona porządnym, pysznym filetem z ryby. Może zamówiłem trochę za dużo, ale zaspokoiłem swój głód i mogłem wyruszyć w dalszą drogę.
Zaniepokoiła mnie ilość chmur na niebie. Obawiałem się, że prognoza pogody mogła się sprawdzić. Mimo wszystko jechałem przed siebie w nadziei, że coś wymyślę. Dotarłem do Trzciela, przekraczając tym samym granicę województwa i wjeżdżając do lubuskiego. Drogi w tym mieście są wciąż o nawierzchni brukowej, jednak jest to ten wygodny bruk, po którym można przejechać bez obawy o rower czy duże wstrząsy (zwłaszcza z sakwami). Zaraz za miastem wjechałem na drogę, która miała być skrótem, ale spowolniły mnie betonowe płyty. W dodatku zaczęło kropić i ani tu przyspieszyć, ani się w razie czego skryć, bo to głównie droga przez las. Na szczęście tylko lekko pokropiło i mój plan nie został zachwiany. Deszczyk z przerwami przeszkadzał w jeździe do samego Międzyrzecza. Tam nawet pojawiło się słońce. Jako że chciałem zobaczyć zamek międzyrzecki, to zrobiłem dłuższą rundkę w jego poszukiwaniu. To miasto jest bardzo stare, bo sam gród, który istniał niegdyś w miejscu zamku powstał ponad tysiąc lat temu. Jaka szkoda, że nie miałem czasu, aby bliżej się przyjrzeć historii odwiedzanych miejsc.
Jeszcze nie wyjechałem z Międzyrzecza, a na drodze widziałem coraz obszerniejsze dowody na to, że deszcz sobie nie żałował. Po części cieszę się, że tak wolno jechałem, bo gdyby mnie taka ulewa złapała, to z całą pewnością straciłbym wiarę w sukces tej wyprawy.
Martwiłem się, że pogoda pokrzyżuje moje plany. Największym moim zmartwieniem było to, że namiot rozbiję na mokrej trawie. Mimo wszystko jechałem przed siebie. Robiło się późno, a wzgórza, które zaczęły się za Międzyrzeczem, dodatkowo utrudniały jazdę. Nie sądziłem, że na północy Polski natrafię na tak pofałdowane rejony. Dodatkową trudnością były mgły, które z każdą chwilą zaczynały wzbierać na sile. Jeszcze deszcz zniósłbym, ale mgła jest najgorszą opcją.
Gdy dojechałem do Sulęcina, zapadł zmrok i dalsza moja podróż trwała z udziałem świateł moich oraz sporadycznych aut. Niestety plan dotarcia do Ośna Lubuskiego nie wypalił, więc musiałem wymyślić inny sposób, aby dostać się do Ownic. Zadzwoniłem jeszcze raz do właściciela kempingu, aby upewnić się, czy nie będzie problemu, jeżeli dotrę na miejsce po godz. 22. Ze względu na porę zaproponował mi domek – po obniżonej cenie. Przynajmniej nie musiałem się martwić o rosę i rozbijanie się w ciemnościach. Wychodziło na to, że pierwszy nocleg pod namiotem uda mi się dopiero dnia trzeciego.
Byłem prawie na miejscu. W Lemierzycach musiałem zjechać z drogi krajowej. Jakie było moje zdziwienie, gdy zamiast na skrzyżowaniu, znalazłem się na wiadukcie. Nie było możliwości, aby z niego zjechać (poza zjazdem, który minąłem prawie 2 km wcześniej). Istniała za to możliwość, aby stamtąd zejść – znalazłem schody, którymi można dotrzeć do drogi pod wiaduktem. Szkoda tylko, że mój rower nie był taki lekki z tym całym bagażem. Jakimś cudem jednak udało mi się nie zabić podczas staczania się na sam dół.
