Trwa ładowanie…
Trwa ładowanie…

Widzisz podstawowy wygląd strony. Wystąpił problem z serwerem plików. Napisz do mnie, gdyby problem występował zbyt długo.

Andrzej na rowerze

Wpisy archiwalne w kategorii

terenowe

Dystans całkowity:41251.12 km (w terenie 9388.38 km; 22.76%)
Czas w ruchu:2197:51
Średnia prędkość:18.23 km/h
Maksymalna prędkość:71.10 km/h
Suma podjazdów:286433 m
Maks. tętno maksymalne:130 (66 %)
Maks. tętno średnie:160 (81 %)
Suma kalorii:120656 kcal
Liczba aktywności:496
Średnio na aktywność:83.17 km i 4h 34m
Więcej statystyk

Dzień 4. Snina, Słowacja

  87.63  04:47
Niespełna 9 °C w nocy nie pozwoliło mi się wyspać (komfort śpiwora wynosił 15 °C). Dopiero poranek dał odrobinę ciepła, dzięki czemu miałem chwilę na sen. Obudziło mnie 35 °C wewnątrz namiotu. Przynajmniej mogłem wszystko wysuszyć, bo w nocy była taka rosa, że niebywałe. To pewnie obecność rzeki Wołosaty, nad którą na skarpie znajdowało się pole namiotowe.
W barze zjadłem ubogą jajecznicę, wypiłem kawę i mogłem ruszać, ale nie z kapciem w przednim kole. Całe szczęście, że po dopompowaniu powietrza wszystko trzymało. Miałem nadzieję, że tak będzie do końca tej podróży.
Po pokonaniu dwóch długich podjazdów z serpentynami miałem dłuższą drogę w dół. Jak zawsze mnie to martwiło, bo zaraz trzeba odrobić różnicę wysokości na podjeździe. Zatrzymałem się w barze, aby coś zjeść, bo wiedziałem, że do granicy ze Słowacją będę się wspinał. Zamówiłem specjalność kuchni – pierochy. Były to przerośnięte pierogi: smażone z farszem grzybowym i surówkami. Cóż, będę miał odrobinę trudniej.
Po drodze zauważyłem bacówkę. Wydawało mi się, że to o niej opowiadali Krzysztof Gonciarz i Łukasz Konatowicz, ale się pomyliłem. Szkoda, bo miałem nadzieję, że mam przyjemność z jedyną w Polsce kobietą-bacą. Wybrałem więc 2 sery do kolekcji i miałem nadzieję, że dowiozę wszystko w całości do domu. Jeszcze trzeba znaleźć prawdziwy dżem z żurawin i będzie smaczny prezent z gór.
Wymieniłem w banku trochę pieniędzy na euro po nie najkorzystniejszym kursie, chociaż wydawało mi się, że wczoraj w radiu słyszałem o spadku wartości euro. Zajechałem potem do ostatniego po polskiej stronie sklepu i zostawiłem wodę podczas pakowania. Dopompowałem jeszcze koło i zaczęły się problemy. Najpierw co kilka kilometrów, potem co kilkaset metrów musiałem się zatrzymać na uzupełnienie powietrza. Gdy dotarłem do granicy ze Słowacją, wkroczyłem na teren Parku Narodowego Połoniny. Skończył się asfalt i zaczęła droga szutrowa. Nie byłoby w tym nic złego, gdyby nie powietrze uciekające coraz częściej z przedniego koła. Po kilkunastu postojach miałem dość. Rozebrałem koło i wyciągnąłem kolec. Wydawałoby się, że to pamiątka z Bieszczad, ale powietrze powoli uciekało od kilku tygodni. Założyłem zapasową dętkę i pojechałem dalej. Cały ten zjazd jest idealny dla MTB, a ja musiałem zaciskać klamki hamulców, żeby podskakujący tył z sakwami nie rozwalił koła.
Gdy wjechałem do Sniny, postanowiłem zatrzymać się. Akurat zauważyłem znak namiotu. Pojechałem najpierw do centrum z nadzieją na ładny widok, potem zrobiłem zakupy w samoobsługowym i wróciłem, aby znaleźć miejsce na nocleg. Na Słowacji symbol namiotu ma chyba szersze znaczenie. Dotarłem do ośrodka dla dzieci z Ukrainy i spróbowałem dogadać się z kimś w recepcji – po polsku i po słowacku. Nie mieli pola namiotowego, więc dostałem domek za 10 euro. Saunę gratis – tak można określić temperaturę panującą wewnątrz. Cyrylica wydrapana i wymazana na wszystkim świadczy o intensywnym użytkowaniu obiektu przez wschodnich sąsiadów zza granicy.
Podjąłem decyzję dotyczącą mojej dalszej podróży. Nie przejechałem dzisiaj nawet połowy planu dnia trzeciego. Miał on prowadzić pięknymi szlakami górskimi, a potem przez Michalovce do Humennégo. Ten plan byłby dobry, gdyby nie sakwy. W takim razie dojadę do ostatniego ze wspomnianych miast i planem czwartego dnia spróbuję dostać się jak najdalej w kierunku rodzinnego domu. Chociaż pogoda ma być słoneczna, to wiatr z północy może uniemożliwić mi realizację szalonego pomysłu przejazdu do Chełma z Ustrzyk Dolnych, na co przewidziałem prawie 300 km. Jest to nierealne, dlatego pewnie wsiądę w pociąg. Jak mi się nie chce. Mogłem wziąć dłuższy urlop i na spokojnie dojechać na rowerze.
Kategoria Polska / podkarpackie, kraje / Polska, kraje / Słowacja, z sakwami, terenowe, pod namiotem, góry i dużo podjazdów, za granicą, wyprawy / Bieszczady 2015, rowery / Trek

