Trwa ładowanie…
Trwa ładowanie…

Widzisz podstawowy wygląd strony. Wystąpił problem z serwerem plików. Napisz do mnie, gdyby problem występował zbyt długo.

Andrzej na rowerze

Wpisy archiwalne w kategorii

terenowe

Dystans całkowity:41251.12 km (w terenie 9388.38 km; 22.76%)
Czas w ruchu:2197:51
Średnia prędkość:18.23 km/h
Maksymalna prędkość:71.10 km/h
Suma podjazdów:286433 m
Maks. tętno maksymalne:130 (66 %)
Maks. tętno średnie:160 (81 %)
Suma kalorii:120656 kcal
Liczba aktywności:496
Średnio na aktywność:83.17 km i 4h 34m
Więcej statystyk

Nowa Sól

  130.10  06:31
Prawie dzisiaj zaspałem, ale udało się. W pół godziny zjadłem, spakowałem się i ubrałem, aby wcześnie rano wyruszyć na pociąg do Zielonej Góry. Dzień nie zapowiadał się pogodnie, dlatego byłem przygotowany na najgorsze – deszcz.
Po przyjeździe do Zielonej Góry przywitały mnie krople z nieba. Nie padało jednak długo. Byłem w tym mieście kilka lat temu, ale pieszo. Sporo utkwiło mi w pamięci. Miło jest wrócić do znajomych miejsc. Potem było mniej przyjemnie, bo udałem się na wschód, aby zaliczyć gminę, która umknęła mi podczas wcześniejszej wycieczki. Miałem piach i błoto do pokonania. Jak zwykle nic ciekawego. No dobrze, kolory złotej jesieni łagodziły ten mankament.
Pałacu w Zaborze nie zobaczyłem ze względu na zakazy. Gdy stałem pod planem gminy w poszukiwaniu czegoś ciekawego, mieszkaniec wskazał mi drogę na Nową Sól i przestrzegł przed dwiema górkami. Jedna to zwykły wzgórek, drugiej chyba nawet nie zauważyłem. W Nowej Soli prawie każdy chodnik to droga dla pieszych i rowerów. To takie dziwne uczucie poruszać się po tym mieście. Znalazłem bar, ale był pełny, więc zamówiłem udko kurczaka na wynos i zjadłem nad Odrą, chowając się przed chłodnym wiatrem. Musiałem nabrać sił, bo kolejnym przystankiem miał być Głogów.
Dzisiaj niektóre drzewa wydawały się być takie szare. Czy to z braku słońca, czy dlatego, że miałem przezroczyste okulary zamiast żółtych szkieł? Dla skrócenia sobie drogi (i tym samym urozmaicenia jej) wjechałem na wał przeciwpowodziowy, po którym podobno prowadzi Greenway Rowerowy Szlak Odry. Nie byłem pewien, bo znakowanie zniknęło w międzyczasie. Mój pomysł nie okazał się najlepszy. Nie dość, że jechało się ciężko, to w dodatku szukając dalszej drogi, tylko wydłużyłem podróż podczas błądzenia po polnych (ale asfaltowych) drogach. Gdy w końcu wyjechałem, odsapnąłem chwilę przy mostku. Podczas ruszania zobaczyłem za sobą dwóch rowerzystów na MTB. Zacząłem więc rozpędzać się powoli w nadziei na wymianę kilku zdań. Nic z tego. Usiedli mi na kole, więc zacząłem przyspieszać. Najpierw spokojnie, bo wiatr boczny, potem ponad 30 km/h z wiatrem. Po kilku kilometrach odpadli, ale tuż przed Głogowem, gdy średnia siadła na 26 km/h, wyprzedzili mnie (o dziwo we trzech). Żadnego powitania czy podziękowania. Nie mieli zresztą ani kasków, ani sportowych ubrań. Nawet świateł, co prawdopodobnie skomentował z płaczliwym głosem mijany rowerzysta. Choć miał głos dziecka, to poza bluzgami z jego ust usłyszałem „dzieci”. Pewnie chodziło o brak świateł, które tylko on miał włączone. Nie było ciemno, więc po co ten lament?
Miałem ostatnią gminę do zaliczenia w zachodniej części województwa dolnośląskiego, więc maksymalnie skróciłem sobie drogę po krajówce, choć ruch był spory. W dodatku pojawiły się podjazdy, którymi 3 lata temu jechałem w przeciwnym kierunku. Potem skierowałem się na Bytom Odrzański, przed którym na chwilę zaczęło kropić, a dalej do Nowej Soli na pociąg. W planach miałem Nowe Miasteczko i Kożuchów, ale za dużo czasu spędziłem w terenie. Jeszcze kiedyś wrócę w tamte okolice. Pewnie zimą.
W Nowej Soli zjadłem regeneracyjną chińszczyznę i dotarłem na dworzec na 5 minut przed odjazdem pociągu, a ponieważ mój zegarek z jakiegoś powodu spieszył się 5 minut, to ominąłem kasę. Konduktor był wobec mnie pobłażliwy. Wypróbowałem nowe spodnie z wczoraj. Łapią wiatr jak trzeba. Pomyślnie zastąpią moje ulubione, które zniszczyły się w ciągu trzech lat użytkowania.
Kategoria Polska / lubuskie, kraje / Polska, Polska / dolnośląskie, po zmroku i nocne, setki i więcej, terenowe, dojazd pociągiem, rowery / Trek