Czekała mnie niespodzianka, bo na mapie droga była oznaczona jako asfaltowa, a okazała się drogą terenową. Na szczęście w tych okolicach nie padało, a doły można było w miarę łatwo omijać. Gdy dotarłem do miejscowości, zobaczyłem reklamę i znalazłem się na miejscu. Tam czekało na mnie kilka osób, bo najwidoczniej o tej porze roku turyści są rzadkością, i w końcu dzień pierwszy uznałem za zakończony. Może nie tak, jak planowałem, jednak mój plan nie odbiegał znacznie od rzeczywistości. Mogłem spokojnie pójść spać, choć rechot i kumkanie dobiegające znad stawu trochę przeszkadzało.

Kategoria po zmroku i nocne, setki i więcej, Polska / wielkopolskie, z sakwami, góry i dużo podjazdów, Polska / lubuskie, kraje / Polska, terenowe, wyprawy / Świnoujście – Hel 2014, rowery / Trek

Kościan, Grodzisk Wlkp., prawie Nowy Tomyśl

  153.46  06:43
Od wczoraj nie pada i jest nawet ciepło. Pomyślałem, aby wybrać się na dłuższą jazdę po podpoznańskich miastach i miasteczkach.
Pierwszy na liście znalazł się Kościan. Wybrałem piękną nadwarciańską trasę, która spodobała mi się podczas powrotu z Mosiny. Na dzień dobry musiałem zmierzyć się z tępym rowerzystą (bo kto normalny jeździ pod prąd kontrapasem?), który prawie we mnie wjechał na przejeździe przez ulicę. Prawie, bo uciekłem mu spod kół. Nie jestem jednak konfliktowy, a z głupszymi się nie dyskutuje, dlatego nie ochrzaniłem go tak bardzo. Uciekł, przejeżdżając na czerwonym przed tramwajem. Skąd się tacy biorą?
Drogę do Mosiny nawet pamiętałem. Ładnie się mknie, gdy ludzi nie ma, ale gdy się pojawiają, to w grupkach albo na wolnych rowerach. Nie było jednak jakoś tłoczno. Jeszcze jest trochę czasu zanim zacznie się sezon i narzekanie na tłumy.
Miałem tylko przejechać przez Mosinę, ale zatrzymały mnie jej beznadziejne drogi dla rowerów. Nie wiem gdzie się zaczęły, bo przejazd dla rowerów łączy drogę dla rowerów z chodnikiem, ale najwidoczniej tutejsi drogowcy słabo znają polskie prawo. Droga może nie była zła, bo zrobiona z jakiegoś asfaltu, ale przejścia dla pieszych (ewentualnie przejazdy rowerowe) w połączeniu z pionowymi znakami wyglądają jak pomyłki. Przykładowo – niby są wymalowane poziome znaki przejazdu dla rowerów (bez zebry), ale tuż przed przejazdem jest znak końca drogi dla pieszych i rowerów. Bądź tutaj mądry i zrozum intencję drogowców.
Droga dla rowerów skończyła się za Krosnem, jednak kawałek dalej, w Nowinkach, pojawiła się kolejna, ale ta prowadziła po leśnej ścieżce. Krótko, bo nieco ponad kilometr. Przejechałem przez Czempiń, a kawałek za nim skręciłem w leśną drogę. Jeszcze parę wiosek i dotarłem do Kościana. Nie zrobił na mnie jakiegoś dużego wrażenia. Chciałem zrobić zdjęcie tamtejszego kościoła przy Rynku, ale tak go obudowali budynkami, że nie udało mi się.
Wyjazd z miasta był dosyć dziwny. Zrobili tak szeroką drogę dla pieszych i rowerów, że wszystkie auta się nią poruszają. Naprawdę! Znak między tą szeroką drogą dla pieszych i rowerów oraz chodnikiem nie ma żadnej tabliczki zezwalającej na ruch pojazdów mechanicznych. Nie wiem kto zarządza drogami w tym mieście, ale powinien zwrócić uwagę policji na nagminne łamanie przepisów przez kierowców!
Zainteresował mnie znak, który poinformował mnie, że do Nowego Tomyśla mam niecałe 50 km oraz ponad 25 km do Grodziska. Zastanawiałem się czy nie zajechać do obydwu miast. Miałem jeszcze czas do namysłu.