Dzień 3. Do źródła Sanu

  71.23  04:29
Wczorajszy deszcz trwał tylko chwilę, ale nie ma w pobliżu pola namiotowego, więc tak czy inaczej hotelik był najlepszym wyjściem. Było tak cicho i spokojnie, że przespałem całą noc i połowę poranka. Na śniadanie zjadłem najzwyklejszą jajecznicę w barze przyhotelowym i mogłem ruszać.
Poza mną na szlak dostały się dwa auta i grupka pieszych. Nie było zatem tłoczno. W połowie drogi zdałem sobie sprawę, że mogłem zostawić sakwy w hotelu. Gdzie ja miałem głowę? Kupiłem w Bukowcu bilet wstępu do Bieszczadzkiego Parku Narodowego i kontynuowałem podróż szlakiem rowerowym do Beniowej. Tam obleciałem zauważone pozostałości po dawnych mieszkańcach, poczytałem trochę informacji z tablic i pojechałem dalej. Niestety źle. Właściciel hoteliku wskazał mi, jak mogę się przemieścić rowerem i widocznie wskazał złą drogę. Ta, którą ja pojechałem była przepełniona kładkami i stopniami. Szlak rowerowy odbił przy cmentarzu. Niestety chyba dawno ktokolwiek się nim przemieszczał, bo nie pozostał żaden ślad na łące, którą przecinał i przez to przegapiłem go.
Dojechałem do ostatniej wiaty, zostawiłem rower i wyruszyłem pieszo na szlak. Było ciężko (moja druga piesza wędrówka po górach, a że dawno to robiłem, to i mięśnie musiały ciężej popracować), ale w 2 godziny doszedłem do miejscowości oddalonej najbardziej na południe w granicach Polski, a potem aż do źródła Sanu i wróciłem do mojego roweru. Po śladach było widać, że jacyś rowerzyści próbowali przedostać się tamtym szlakiem, ale to byli słabeusze, bo ślady szybko się urwały. Był też pewnie motocross, którego ślad pojawił się, gdy byłem na szlaku. Nie zmącił jednak ciszy, którą mogłem się delektować podczas spaceru.
Wróciłem do Bukowca, omijając Beniową. Na parkingu pojawiło się kilka nowych aut, kilka innych ciut dalej; tak jakby bali się dojechać do końca. Na drogę powrotną wybrałem drogę leśną. Nawierzchnia nie pozwalała na rozpędzanie się na prostych, a na zjazdach szczęki hamulców były zaciśnięte non-stop. W dodatku ta wycinka drzew. Znów zakaz na środku szlaku. Leśnicy są tacy samolubni. Dbają tylko o własny interes.
Wróciłem do Tarnawy Niżnej. Nie musiałem, bo nie była mi po drodze i nie zostawiłem tam bagażu, ale po śniadaniu nieroztropnie poinformowałem kucharkę, że wrócę na pierogi łemkowskie. Nie chciałem mieć goprowców na głowie, więc znów pojawiłem się w barze przy hoteliku i zjadłem z apetytem cały talerz.
Gdy tak siedziałem, najpierw jedząc, a potem robiąc te zapiski, za oknem zaczął padać deszcz. Wyruszyłem wraz z jego końcem. Miałem długą drogę w dół i byłem pod wrażeniem tego, że wczoraj pokonałem taki podjazd. Cóż, wieczór zbliżał się szybko, więc daleko zajechać nie mogłem. Na szczęście dalsza droga do Ustrzyk Górnych była tylko lekko pod górę i zaraz tam dojechałem. Potem zachciało mi się jeszcze zobaczyć Wołosate, bo wyszło słońce i miałem wciąż sporo czasu przed jego zachodem, i powróciłem do Ustrzyk, aby odwiedzić sklep i kemping. Sklep był już zamknięty, ale na szczęście na kempingu znalazł się czynny bar. Pole namiotowe było straszne – śledzie wchodziły tylko do połowy (głębiej była lita skała), ale przynajmniej było równo. Mogli jednak zebrać siano po skoszeniu trawy.
Było jeszcze trochę czasu do zmierzchu, a już robiło się chłodno. W barze zamówiłem placek po bieszczadzku. Po pół godzinie czekania w tym zimnie zobaczyłem panią z pustymi rękoma. Poinformowała mnie, że wynikły komplikacje i zaproponowała pierogi z jagodami. Co tu robić? Zmierzch za pasem, a ja głodny. W dodatku to same węglowodany. Trudno, przydadzą się nazajutrz.
Jestem cały jeden dzień do tyłu z planami. Powoli zaczynam obliczać sobie, jak okroić moją podróż po Słowacji. Chciałbym spędzić ze 2 dni z rodziną, ale żeby to zrobić, musiałbym albo skrócić wizytę na Słowacji do jednego dnia, albo wsiąść do pociągu, który będzie jechał nie wiadomo ile godzin. Nie lubię takich dylematów.
Kategoria Polska / podkarpackie, kraje / Polska, z sakwami, terenowe, pod namiotem, góry i dużo podjazdów, wyprawy / Bieszczady 2015, rowery / Trek