Po Poznaniu, część 18

  24.56  01:14
Kolejny śmieszny dystans w ciągu ostatnich kilku miesięcy. Zimę wyczuwam. Zupełnie jak niedźwiedź. Chciałem dzisiaj wybrać się w góry w poszukiwaniu złota (nie, nie chodzi mi o ten pociąg), jak rok temu, jednak zrobiłem błąd, mrużąc na chwilę oczy po wyłączeniu budzika. W ten oto sposób ten weekend podzielił los weekendu poprzedniego. Tym samym zmniejszam swoje szanse na zobaczenie złotej jesieni, czego pragnę w ostatnim czasie najbardziej. A jeśli dochodzą do tego góry, to będę żałował chyba przez najbliższy rok.
Niestety późna pobudka to stożek góry lodowej mojego leniwego dnia. Spędziłem jego większość przed komputerem, ucząc się i grzebiąc przy zaległych wpisach do bloga. Musiałem też wyskoczyć do sklepu po nowe spodnie, bo tych, które kupiłem 3 lata temu nie dało się uratować. Co zacerowałem dziurę, to zmęczony materiał rozdzierał się w innym miejscu. To były moje ulubione spodnie na rower. O nowe było trudno, a podobnych wciąż nie mogłem znaleźć. Mam nadzieję, że te, które znalazłem choć odrobinę dorównają poprzednim.
Tymczasem moja dzisiejsza wycieczka to zwykły śmieciowy wpis, do którego aż wstyd się przyznać, ale chciałem gdzieś umieścić kilka zdjęć, więc można przymknąć na to oko. Co prawda zostałem namówiony ostatnimi czasy na założenie konta na Instagramie, jednak jakoś mi nie w smak, aby zaprzestać dodawania zdjęć wszędzie indziej. Chciałem przerwać jazdę już po kilku kilometrach, bo było tak ciepło podczas wcześniejszych zakupów, że ubrałem się za cienko, a ponieważ zaczęło zmierzchać, to temperaturze spadło. Zmusiłem się jednak do większego tempa, dzięki czemu, po rozgrzaniu, udało mi się zaliczyć trochę terenu i jeszcze pokręcić po mieście. Nawet raz zabłądziłem, ale że te poznańskie osiedla nie są jakoś mocno skomplikowane, to nie było tak źle. Mam nadzieję, że chociaż jutro uda mi się porobić coś ciekawszego.
Kategoria kraje / Polska, po zmroku i nocne, terenowe, Polska / wielkopolskie, rowery / Trek