Tuż obok mojej drogi pojawiły się tory. Z wykarczowanymi krzakami wyglądały, jakby ktoś po kilkunastu latach nieużytku chciał przywrócić na nich ruch. Dopiero po kilku kilometrach jazdy dowiedziałem się, że po tej linii poruszają się drezyny. Jedna z nich jechała z kilkunastoma pasażerami. Ciekawe ile potrzeba siły, aby wprawić w ruch taki ciężar.
Do samego Grodziska Wielkopolskiego miałem nudną jazdę po pustej drodze. Jako że zrobiłem się głodny, to zatrzymałem się pod supermarketem. Chciałbym napisać, że w tym mieście nie kradną, jednak nie tym razem. Jak zawsze zostawiłem rower bez przypinania, bo nigdy nie wożę ze sobą na takie wycieczki tak zbędnego wyposażenia. Tym razem jednak bałem się o mój rower, jak nigdy dotąd. Zostałem zaczepiony przez bezdomnego. Taki pijak, niemrawy, ale pokazał mi swoją kosę (wyciągnął ją jednak w dość ślamazarny sposób). Nagadał się, że mogę zostawić rower, że będzie bezpieczny, że tym nożem mógłby siebie pociąć, ale tego nie zrobi (o cokolwiek mu chodziło), no i żebym dał mu 50 groszy. Cóż, taki tani (strzeżony) parking, to czemu by nie? Nie miałem drobnych, więc poszedłem na zakupy. Po powrocie, cóż, pojawiło się kilkanaście rowerów, ale niczego ani nikogo nie ubyło. Mój rower nadal stał, a bezdomny czekał. Dałem mu tę monetę, aby się odczepił, chociaż z tylu rowerów pewnie miał duży utarg. Ostatecznie nie wiem, czy tutaj częściej kradną czy mordują.
Zatrzymałem się na jakimś deptaku, aby zjeść, co kupiłem. Wysłuchałem narzekań hałaśliwych staruszków, którzy narzekali na brak młodzieży, no i ruszyłem w drogę powrotną. Uznałem, że jest za późno, aby jechać jeszcze dalej na zachód. Nowy Tomyśl zostawiłem na inną wyprawę, a sam udałem się w kierunku Opalenicy. Miasto tak się buduje (robią obwodnicę wokół i setkę robót drogowych w centrum), że co chwila stałem na jakichś światłach z ruchem wahadłowym.
Dalsza droga była znów nudna, aż do Dąbrówki, która zwróciła moją uwagę najpierw sloganami typu: "Dąbrówka was wyzwoli", "Dąbrówka was zjednoczy", "Dąbrówka was pojedna". Hasła typowo komunistyczne, ale to nie wszystko. Zorientowałem się, że zaraz za bilbordami z tymi napisami stoją szeregi poczwarnych szeregowych domów, które są tak brzydkie i podobne do siebie, że nawet zdjęcie z góry przeraża. Nie wiem jak ktokolwiek może tutaj mieszkać. Przecież tutaj zgubić się można, jedynie wychodząc przed drzwi własnego domu.
Było ciemno, gdy dotarłem do Poznania. Musiałem sobie poradzić z drogami dla rowerów oraz czerwoną falą na przejazdach rowerowych. Coraz mniej lubię to miasto. Jeszcze musiałem poczekać 5 minut na zielone światło na moim "ulubionym" skrzyżowaniu. Chyba zadziałało machanie. Gdzie składa się skargi na coś takiego? Podobno kielecki inżynier ruchu za tego typu sygnalizację świetlną został podany do sądu.
Kategoria po zmroku i nocne, setki i więcej, terenowe, Polska / wielkopolskie, kraje / Polska, Wielkopolski Park Narodowy, rowery / Trek

Wronki nieopodal Lizbony

  133.88  06:12
Dzisiaj nie miałem pomysłu, więc wybrałem sobie miasto i ruszyłem w jego kierunku. Chociaż wyruszyłem w południe, to nie było zbyt ciepło. Wiał chłodny wiatr, niestety z kierunku, w którym podążałem. Miałem tylko nadzieję na dużą ilość lasów.