Leniwa niedziela

  55.85  02:43
Nie miałem pomysłu na wycieczkę, więc gdy rano wstałem i zjadłem, zacząłem intensywnie myśleć dokąd się wybrać. Tyle myślałem, że wyrysowałem kilka tras po niezaliczonych gminach i nastało popołudnie. Niełatwe jest to zadanie, aby wybrać odpowiednie drogi, nie robiąc dużego dystansu i jednocześnie przejeżdżając przez jak największą liczbę gmin. Nie chciało mi się potem wychodzić na rower, ale wiedziałem, że będę czuł żal. Wyskoczyłem więc na krótką przejażdżkę przez poligon.
Gdy już wyszedłem na rower, to i ochoty więcej się nazbierało. Za poligonem pojechałem do Murowanej Gośliny, a stamtąd do Puszczy Zielonki. Chciałem jedynie ominąć maksymalnie dużo terenu, bo za każdym razem piasek powoduje zgrzytanie napędu. No i bałem się jusznicy deszczowej, ale dzisiaj chyba żadna mnie nie ugryzła. Polna droga w Klinach to nadal tarka. Ja nie wiem, jak ludzie mogą tam żyć. W Poznaniu zajechałem jeszcze do sklepu i wróciłem do domu. Kompletnie nie miałem ochoty jechać do zachodniego klina zieleni, chociaż myślałem też i o nim. Uznałem, że będę miał mniej problemów, omijając wszelkie miejsca wypoczynku poznaniaków. Dzisiaj strasznie dużo było ludzi. Gdybym tylko miał plan, ruszyłbym daleko.
Kategoria kraje / Polska, Puszcza Zielonka, terenowe, Polska / wielkopolskie, rowery / Trek

Morze przed zachodem

  219.85  10:07
Ja się chyba nigdy porządnie nie wyśpię. Całą noc bardziej leżałem, czuwając niż śpiąc. Tak bez powodu, bo prostaki z głośnymi blachosmrodami zniknęli dosyć wcześnie. Dodatkowo 14 °C w namiocie nie pomagało, bo wziąłem śpiwór z komfortem 22 °C. Oczywiście ta noc negatywnie wpłynęła na moje mięśnie, więc mój plan dotarcia nad morze właśnie dzisiaj mógł się nie udać.
Ruszyłem po godzinie 7. Na spotkanej stacji benzynowej doładowałem się kawą i zacząłem mozolnie rozgrzewać swoją „maszynerię”. Nie poszło tak źle i już po kilku kilometrach posuwałem się bardzo szybko. Niestety nie tylko ja zmierzałem nad morze, bo wyprzedzało mnie bardzo dużo aut, zwłaszcza takich z kuframi na dachu. Wciąż liczyłem, że coś się zmieni.
Za Trzcianką ruch prawie znikł. W Wałczu pojawił się problem logistyczny, aby dostać się do Złocieńca. Nie było bezpośredniej drogi. Google zaproponował mi teren, ale po wczoraj miałem ich zdecydowanie dość (terenu i Google'a). Wypadło na drogę krajową. Najpierw się ucieszyłem, bo wjechałem na asfaltową drogę dla rowerów, ale potem zdenerwowałem, gdy po chwili zakończyła się idiotycznymi barierkami. Pozostało mi jechać po krajówce – bez pobocza.
Po kilku kilometrach skręciłem na znalezioną na mapie drogę. Była zaznaczona jako asfaltowa, ale w rzeczywistości to polna droga. Za to nie lubię map społecznościowych, bo zbyt często zdarza się, że drogi są rysowane przez nieuków. Na szczęście nie było piachu. Potem pojawił się asfalt, nawet jakiś podjazd się znalazł, a za kościółkiem z muru pruskiego znów teren. Tym razem miałem olbrzymie szczęście trafić na piachy. Ach, jaka to przyjemność się po nich wolno toczyć. Koniec końców dotarłem niespodziewanie na asfalt. Potem skończył się cień rzucany przez drzewa i zaczęło smażenie w słońcu. Obawiałem się jazdy w tej temperaturze, bo termometr wskazywał 35 °C w moim cieniu, a nawet 41 °C jako maksimum. Najgorzej było na podjazdach. Na prostych mogłem wytworzyć kojące opory powietrza, ale i tak nie było przyjemnie.
W Złocieńcu wjechałem na asfaltową drogę dla rowerów. Była ona szczególna, bo mając 22 km, prowadziła do Połczyna-Zdroju. Została utworzona na starym nasypie kolejowym. Ma odcinki lepsze, ma i gorsze, ale to dobra droga. Godna polecenia, przynajmniej póki wciąż istnieje. Przyroda kiedyś ją zabierze.
Niestety wszystko co dobre szybko się kończy. Wiatr z południa zaczynał się zmieniać na północny. Dodatkowo naszły takie chmury, że zostało niecałe 30 °C. Na szczęście nie padało.
Od Połczyna-Zdroju miałem już tylko 60 km do Koszalina. Jak na złość opadłem z sił, i to w takim momencie. Nie było łatwo pokonać wspomniany dystans. Drogi też nie zawsze pozwalały na jazdę prosto. Dopiero na kilkanaście kilometrów przed Koszalinem wjechałem na drogę dla rowerów. Czasem asfaltowa, czasem brukowa, a nawet cementowa, ale dało się jechać bardziej komfortowo niż w wielu polskich miastach. Widziałem po ulicach Koszalina, że padało kilka godzin wcześniej. Miałem szczęście, że niespiesznie dotarłem do celu. Wiatr znad morza robił się coraz chłodniejszy, a przede mną pozostały jeszcze dojazd do Mielna, kolacja i poszukiwanie kempingu. Znów wszystko na ostatnią chwilę. I jak tu zwiedzić Koszalin?
Na przejściu dla pieszych w centrum Koszalina grają melodię, którą pamiętam z rodzinnego miasta – Chełma. Aż dziwnie tak usłyszeć melodię, której się nie słyszało już chyba kilkanaście lat. Nie przypominam sobie, żeby ją gdzieś jeszcze odtwarzali.
Wypatrzyłem na planie miasta drogę do Mielna. Nie miałem tej wsi w planach, więc nie wszystko szło po mojej myśli. Najpierw dojechałem do miejsca, w którym powinna zaczynać się droga dla rowerów. Zastałem jedynie ogrodzone roboty drogowe i zakaz wstępu. Nie ma się co poddawać; ruszyłem pod wiadukt, żeby znaleźć inny sposób na bezpieczne wydostanie się z miasta. Gdy się to udało, całą drogę do Mielna pokonałem po drogach dla rowerów. Nie polecam, bo pewien odcinek jest tak strasznie stary, że drogowcy o nim zapomnieli. W końcu zorientowałem się dlaczego zrobiło się tak chłodno. Była lekka mgła, a poznałem to po mlecznym słońcu.
Dojechałem do Mielna po godz. 20, zobaczyłem morze, podzieliłem się szczęściem, poczułem piasek na stopach. Wspomniałem, że z Poznania przyjechałem w sandałach? Nie polecam na tak długich odcinkach. Spełniłem też jeden z celów wyprawy – zjadłem grillowaną rybę. Nie udało mi się wykąpać w morzu, ale w tym roku jest jeszcze wiele miast do odwiedzenia po raz kolejny (rok temu przejechałem trasę ze Świnoujścia na Hel).
Gdzie szukać noclegu? Odwiedziłem jakieś osiedle, bo wydawało mi się, że jest tam pole namiotowe, które wypatrzyłem rok temu. Nie było, ale zaintrygowało mnie czerwone niebo. Gdy dotarłem nad brzeg morza, słońce właśnie się schowało. Co za pech. Na szczęście nie chodził on za mną, bo w końcu trafiłem na czynny kemping z możliwością rozbicia namiotu. Miał nawet ciepłą wodę. Nie wiem, co będę robić jutro. Za wcześnie przyjechałem.
Kategoria Polska / zachodniopomorskie, kraje / Polska, pod namiotem, setki i więcej, terenowe, Polska / wielkopolskie, z sakwami, mikrowyprawa, po dawnej linii kolejowej, rowery / Trek