Pod Bieczyny

  83.73  03:54
Zaspałem na pociąg wczoraj, zaspałem i dzisiaj. Przez to nic mi się nie chciało. Prawie, bo nie miałem ochoty siedzieć cały dzień w domu. Wybrałem się na południe – do miejscowości, która jest zaznaczona na mojej mapie jako warta odwiedzenia.
Wydawało mi się, że jest chłodno i założyłem cieplejszą bluzę. Pomyliłem się i trochę ponarzekałem sobie pod nosem. Pojechałem do Cytadeli szukać jesieni, a znalazłem ją po drodze – w Parku Czarneckiego, który mijam często w drodze powrotnej z pracy, wtedy gdy zaczyna zmierzchać i kolory stają się niewidoczne. Po Cytadeli też pojeździłem wzdłuż i wszerz, aż uznałem, że trzeba ruszać, bo zmrok nie będzie czekał.
Do Puszczykowa pojechałem oczywiście przez Luboń. Dużo wygodniej niż drogami dla rowerów. Pomijając te w Puszczykowie, ale tam olewka. Nikt nie trąbił. Za Mosiną skręciłem na mniej uczęszczaną drogę, aż w końcu wjechałem w teren. Było już ciemno, ale latarka jak zawsze się spisywała. Nie dojechałem do Bieczyn, bo nie było sensu. Niczego nie zobaczyłbym, zwłaszcza że nie wiedziałem, gdzie szukać. Skierowałem się na Stęszew. Miałem jechać asfaltem, ale okazało się, że to tylko piach. Potem przejechałem się kawałek drogą krajową. Strasznie duży ruch. Dobrze, że było pobocze. Skręt w lewo nie należał do łatwych. Miałem wolne, więc zjechałem na środek pasa, aby zjechać na pas do lewoskrętu, ale jakiś burak i tak mnie otrąbił. Potem w Poznaniu też skręcałem w lewo, wyciągnąłem rękę, zjechałem na środek, a baran wyprzedził mnie z lewej na skrzyżowaniu, że musiałem się zatrzymać. Gdyby chociaż umiał dynamicznie jeździć. Ta kamizelka samochodowa to jakaś pomyłka, bo ci wszyscy idioci w blachosmrodach traktują rowerzystów w kamizelkach jak trędowatych. Ja już nie mam sił. Dlaczego tylu kretynów jest na tym świecie?
Aha, odkryłem nowość. Coś niespotykanego w Poznaniu – drogowcy zmienili organizację ruchu na ul. Pułaskiego, tworząc z trzech pasów dwa oraz... pasy dla rowerów. Nie wiem co powiedzieć. I tak już tamtędy nie jeżdżę.

Kategoria kraje / Polska, po zmroku i nocne, terenowe, Polska / wielkopolskie, Wielkopolski Park Narodowy, rowery / Trek