Ruszyłem szlakiem do rezerwatu Gogulec. Prowadzi on przez rezerwat Meteoryt Morasko. Gdzieś w tamtych okolicach są kratery, ale zostawiam zwiedzanie ich na krótkie wycieczki po pracy. Mam nadzieję, że już wkrótce skończy się praca po godzinach (chcę mieć 3 dni majówki więcej) i zacznę jeździć do zmroku lub do upadłego po okolicach Poznania. Do upadłego, bo są tutaj ładne lasy, w których można się porządnie zmęczyć.
Zaraz za rezerwatem spotkałem rowerzystę na rowerze szosowym, który jechał do Złotnik i trochę zabłądził. Gdyby nie jego sprzęt, to moglibyśmy pojechać razem. A szlak do Złotnik był bardzo apetyczny – ładny teren typu singla. Tylko motocrossowcy straszyli w oddali swoimi silnikami.
Dotarłem z niedowierzaniem przed wjazd na poligon. Nawet szybko pokonałem kawałek z Suchego Lasu, ale nie zaskoczyłem tamtego kolarza, nie spotkałem go ponownie.
Chciałem maksymalnie ograniczyć jazdę drogą krajową, dlatego też gdy tylko znalazłem jakiś szlak, to ruszyłem nim. Ów szlak nie jest oznaczony na mapie. Pokierował mnie do kolejnego wjazdu na poligon, więc poszukałem innej drogi i dostałem się dokładnie do miejsca, w którym chciałem odbić z drogi krajowej. Na światłach na szczęście czujnik mnie zauważył i zrobiło się zielone (kilka skrzyżowań w Poznaniu z chęcią sparaliżowałbym za bezmyślny system kontroli ruchu).
Zaczęła się ciut nudna droga do Szamotuł. Było odrobinę terenu, parę kamieni, ale tak przez większość drogi – asfalt i wiatr w twarz. W Szamotułach zatrzymałem się pod supermarketem, jak zwykle zostawiając rower samemu sobie. Mogę napisać, że w Szamotułach nie kradną!
Próbowałem się jakoś odnaleźć w tym miasteczku, ale ilość jednokierunkowych strasznie odbiera chęci do podróży. To bardziej wiocha aniżeli porządne miasto. Cóż, może i mają tam zamek, ale zielona woda w stawie czy zniszczone ławki w parku nie są przyciągające.
Wyjazd z tej miejscowości także nie zachęcał do powrotu – musiałem jechać mało bezpieczną drogą dla pieszych i rowerów. Dalsza droga to znów nudne jechanie do przodu pod wiatr bez większych zakrętów czy ciekawych sytuacji. W ten sposób dotarłem do Wronek. Podobno mają tam ratusz, ale przegapiłem go. Przegapiłem chyba wszystko, co interesujące. Jest tam zbyt płasko i nie dostrzegłem niczego, co zwróciłoby moją uwagę. Na mapie zauważyłem jednak Lizbonę, która leżała nieco ponad kilometr od mojej trasy. Co prawda jest to przysiółek, ale jaki światowy. Ciekawe czym jeszcze Wielkopolska mnie zaskoczy.
Za Wronkami zrobiłem pierwszy pod Poznaniem tak długi podjazd. Co prawda miał jakieś słabe nachylenie, ale zawsze to coś. Ze wzniesienia rozciąga się widok na meandrującą Wartę. Niewielka panorama, jednak nie oczekuję po tych równinach żadnych atrakcji, jakie miałem na Dolnym Śląsku.
Pomyślałem, aby wydłużyć sobie wycieczkę i z Wronek skierowałem się do Lwówka. Ostatecznie po niecałych 10 kilometrach jazdy zmieniłem zdanie. Nie chciało mi się wracać po zmroku, więc skręciłem w jakąś polną drogę. Ponieważ ostatnio moje plany polegają na docieraniu do celu bez wyznaczania trasy, to obierałem kierunek na kolejne większe miejscowości bądź miasteczka. Łatwiej jest o pomyłkę, gdy droga znajduje się tylko na mapie, a przejazd bywa trudniejszy, gdy drogi na mapie nie ma i nie wiadomo dokąd prowadzi, jednak urozmaica to podróż, odciągając mnie od trzymania się stricte planu.