Nad morze

  62.33  02:57
Bynajmniej nie dzisiaj, ale mam na to aż 3 dni. No, prawie 3, bo dzisiaj byłem w pracy. Za główny cel obrałem Koszalin, jednak później wpadłem na ciekawszy pomysł, aby dotrzeć nad samo morze. To w sumie niedaleko. Trochę mnie przeraża myśl o powrocie w niedzielę, gdy przypominam sobie wczorajszy pociąg do Świnoujścia. Może wrócę wcześniej?
260 km to niewiele. Po pracy spakowałem się, załadowałem sakwy na zamontowany wczoraj bagażnik i ruszyłem tuż przed godz. 18 do Lubasza. Znalazłem tam kemping – postanowiłem przenocować pod namiotem. Pierwszy raz od dwóch lat.
Do Obornik jechało się świetnie. Średnia prędkość rwała się do góry. Dopiero kretyńskie zakazy i beznadziejne chodniki zaczęły mnie spowalniać. W dodatku za miastem wpadłem na kilka kilometrów dróg rodem z pustynnego piekła. Nie w takiej Puszczy Noteckiej się zakochałem. Tragedia większa niż wczoraj w Puszczy Drawskiej. Czas leciał, a ja chciałem zastać kogoś w recepcji na kempingu. Sił miałem niewiele, gdy w końcu wydostałem się na asfalt. Do Lubasza dojechałem z zachodem słońca. Zrobiłem zakupy na kolację i śniadanie, i dojechałem na kemping. Niestety już od dawna nikogo z obsługi nie było. Zatelefonowałem pod numer z ogłoszenia i pani pozwoliła mi się zatrzymać. Trzeba wcześnie rano wyruszyć, bo wiatr ma dmuchać z południa, ale tylko w sobotę. Martwiąca jest prognoza deszczu wieczorem w okolicach Koszalina. Oby ICM się mylił.
Kategoria kraje / Polska, terenowe, Polska / wielkopolskie, z sakwami, pod namiotem, mikrowyprawa, Puszcza Notecka, rowery / Trek