Za jesienią do Zielonej Góry

  160.98  07:12
Znów dorwał mnie leń. Wczoraj rowerem pojeździłem tak mało, że nie miałbym czego opisywać. Dzisiaj jednak się nie dałem. Wiatr zaczął wiać ze wschodu. Miałem kilka planów, w tym Warszawę, punkt Polski wysunięty najdalej na zachód oraz lokalną wioskę. Ostatecznie przystałem na inną propozycję – Zieloną Górę.
Chciałem wyruszyć rano, ale poczekałem na wschód słońca, żeby się ociepliło. Gdy ruszałem, to i tak było około 0 °C. W Poznaniu trafiłem na maraton, ale nie miałem większych problemów z przejazdem. Skręciłem w kilku miejscach tak, aby nie wkroczyć na drogę dla zawodników. Dzięki temu znalazłem się w Luboniu i ominąłem wszystkie te chore pseudodrogi dla rowerów. To jest najlepsza trasa, aby wydostać się z Poznania w kierunku południowym. Nie rozumiem, czemu tak rzadko z niej korzystam. Może to przez Puszczykowo, w którym można sobie wybić zęby na durnych chodnikach.
Temperatura po południu urosła powyżej 5 °C. Wiatr jednak nie pozwalał się rozebrać. Wpadłem jeszcze na kilka dróg terenowych, więc zrobiło się jeszcze cieplej. Wszędzie albo głęboki piach, albo tarka, więc musiałem się sporo nasiłować z naturą. Na szczęście mogłem przy okazji spojrzeć na jej lepszą stronę. Polska złota jesień zaczyna przybierać na sile. Chciałem zobaczyć widoki jak przed dwoma laty. Niestety drzewa przy głównych drogach szybko gubią liście, a ich kolor jest bliższy śmierci niż jesieni. Chyba tylko w górach powietrze jest na tyle czyste, aby ukazać oblicze prawdziwej natury. Tutejsze lasy są w większości iglaste, więc nie ma co szukać w nich złota.
W Olejnicy trafiłem na wieżę widokową. Obok niej stoi maszt telekomunikacyjny. Gdyby nie ogrodzenie, można byłoby się pomylić. Zwłaszcza że maszt jest wyższy, więc mocniej kusi.
W Bojadłach dowiedziałem się, że prom rzeczny przez Odrę jest nieczynny. Pewnie przez silny wiatr, a może to niski poziom wody? W sumie dawno padało. Miałem do wyboru dwie drogi – na północ i na południe. Na południe z dodatkowo dwoma wariantami. Przed wyjazdem na wszelki wypadek sprawdziłem możliwości przeprawy przez Odrę. Znalazłem nieczynny most kolejowy. Z ciekawości chciałem się nim przeprawić przez wodę, ale ostatecznie zrezygnowałem z tego planu, aby na czas dotrzeć na pociąg (a dawka terenu mogła mnie spowolnić). Ruszyłem asfaltem na północ, ale i tak trafiłem na piach. Strasznie denerwujący są nowicjusze na OSM.org. Później trzeba po nich ciągle poprawiać mapy. Chyba jeszcze nie miałem wycieczki bez takich niespodzianek. Przecież dokumentacja jest dostępna na wyciągnięcie ręki.
Kto by pomyślał, że w tych okolicach jest tyle pagórków. Do Zielonej Góry dotarłem na chwilę po zachodzie słońca, a na kwadrans przed odjazdem pierwszego pociągu. Mogłem oczywiście pojechać następnym; zwiedziłbym miasto, jednak wolałem wrócić wcześniej, zrobić zakupy, obiad na jutro, wyspać się. To był dobry dzień. Jesień zapowiada się bardzo pogodnie.
Kategoria Polska / lubuskie, kraje / Polska, setki i więcej, terenowe, Polska / wielkopolskie, dojazd pociągiem, rowery / Trek