Na początek celem była Lipnica z bezczelnymi drogami dla pieszych i rowerów o szerokości 1 metra i nawierzchni ze starej kostki brukowej. Za nią wjechałem na polną drogę, którą od dawna mało kto użytkuje, więc zdążyła zarosnąć trawą. Męka szybko minęła i zaczął się asfalt, na którym do Kaźmierza dotarłem szybkim tempem. Stamtąd przez Górę do Tarnowa Podgórnego. W tej miejscowości drogi dla rowerów są asfaltowe, nawet krawężniki nie straszą, choć poprowadzenie drogi zygzakiem mija się z komfortem jazdy i bezpieczeństwem mijania się rowerzystów.
Miałem teraz przed sobą do pokonania drogę krajową. Niestety zakaz wjazdu rowerem uniemożliwił mi jazdę samą drogą krajową. Trochę niepotrzebnie zawróciłem się do wiaduktu, bo na drogę serwisową mogłem wjechać też od północnej strony krajówki. Na szczęście po obu stronach można było się przedostać w kierunku Poznania.
Jechałem wąską drogą do jakiejś miejscowości, aż zdecydowałem się na przekroczenie drogi krajowej. Potem pobłądziłem po drogach osiedlowych aż wjechałem do Poznania. Dotarłem do Transwielkopolskiej Trasy Rowerowej i coś mnie tknęło, aby wjechać na ten szlak. Stwierdziłem, że nie mam ochoty na jazdę terenem i to po zmroku, co dodatkowo wydłużyłoby moją jazdę. Tuż przed skrzyżowaniem z krajówką moją drogę przeciął wielki dzik. Przeszedł sobie jakby nigdy nic. Straszne od czegoś takiego uciekać.
Włączyłem się do ruchu samochodowego. Po chwili zostałem wyprzedzony przez tir. Przejechał tak blisko, że zacząłem się zastanawiać czy aby był to dobry pomysł, żeby wybierać taką trasę. Na szczęście więcej tak niebezpiecznych momentów nie było, więc pedałowałem dalej, aż dotarłem do skrzyżowania, po którym przejeżdżam w drodze do pracy i z powrotem. Byłem już prawie w domu.
Kategoria setki i więcej, Polska / wielkopolskie, kraje / Polska, terenowe, rowery / Trek

Śladami małej historii: Kórnik – Mosina

  101.57  04:41
Niemal 5 lat temu wyruszyłem pieszo z Kórnika do Mosiny, aby dostać się na pociąg do Legnicy. Chciałem w ten sposób zaoszczędzić na powrocie przez Poznań. Nie była to jedyna taka podroż, dlatego postaram się przebyć wszystkie, ale tym razem na rowerze.
Pogoda dzisiaj się pogniewała, temperatura wahała się od 11 do 14 °C. Na szczęście bez deszczu, dlatego nawet nie myślałem o siedzeniu w domu. Opracowałem plan dojazdu do Kórnika i wyruszyłem. Na początek musiałem wydostać się z Poznania. Nie wybrałem szlaku obok Malty, bo – jak to w weekend – mogło tam być tłoczno. Jechałem głownie drogami dla rowerów (i pieszych). Na takiej jednej ze starych płyt chodnikowych dojechałem do osiedla Tysiąclecia. Nic w tym dziwnego, gdyby nie fakt, że droga skończyła się na schodach, bo za przejściem tramwajowym, które znajduje się kilka metrów wcześniej, jest tylko chodnik parkowy. Wybrałem oczywiście chodnik, bo schody były mi nie po drodze.