Drawieński Park Narodowy

  106.10  05:48
Nie pisałem jeszcze, że na urodziny w zeszłym roku dostałem od kolegów i koleżanek z firmy prenumeratę magazynu „Rowertour”. W marcowym numerze znalazłem wycieczkę „po okolicy”, wczoraj przerysowałem mapkę, a dzisiaj, przed godz. 6, ruszyłem na pociąg. Ulice były takie puste. Do dworca dotarłem na 10 minut przed odjazdem. Jednego nie przewidziałem. Z racji czterech dni wolnego kilkudziesięciu rowerzystów chcących dostać się do Świnoujścia zajęło prawie każdy zakamarek szynobusu. Wynik? Od trzeciej stacji pani kierownik pociągu nie wpuszczała żadnych pasażerów z rowerami. Wielu z nich na pewno miało ciekawe plany. Ja jutro pracuję, dlatego mój plan był krótki. Chciałem dostać się do stacji za Krzyżem Wielkopolskim i przejechać przez park narodowy.
Rębusz, godz. 8.24
Z zaledwie 10-minutowym opóźnieniem dotarłem na stację. Słońce grzało już na niebie, ale wiatr wydawał się chłodniejszy niż w Poznaniu. Nogi mnie bolały już od samego stania, a tyle kilometrów przede mną. Pani kierownik pociągu powiedziała, że nie wpuściła piętnastu rowerzystów. Nikt nie przewidział, że tyle osób przy tak sprzyjających warunkach pogodowych wybierze się na 4-dniowy urlop nad morzem. Miałem tak wiele szczęścia, że udało mi się zacząć mój jednodniowy plan. Potrzebowałem tego szczęścia jeszcze odrobinę, aby znaleźć czynny sklep w dzień wolny od pracy.
Drawno, godz. 11.00
Już wiem, że będzie to leniwy dzień. Średnią prędkość mam bardzo niską. Po 15 kilometrach trafiłem na czynny sklep. Mogłem zjeść, choć nie sądzę, aby kiełbasa dodała mi dużo energii. Na drogach leśnych było dużo piachu. Mocno rzucało rowerem.
Na przystani wodnej nad Drawą brak ludzi. Pewnie za wczesna godzina na kajaki. W Drawnie zastanawiałem się, czy nie odbić z trasy do Kalisza Pomorskiego. Robi się coraz cieplej, więc jadę zgodnie z planem. Od teraz będę miał wiatr w plecy.
Pustelnia, godz. 14.26
Drogi terenowe mnie wykończą. Raz po raz jakaś się pojawiała, a gdy w końcu wjechałem na asfalt, dotarłem do województwa lubuskiego i zaczęły się straszne drogi brukowe wyłożone kamieniem polnym. I tak prawie w całym Drawieńskim Parku Narodowym. Na szczęście robaków nie ma dużo. Minąłem kilka mostów i kładek, setki tablic informacyjnych, wjechałem w lekkie błoto, a nawet dostałem się do dwóch punktów widokowych. Pierwszy okazał się być punktem do obserwacji przyrody (chyba że las rośnie tak szybko), a drugi znajdował się za ogrodzeniem wybiegu dla koni, ale przynajmniej był tam coś widać. Zobaczyłem jeszcze stary cmentarz, kawałek asfaltu i małą osadę Pustelnię. Pozostało ok. 40 km do Krzyża. Zastanawia mnie, czy zdążę na jakiś wcześniejszy pociąg. Nie mam sił na dłuższą wyprawę.
Przesieki, godz. 15.55
Chwilę po ruszeniu spotkałem borsuka. Szybki był. Znalazłem też regulamin parku, bo ciekawiła mnie kwestia rowerów. Rowerzyści mogą więcej, bo piesi mogą poruszać się wyłącznie po szlakach pieszych, a rowerzyści po szlakach rowerowych i wyjątkowo również po szlakach pieszych. Szlaki są z kolei oznaczone doskonale, jeśli chodzi o ich widoczność. Szkoda, że popularność parku jest tak niewielka. Zaledwie kilku ludzi spotkałem. A jeśli chodzi o kajaki, to spływy są możliwe dopiero od 1 lipca. Pewnie z uwagi na faunę.
Gdy w końcu wjechałem na asfalt, jazda stała się taka lekka, jakby ktoś mnie pchał. Szkoda, że trafiłem na dziurawą drogę wojewódzką nr 123. I jak tu zdążyć na pociąg?
Krzyż Wielkopolski, godz. 17.20
Droga była fatalna. Po 8 km wjechałem na coś, czemu bliżej do tarki zasypanej tonami piachu niźli do drogi. Na mojej notatce zorientowałem się w godzinach odjazdu pociągów i zacząłem się martwić, bo odjazd był po godz. 17, a kolejny pociąg dopiero po 20. Spiąłem się i dojechałem na dworzec na minuty przed ruszeniem. Zdążyłem nawet dobiec z rowerem do niewłaściwego pociągu i zawrócić na właściwy peron (pociąg ukrył się za budynkiem rozdzielającym całą stację). Bez rozjazdu i bez jedzenia pojechałem do Poznania. To była wyczerpująca podróż. Zabawne, że jechałem tym samym składem, co rano. Pasażerów można było policzyć na palcach.
PS. Nikt o tym nie pisze ani nie mówi, ale wstęp do Drawieńskiego Parku Narodowego wymaga biletu. Podobno można go gdzieś kupić. Ja dowiedziałem się o tym po fakcie.
Kategoria Polska / zachodniopomorskie, Polska / lubuskie, kraje / Polska, setki i więcej, terenowe, Polska / wielkopolskie, dojazd pociągiem, rowery / Trek