Prawie morze o zmroku

  159.07  08:00
Po niezbyt udanej nocy pod namiotem kontynuowałem cel zobaczenia morza jesienią. Nie liczyłem na nic więcej, choć mój plan biegł hen, hen (bynajmniej nie przez morze). Nie wyszło mi to najlepiej, a dlaczego? O tym dalej.
Nocą w namiocie było 8,3 °C. Komfort śpiwora to 5 °C, ale czułem się oszukany, bo nie czułem ciepła. Noc spędziłem niespecjalnie dobrze. Nie wiem, jak długo spałem. Chciałem wstać po godz. 4, ale było zbyt zimno, więc przeleżałem i przespałem jeszcze kilka godzin. Rano w namiocie było prawie sucho. Jedyne krople na wewnętrznej powłoce były przy nogach. Reszta oczywiście na całym tropiku. Nie było możliwości suszenia ze względu na bardzo silną rosę. Spakowałem się i w końcu, tuż przed godz. 9, wyruszyłem.
Szybko zatrzymałem się, żeby zjeść śniadanie i ogrzać się. Na ławce, na skwerze, siedząc w słońcu, wsunąłem kilka kanapek. Zdjąłem z siebie kilka niepotrzebnych ubrań i ślamazarnie pojechałem dalej. Nie czułem się na siłach. Nie widziałem dzisiaj siebie nad morzem. Nie przed zmrokiem.
Chciałem przy okazji zagarnąć jak najwięcej gmin, aby na mojej mapie Polski było bardziej zielono (kolor szary oznacza, że nie zaszczyciłem jakiegoś miejsca swoją obecnością). Zamiast po prostej, jechałem zygzakiem. Od miasta do miasta, od wsi do wsi. W niektóre rejony zajechałem z rozpędu. Głód dopadł mnie tuż przed Chociwlem i nawet trafiłem na obiecującą restaurację chińską. Szkoda tylko, że była zamknięta. Ostatnio staram się wspierać lokalne biznesy, ale skoro nie każdy chce. Pozostał mi sklep.
Bardzo podobała mi się nieużywana droga leśna o nawierzchni asfaltowej. Prawie nieużywana, bo spotkałem na niej dwóch miejscowych na rowerach. Zaraz dalej był Nowogard. Coś mi podpowiadało, że byłem w nim, ale może po prostu odwiedziłem zbyt wiele miejscowości i zaczynają one być do siebie podobne. Nowogard jednak będzie mi się kojarzył z pogardą wobec rowerzystów. Jedyne znaki to zakaz wjazdu rowerem w losowych miejscach wzdłuż mojej drogi, kilka przejazdów rowerowych przez ulicę i tyle. Byłem zmuszony do jazdy po chodniku, bo ja już znam tych idiotów w blachosmrodach. Zakaz wjazdu rowerem oraz rowerzysta za tym znakiem działają na niektórych jak płachta na byka. Lepiej więc trzymać się jak najdalej, mimo że boli skakanie po wysokich krawężnikach.
Wskoczyłem potem w teren. Nie był to dobry pomysł, zważając na coraz późniejszą godzinę. Zachód słońca złapał mnie już za Golczewem, na 20 km przed Kamieniem Pomorskim. Gdy dojechałem do tego drugiego miasta, było kompletnie ciemno. Gdzie nie spojrzeć – remont lub reorganizacja ruchu. Objechałem pół miasta, przespacerowałem się po molo, kupiłem coś do jedzenia i pojechałem na pociąg. Mój plan z początku był taki, aby dojechać nad samo morze, a potem linią brzegową przez Kołobrzeg do Białogardu, a na koniec pociągiem do domu. W Drawnie wiedziałem, że to niemożliwe, więc przeplanowałem podróż, aby przez Dziwnów dotrzeć do Międzyzdrojów albo chociaż najkrótszą drogą do Wolina. Nie dało rady. Do pociągu miałem pół godziny, więc zostałem w Kamieniu Pomorskim. Przejechałem pociągiem regionalnym do Wysokiej Kamieńskiej, a potem pozostał TLK do Poznania. Ledwo do niego wsiadłem, bo raz – nie zmieścił się cały na peronie, a dwa – miał przechyloną połowę wagonów w taki sposób, że do drzwi znajdowały się na wysokości mojej głowy. Słyszałem gwizdek, ludzie coś do mnie krzyczeli, a ja zawróciłem i szybko wpakowałem się do pierwszych drzwi. Z sakwami było ciężko, więc odrobinę potłuczony, ale dostałem się do środka i – jak się okazało – znalazłem się w wagonie z wieszakami dla rowerów. Nie miałem sił zdejmować rzeczy z mojej maszyny, więc poczekałem na konduktora, rower zostawiłem oparty o ściankę i poszedłem do mojego wagonu się zdrzemnąć. Do domu dotarłem po północy, aczkolwiek dużo wcześniej niż tydzień temu. Mam nadzieję, że kolejna podróż nad morze okaże się sukcesem.

Kategoria Polska / zachodniopomorskie, kraje / Polska, po zmroku i nocne, pod namiotem, setki i więcej, terenowe, z sakwami, dojazd pociągiem, mikrowyprawa, rowery / Trek