Zaraz za parkiem zaczęły się drogi dla rowerów z kretyńsko dużą ilością przejazdów przez ulice. Momentami przestawałem jeździć drogami po lewej stronie ulicy (skoro prawo jest dla mnie tak łaskawe). Wreszcie problemy się skończyły i w Kobylim Polu (zabawna nazwa, we Wrocławiu mają Psie Pole) skręciłem na południowy odcinek szlaku Transwielkopolskiej Trasy Rowerowej. Najpierw dziurawe asfalty, potem ciut lepsze, aż do Tulców, gdzie zjechałem na terenowy Pierścień Dookoła Poznania.
Z początku za podłoże miałem lekkie piaski, ale potem duże błoto. Ktoś nawet zgubił tablicę rejestracyjną auta, tak ciężka miał jazdę. W Gądkach mój szlak przebiegał nad drogą ekspresową. Niby jest tam pochylnia (obok schodów), ale wygląda bardziej jak chodnik aniżeli droga dla pieszych i rowerów – nawet nie ma połączenia z ulicą (wysokie krawężniki). Na szczęście nie miałem daleko do Kórnika.
Miasto ma jakieś drogi dla rowerów, ale zaprojektowane bezmyślnie. Przykładowo droga przy Jeziorze Kórnickim zaczyna się w połowie długości chodnika. Aby dostać się na nią trzeba najpierw wskoczyć na wysoki krawężnik i doprowadzić rower po chodniku albo przeskoczyć łańcuch odgradzający ulicę od pobocza. Co kto lubi.
W centrum miasta trwa przebudowa. Ciekawe czy rozbudowują parking, czy poszerzają ulicę. Ja tylko objechałem Arboretum Kórnickie i odszukałem pola kempingowego, na którym zatrzymałem się w lecie 2009 roku. Stamtąd też zacząłem swoją 18-kilometrową podróż do Mosiny.
Okolica się absolutnie nie zmieniła. Najpierw kręta droga przez las, na której nie da się złapać stopa, bo jest zbyt niebezpiecznie przez brak pobocza (w ogóle bałem się tamtego dnia iść, gdy tylu wariatów nie potrafiło mnie bezpiecznie ominąć). Potem prosta droga z prostytutkami – konkurencja mocno urosła. Rzadko spotykam się z tym fachem. Ciekawe czemu akurat tę drogę oblegają od tylu lat. Do samego Rogalina nie było niczego nowego, co zwróciłoby moją uwagę. No, może poza kilkoma radarami, które niekoniecznie działały.
W Rogalinie zatrzymałem się przy kościele pw. św Marcelina z XVII w., który zawsze mnie intrygował swoim wzornictwem. Wygląda jak jakaś grecka świątynia.
Zaraz obok kościoła znajduje się pałac przekształcony w Muzeum Narodowe. Niestety pół miesiąca temu zamknęli teren wokół pałacu na czas remontu parku, co potrwa do końca tego roku. Zawsze trafiam na remont tego miejsca.
Ponieważ Pierścień Dookoła Poznania znów się pojawił, dlatego z ciekawości chciałem zobaczyć dokąd prowadzi. Ktoś nieumiejętnie oznaczył go na mapie, dlatego gdy zobaczyłem jak bardzo odbiega od mojej drogi, to zawróciłem. Wolałem trzymać się planu. Te okolice obfitują w różnorodne szlaki, więc najpewniej jeszcze się tutaj pojawię. To tylko jakaś godzina drogi z centrum Poznania. Zwłaszcza że pierścień jest na mojej liście szlaków do pokonania.
W Mosinie pojawiła się droga dla pieszych i rowerów, która jest zwykłą, zarastającą trawą ścieżką. Nie musiałem się długo z nią męczyć przez ignorancję drogowców, którzy za przejazdem kolejowym zapomnieli postawić znak kontynuacji drogi dla rowerów. A może tam już drogi nie ma, tylko miejscowi na dziko wyjeździli ścieżkę? Wolałem asfalt – był wygodniejszy.