Kawałek za Wolsztynem

  114.79  05:33
Poranek był chłodny, ale nie przeszkodziło mi to we wskoczeniu w kolarki i koszulkę oraz nie zabraniu plecaka, żeby stawić się (o czasie) na dworcu głównym. Cel: Wolsztyn. Wczorajsza niepogoda i moje zmęczenie spowodowały, że leniłem się prawie cały dzień. Dzisiaj nie chciałem żadnej długiej trasy, więc zrezygnowałem z zaliczania gmin na rzecz nieznanych dróg. Ostatnio chodzę wcześniej spać – trzeba oszczędzać siły na nadchodzący tydzień.
Wielichowo, godz. 13.00
W Wolsztynie jest dzisiaj maraton (Wolsztyńska Dziesiątka) i kilka ulic było nieprzejezdnych. Zaczynało się robić upalnie, więc nie zazdroszczę zawodnikom. Ruszyłem nie w stronę Poznania, bo chciałem przejechać pewien odcinek, który na mapie na mojej ścianie przez przypadek oznaczyłem jako przebyty. Za miastem było kilka dróg dla pieszych i rowerów. Bardzo wygodnych w porównaniu z piaskiem, który czekał na mnie za Obrą. Na szczęście to tylko kilka kilometrów cierpienia. Na asfaltowych drogach było lepiej, choć wiatr się nie zgadzał z prognozowanym. Właśnie ze względu na wiatr wybrałem Wolsztyn, bo miało wiać z południowego-zachodu, ale i tak wiało z południa.
Wilanowo, godz. 14.25
O Wilkowo Polskie zahaczyłem z tego względu, że na wspomnianej wcześniej mapie owa miejscowość widnieje jako zawierająca cenne zabytki. Trafiłem jedynie na kościół, a i to prawie go przegapiłem. Od Wielichowa wzdłuż drogi ciągnęły się tory kolei wąskotorowej. Ach, pięknie to musiały być czasy, gdy coś tamtędy jeździło. Tory uciekły na południe, a ja na północ, na drogi gruntowe. Na szczęście nie były piaszczyste, więc mogłem się rozkoszować wolnością od spalin. Dlaczego ludzie tkwią w tym zgubnym marazmie? Samotna podróż autem osobowym to przeżytek.
Stęszew, godz. 16.00
Tuż za Wilanowem napotkałem największe w Europie skupisko kurhanów, czyli mogił w kształcie stożka. Pochodzą one z epoki brązu. Świadczy to o tym, jak długo ludzka stopa kroczy po tych ziemiach.
Wiatr na szczęście zaczął wiać z właściwego kierunku. Najwidoczniej nieuważnie sprawdziłem prognozę pogody dla Wolsztyna. Minąłem kilka pałaców, ale żadnego nie udało mi się uchwycić na zdjęciu (drzewa, wysokie ogrodzenie). Może gdybym miał drona. Pokonałem jeszcze kilka polnych dróg o piaszczystym podłożu i prawie dojechałem do domu. Będę wcześniej niż się tego spodziewałem.
Poznań, godz. 18.03
Ostatnia niewygoda na drodze gruntowej i jestem w Poznaniu. Wpadłem na idiotyczne drogi dla rowerów, które prowadzą donikąd. Gdyby je połączyli w jedną sieć, wtedy miałoby to jakiś sens, ale tak – lepiej omijać. Zajechałem jeszcze do sklepu po jedzenie i znalazłem się wcześnie w domu. Nie jestem zadowolony z dzisiejszej wyprawy. Za dużo piachu, za mało ładnych widoków. Może za tydzień uda się coś porządnego.
Kategoria kraje / Polska, setki i więcej, terenowe, Polska / wielkopolskie, dojazd pociągiem, rowery / Trek

Na Mysią Wieżę

  184.39  09:07
Obudziłem się nawet wcześnie. Za oknem ani jednej chmury, ale temperatura wciąż niska. Liczę, że na długo. Upał nie będzie mile widziany. Dzisiaj chcę zobaczyć Mysią Wieżę. Jedziemy.
Wieniec, godz. 9.28
Bez planu miasta z zaznaczonymi ciekawymi miejscami nie jest łatwo zwiedzać. Zobaczyłem, co mogłem i zacząłem rozglądać się za sklepem, żeby zjeść śniadanie. Zjeździłem chyba cały Włocławek i nie znalazłem żadnego czynnego. Zielone Świątki. Mogły wypaść w poniedziałek. Na wszystkich Żabkach ta sama informacja – czynne od godz. 9. Zjadłem kilka wafli ryżowych, które zostały z wczorajszej kolacji i ruszyłem tempem turystycznym w dalszą drogę. Sklep dorwałem po 20 km. Słabo wyposażony.
Kruszwica, godz. 12.35
Upał zaczyna doskwierać. Jedynym ratunkiem jest chłodny wiatr z północy. Dodatkowe problemy sprawiają robaki, szczególnie taki jeden gatunek. Co chwila strącam jednego po drugim, bo zaraz się szamotają i łaskoczą.
Dotarłem do Mysiej Wieży. Pan sprzedał mi bilet ulgowy (taka zniżka dla cyklistów). Widoki na Gopło niczego sobie. W niewielkich podziemiach panuje przyjemny chłodek.
Trzemeszno, godz. 16.02
Upał przegonił prawie wszystkie owady. Ja wciąż się trzymam, ale drogi takie beznadziejne. Dojechałem do Trzemeszna, a dalej do krajówki. Nie mam już ochoty na polne drogi, przez co nie wiem jak dostać się do Gniezna. Ruch na krajowej piętnastce nie jest jakiś duży.
Pobiedziska, godz. 18.43
Ostatecznie przejechałem tylko część drogą krajową, a potem drogami lokalnymi wjechałem do Gniezna. Do Poznania ruszyłem po drodze gminnej (dawnej krajówce). Chyba nie każdy jeszcze zaktualizował swoje urządzenia do nawigacji, bo ruch jest spory. Upał nie odpuszcza.
Poznań, godz. 20.15
I jestem w domu. Nawet słońce wciąż na niebie. Widziałem na przedmieściach balon. Ciekawe jakby to było wznieść się wysoko. Szkoda, że nie ma tutaj gór, bo byłoby na co popatrzeć. Dawno w sumie oglądałem widoki z wysokości. Mysia Wieża mnie w tym poratowała. Ciekawe dokąd wybiorę się następnym razem. Może uda mi się zabrać namiot?
Kategoria Polska / kujawsko-pomorskie, kraje / Polska, setki i więcej, terenowe, Polska / wielkopolskie, mikrowyprawa, rowery / Trek