Jesienią pod namiotem

  161.16  07:57
A gdyby tak zabrać ze sobą namiot? Weekend zapowiadał się ciepły, dlatego uznałem, że jeszcze nie skończył się sezon, spakowałem się, zabrałem najcieplejszy śpiwór, trochę ubrań na wszelki wypadek i ruszyłem ponad godzinę po wschodzie słońca, żeby nie czuć zimna. Miałem kilka gmin na oku, więc skierowałem się do województwa zachodniopomorskiego. Co z tego wyszło? Przeczytajcie.
Wybrałem trasę na Wronki. Słońce świeciło bardzo mocno. Na tyle mocno, że w Rokietnicy kobieta ruszająca autem z drogi podporządkowanej nie zauważyła mnie. Z ciężkimi sakwami moja droga hamowania wydłużyła się tak bardzo, że rower zatrzymał się na tyle samochodu. Z początku wydawało mi się, że nic się nie stało, więc nawet nie chciałem brać numeru telefonu od przestraszonej kierowcy. Dopiero później okazało się, że mam scentrowane koło. Na szczęście tylko lekko, więc nie przeszkodziło mi to w realizacji planu.
Wybrałem dosyć niefortunną trasę. Sam nie wiem dlaczego. Przecież wiedziałem, co mnie czeka w Puszczy Noteckiej. Piachy, piachy i jeszcze raz piachy. Próbowałem uciekać z rozjeżdżonych dróg, ale wszędzie było to samo. Trochę wygodnej nawierzchni i dalej piasek wrzynający się w łańcuch, pochłaniający koła niczym bagno, zatrzymujący rower po kilku machnięciach korbą. Wygodniej zrobiło się dopiero za Krzyżem. Wjechałem na drogę wojewódzką nr 161, która od Przeborowa do Podleśca jest drogą gruntową (podobnie jest z drogą nr 164, jednak według OSM.org jest ona wygodniejsza od mojej). Całe szczęście piach dużo mniej uprzykrzał mi jazdę. Brakuje tam znaków drogowych, bo trzeba mieć szczęście lub pojęcie, aby wiedzieć, na którym skrzyżowaniu gdzie skręcić. Mnie trafiło się szczęście.
Miałem nadzieję dotrzeć dzisiaj przynajmniej do Chociwla, ale jak to mawiają – nadzieja matką głupich. Zmierzch się zbliżał wielkimi krokami. W sumie jesienią to nic zwykłego – coraz mniej jest czasu na jazdę za dnia. Temperatura zaczęła spadać, więc musiałem rozejrzeć się za noclegiem. Bardzo słabe połączenie z internetem nie pozwoliło mi przejrzeć ofert kempingów w okolicy. Przyszedł mi na ratunek Maps.me. Pokazał najbliższe pola namiotowe w Drawnie, więc skierowałem się w jego kierunku po drogach asfaltowych.
Słońce było daleko za horyzontem, gdy dojechałem do pierwszego miejsca, gdzie winno być pole namiotowe. Powinno, ale ani śladu po nim. Sąsiedzi o niczym nie wiedzieli, więc najwidoczniej ktoś pomylił się z umiejscowieniem punktu na mapie. Przypomnieli mi jednak o kempingu w zarządzie PTTK, który jest kilkaset metrów dalej. Kompletnie o nim zapomniałem, choć kilka miesięcy temu przejeżdżałem obok. Byłem chyba jedynym gościem, a już na pewno jedynym z namiotem. O ciepłej wodzie mogłem pomarzyć. W ogóle temperatura wody w kranach zraziła mnie do korzystania z niej. Mogłem przystać na propozycję ludzi, z którymi rozmawiałem wcześniej. Warunki byłyby te same, a nie wydałbym ani grosza.
Kategoria Polska / zachodniopomorskie, Polska / lubuskie, kraje / Polska, pod namiotem, Puszcza Notecka, setki i więcej, terenowe, Polska / wielkopolskie, z sakwami, mikrowyprawa, rowery / Trek