Po mieście nie jeździłem długo. Nie oczarowało mnie. Zatrzymałem się tylko pod sklepem i zaryzykowałem, zostawiając rower bez zabezpieczenia, którego nawet nie miałem. Po powrocie pojawiło się kilka nowych rowerów i każdy z nich był przypięty "sznurkiem" (linka z marketu, którą można przerwać bądź przeciąć nożem) do stojaka.. Jedynie mój pojazd robił wyjątek i wciąż tam stał. W Mosinie także nie kradną!
Znalazłem się w Wielkopolskim Parku Narodowym. Trzy szlaki z czterech zbacza z głównej drogi wgłąb leśnych ścieżek. Najpierw jechałem zwyczajną drogą leśną, aby po ponad kilometrze znaleźć się nad brzegiem Warty. Wyjeżdżając z zakrętu, spotkałem pewnego pana z psami. Jedno zwierze duże, szło przy nodze, drugie gdzieś latało. Usłyszałem: "Proszę uważać na mojego rottweilera". Patrzę na nieroztropnego yorka, uśmiecham się szeroko i słyszę jeszcze: "Dziękuję ślicznie". Zawsze ostrożnie jeżdżę, gdy zbliżam się do ludzi. Czasem nawet za ostrożnie, bo nie lubię używać dzwonka i jak tacy się rozgadają, to mnie nie słyszą.
Ładna ścieżka. Trzeba uważać na kretynów na rowerach, ale mimo tego jedzie się przyjemnie. Szlak ciągnie się i ciągnie. Jest wzdłuż niego kilka urokliwych miejsc i gdyby nie piesi oraz ruch dwukierunkowy, byłby ładny singletrack.
Tuż za parkiem mój szlak zmienił swój charakter. Z przyjemnego utwardzonego gruntu na piaski. Szczęśliwie jest to krótki, mniej więcej 800-metrowy odcinek, ale jakże wyczerpujący. Zaraz za piachami jest jedna taka mała zmyłka, gdy szlak nieoczekiwanie odbija z wygodnej kostki brukowej na kolejny, ale króciutki singiel nad Wartą.
Nad autostradą przejechałem po drodze dla pieszych i rowerów, ale znów zrobionej z beznamiętnych płyt chodnikowych. Na szczęście szlak znów nie prowadzi długo po tej nawierzchni, więc wjechałem do jakiegoś parku. Kręciło się po nim sporo ludzi mimo nieciepłej pogody.
Pod mostem spotkałem na drodze krajowej spotkałem motocrossowców, na szczęście na postoju, więc nie martwiłem się o przejazd obok nich. Wyjechałem na moście św. Rocha, do którego dojechałem z domu na początku wycieczki. Pomyślałem, aby wrócić inną trasą, więc ruszyłem napotkaną drogą dla rowerów, która skończyła się na przejściu dla pieszych. Tak drętwo. Nie mogłem skręcić w prawo, bo była to jednokierunkowa, więc włączyłem się do ruchu i... dotarłem do skrzyżowania tuż przy moim biurze. Dalej już wiedziałem jak jechać. Kierowałem się tak, jak zwykle wracam z pracy. Ponieważ na liczniku brakowało mi ok. 1 km do pełnych 100, dlatego wjechałem jeszcze do lasu komunalnego przy moim osiedlu i zrobiłem pętlę po nim.
Jak wspomniałem na początku – jest kilka takich dróg w Polsce, które pokonałem pieszo, aby zaoszczędzić. Chronologicznie: pierwsze dwie drogi znajdują się na Pomorzu, kolejną pokonałem dzisiaj (wszystkie trzy były w ramach jednej wyprawy), czwarta prowadzi z Wieliczki przez Mogilany (chciałem złapać stopa do Zakopanego, ale nie wyszło) do Krakowa i ostatnia droga (nie miałem wtedy wyjścia, bo żaden autobus już nie kursował) z Lubina do Legnicy. Istnieje szansa na pokonanie dwóch pierwszych. Czwarta jest znikoma, a piątą objeździłem wielokrotnie, więc zapominam o niej.
Kategoria setki i więcej, terenowe, Polska / wielkopolskie, kraje / Polska, Wielkopolski Park Narodowy, rowery / Trek

Kategorie

Archiwum

Moje rowery