Spóźniony do Włocławka

  187.15  08:38
Po raz kolejny zaplanowałem dwudniową wyprawę. Odrobinę bliżej domu i bez udziału pociągu. Postanowiłem odwiedzić Włocławek. Prognoza pogody przewidywała wieczorne opady w niektórych rejonach Polski, ale ja liczyłem na to, że szczęście z zeszłego tygodnia mnie nie opuściło.
Swarzędz, godz. 11.55
Pierwsze co poczułem po wyjściu z domu to upał przy całkowitym zachmurzeniu. W drodze termometr wskazał nawet 32 °C, ale musiało to być podczas jednego z przebłysków słońca spomiędzy chmur. Musiałem wyjechać z Poznania – zabłądziłem tylko raz, bo chciałem dostać się nad Maltę, ale pojechałem nieznanymi ulicami. Google poprowadził mnie później po chodnikach, jednak nie miałem ochoty szukać przejścia do przeciwnego pasa ruchu. Głupcy projektują miasta wyłącznie dla samochodów.
Drachowo, godz. 14.28
Zrobiło się jakoś chłodniej. Ciągle przeszkadzają przeróżne robale. Najwięcej jest meszek. Drogi terenowe mnie spowalniają. Jeden impertynent oblał mnie czymś z blachosmrodu (art. 75. k.w., zwłaszcza ust. 2). Nie zdążyłem nawet spojrzeć na rejestrację. W Drachowie spotkałem smoka.
Piotrków Kujawski, godz. 18.20
Co za nudna droga. Nawet nie mam o czym pisać. Widziałem jeden ślub, a po nim korowód aut, przejechałem po dziesiątkach dziur, które w Kujawsko-Pomorskiem są wyjątkowo zapowiadane stosownymi znakami na każdym skrzyżowaniu. Martwiłem się ciągle, o której godzinie dojadę do Włocławka i czy uda mi się go dzisiaj zwiedzić. Pewnie się też opaliłem, bo słońce w końcu wyszło zza chmur. Chyba jednak dzisiaj nie będzie padać.
Brześć Kujawski, godz. 20.35
Wiatr przez większość dnia nie był mi na rękę. Miało wiać w plecy, a gdy już wiało, to z boku. Dotarłem bez problemów do Brześcia, ale słońce zdążyło zajść za horyzont. Dzisiaj nie zwiedzę Włocławka. Mam już nocleg. Chciałem w hostelu, ale cena okazała się dwukrotnie wyższa od tej w internecie. Dzisiaj zatrzymam się w Szkolnym Schronisku Młodzieżowym.
Włocławek, godz. 21.45
Zapadał zmrok, gdy wjechałem do mojego celu. Zostałem przywitany starą drogą dla rowerów o nawierzchni asfaltowej. Z początku jechało się wygodnie, a nawet chciałem pochwalić inżynierów za brak progów zwalniających. Niestety w tym samym momencie wpadłem na pierwszy krawężnik. Dalej nie było wcale wygodniej. Do tego zakazy wjazdu rowerem. A już zaczynałem lubić to miejsce.
Ponieważ recepcja była czynna do 22, to pomyślałem, aby zrobić sobie rundkę po Śródmieściu, żeby zapoznać się z miastem. Trochę za dużo szkła leżało tam na ulicach. Uznałem, że najbezpieczniej będzie dostać się szybko do schroniska. Droga, którą wybrałem nie wyglądała najlepiej, ale trafiłem na miejsce bez problemu. Recepcjonista myślał, że już się nie zjawię. Fakt, jakiś kwadrans zaoszczędziłbym, omijając centrum, ale przecież wszystko poszło dobrze. Pokój typowo schroniskowy, tylko huk od drogi krajowej za oknem jest drażniący. Jutro z rana biorę się za zwiedzanie i potem tylko powrót do domu na smaczną kolację. W sumie jutro ma być upał.
Kategoria Polska / kujawsko-pomorskie, kraje / Polska, po zmroku i nocne, setki i więcej, terenowe, Polska / wielkopolskie, mikrowyprawa, rowery / Trek

Powroty potrafią być długie

  204.04  09:41
Kolejny chłodny dzień przede mną. Jeszcze rano niebo było błękitne, ale gdy wyszedłem na dwór, czarne chmury zaczęły mnie martwić. Po nieprzespanej nocy i szybkiej kawie na Orlenie obok motelu ruszyłem w dalszą drogę z nadzieją, że dojadę do domu suchy.
Jagów, godz. 10.31
Pyrzyce mają kawał solidnych murów. Szkoda że drogi dla rowerów są tam źle oznaczone. Za miastem trafiłem na bardzo dobrej jakości ciąg pieszo-rowerowy na starym nasypie kolejowym. Tylko po co tam szykany?
Kolejne miasto – Pełczyce – było na wyciągnięcie ręki. Mnie jednak coś podkusiło, żeby wjechać w teren. Dużo tutejszych dróg jest wyłożonych kamieniami. Po pewnym czasie zauważyłem goniącą mnie chmurę burzową. Na szczęście przeszła bokiem, ale niespodziewanie pojawiła się kolejna. Zaczęło się od lekkiej mżawki, potem coraz mocniejszego deszczu, aż znalazłem przystanek z wiatą. Gdy oglądałem się za siebie, widziałem jak bardzo nie chciałem znaleźć się pod tamtymi chmurami. Po kilku minutach wszystko ucichło. Trzeba było ruszać dalej.
Bobrówko, godz. 11.55
Słońce coraz częściej wychylało się zza chmur. Temperatura się podwoiła w stosunku do poranka. Po kilku kilometrach wygodnych asfaltów znów wjechałem na kamienne ścieżki. Byłem coraz bliżej Strzelec Krajeńskich, gdy natrafiłem na znak prowadzący do głazu „Leżący Słoń”, ale daleko tej skale do zwierzęcia. Spodnie całe pożółkły od pyłku z kwiatów rzepaku, przez który trzeba było się przedrzeć, aby ów głaz obejrzeć. Czy on ma jakąś wartość historyczną?
Gościmiec, godz. 14.18
W chwili gdy tylko zobaczyłem dużą liczbę kałuż, zaczęło kropić. Wisiała nade mną kolejna czarna chmura. Zastanawiałem się tylko kiedy to się skończy. W Strzelcach Krajeńskich zobaczyłem zachowane w świetnym stanie mury obronne i wyznaczony wzdłuż nich szlak rowerowy. Jaka szkoda, że droga, po której szlak prowadzi jest wyboista. Na mapie okolic miasta zauważyłem napotkanego „Leżącego Słonia”. Najwidoczniej ma jakieś znaczenie. Chmury mnie nie opuszczały. Raz po raz jakaś przelatywała po niebie obok lub nade mną, strasząc drobnym deszczem.
Puszcza Notecka, godz. 15.19
Przejechałem przez Noteć i po chwili znalazłem się oczywiście w Puszczy Noteckiej. Spokój, brak blachosmrodów, brak wiatru – wspaniale.
Międzychód, godz. 17.17
Trochę mi zeszło w puszczy. W końcu przekroczyłem Wartę, dojechałem do Międzychodu i zmieniłem plany. Miało być trochę nowych dróg, ale musiałem z tego zrezygnować, zwłaszcza że od pewnego czasu czarne chmury zakrywały całe niebo. Wybrałem drogę krajową, aby w Tarnowie Podgórnym skręcić na Kiekrz i wygodnie wrócić do domu. Żeby jeszcze pogoda mi na to pozwoliła.
Młodasko, godz. 19.42
Droga krajowa nie do końca była dobrym pomysłem. Panował strasznie duży ruch, a pobocza było ledwo pół metra. Dopiero za Pniewami poboczu się urosło. Właściwie zapomniałem już jak beznadziejne jest to miasto. Zakazy wjazdu rowerem, drogi dla rowerów z kostki i jeszcze gigantyczne progi zwalniające. Oni wiedzą jak zniechęcać do siebie przejezdnych.
Pomyślałem sobie, żeby może pojechać przez Kaźmierz, ale po ostatecznym zbadaniu mapy porzuciłem wszystkie poprzednie pomysły, bo droga w Sadach wydała mi się jeszcze krótsza. Byłoby pewnie łatwiej z nawigacją.
Poznań, godz. 20.00
Nawet nie wiem kiedy złapał mnie zmierzch. Do Poznania dojechałem dosyć szybko po znanych mi drogach, ale tak jakoś inaczej się jedzie wieczorem, a inaczej po zmroku. Coraz dłuższe dni pozwalają się cieszyć światłem jeszcze dłużej. Trzeba to wykorzystywać. Ciekawe dokąd mnie poniesie następnym razem.
Pokonałem pierwsze w tym roku 200 km. Niestety drugiego dnia ciężko się jechało. Siedzenie bolało okropnie. Mogłem użyć sakw, bo zapakowałem się w plecak i nie był on najlżejszy. Muszę w końcu odwiedzić serwis rowerowy i zrobić przegląd roweru.

Kategoria Polska / zachodniopomorskie, kraje / Polska, Puszcza Notecka, setki i więcej, terenowe, Polska / wielkopolskie, mikrowyprawa, po dawnej linii kolejowej, rowery / Trek

Kategorie

Archiwum

Moje rowery