Gompa Drophan Ling

  127.40  07:31
Nie mogłem spać. Ośla Łąka w środku miasta nie dawała mi poczucia bezpieczeństwa. O godz. 5 wstałem, strząsnąłem robaki z ubrań, śpiwora oraz materaca i ruszyłem w drogę.
Znalezione wczoraj przypadkowe miejsce na nocleg okazało się być widocznym z ulicy zboczem. Mimo to nikt mnie nie niepokoił. Dzisiaj kolejny dzień w górach, a ponieważ wypadło też święto państwowe, to ze sklepami miało być ciężko. Skierowałem się do stacji benzynowej, którą zauważyłem wczoraj. Musiałem zaopatrzyć się w wodę, zjeść jakieś śniadanie i wypić espresso (ostatnio ograniczam nabiał, ponieważ wypłukuje on wapń z organizmu, więc piję tylko czystą kawę).
Posilając się przed stacją benzynową, obserwowałem słońce wschodzące zza gór. Wtedy też przekonałem siebie, żeby do Kłodzka ruszyć przez Złoty Stok. Domyślałem się po serpentynach na mapie, że będę miał do pokonania jakąś przełęcz. Nie była to jednak droga krótka, ale za to zjazd przyniósł kilka pięknych panoram. Część ledwie prześwitywała między drzewami, do części nie chciało mi się zatrzymywać na tak ciekawym zjeździe, ale do kilku zacisnąłem klamki hamulców. Czułem, jakbym mógł tam zostać. To był jeden z piękniejszych zjazdów, nawet pomimo złego stanu asfaltu.
Do Kłodzka pojechałem drogą krajową. Ruch nie był duży. Rozciąga się stamtąd kilka całkiem niezłych widoków. W Kłodzku akurat trafiłem na godzinę otwarcia sklepu, więc zjadłem drugi posiłek i pojechałem w dalszą drogę, zaliczając kolejne gminy. Tym razem ominąłem główne drogi. Choć do południa było wciąż daleko, to upał już dawał się we znaki.
Zjechałem z drogi do Dusznik-Zdroju, chociaż nie miałem tego w planie. Chciałem po prostu coś zjeść. Skusił mnie szyld reklamowy, który poprowadził mnie do restauracji U małego Belga serwującej zagraniczne potrawy. Największy był tam jednak wybór piw. Ja wziąłem specjalność szefa kuchni – pieczonego pstrąga z warzywami, a do tego wodę z cytryną dla ochłody.
W dalszej drodze miałem długi zjazd, podczas którego prawie przegapiłem skręt do głównej atrakcji, która mnie zaintrygowała. Atrakcję tę wypatrzyłem u Bożeny, a ponieważ mój plan przebiegał w okolicy, to i ja chciałem zobaczyć jedyną w Polsce świątynię buddyjską. Normalnie można tam dojechać tylko jedną drogą, ale na zdjęciach satelitarnych wypatrzyłem drogi nieistniejące na żadnej mapie. Potem na przydrożnym planie dowiedziałem się, że biegnie tamtędy szlak rowerowy. To mnie dodatkowo utrzymywało w przekonaniu, że nie będzie problemów z przejazdem. Szkoda, że obecnie tamtymi ścieżkami poruszają się wyłącznie rowerzyści, bo natura wkrótce zabierze, co do niej należy.
Gompa to tybetańskie określenie świątyni buddyjskiej. Do tej w Darnkowie prowadzi tylko jedna brama, o czym przekonałem się, próbując później wyjechać przez pole kempingowe. Zastałem tylko przepaść. Do środka świątyni nie odważyłem się wejść. Nie wiedziałem, czy można. Przez okna widziałem jednak, jak pięknie została urządzona.
Jadąc do Kudowy-Zdroju, słyszałem grzmoty, a na niebie widziałem ciemniejące chmury. Przez to zapomniałem o kolejnym przystanku – ogrodzie japońskim, który wypatrzyłem na wspomnianym wcześniej planie. Gdy dojechałem do centrum miasta, coś kazało mi udać się do parku zdrojowego. Tam, oberwawszy kilkoma grubymi kroplami deszczu, doszedłem do wielkiego zadaszenia. To pewnie łut szczęścia mnie tam zawiódł. Burza tym razem nie była tak silna, jak ta wczoraj. Także nie trwała długo, choć przez długi czas po ulewie kropiło. Zrobiłem sobie dłuższy spacer po parku i pojechałem w końcu do Czech.
Granicę przekroczyłem nie wiedzieć kiedy przez pieszo-rowerowe przejście. Dopiero czeskie znaki drogowe mnie uświadomiły o tym, że jestem w obcym kraju. Miałem do pokonania kilka pagórków, w tym jeden stromy – wjechałem na niego na własne życzenie. Plan go omijał, jednak na mapie zwróciła moją uwagę droga dla rowerów, więc zaliczyłem wygodny asfalt z nie najgorszym widokiem. Na swojej czeskiej drodze spotkałem wielu czeskich rowerzystów i wszyscy na moje machanie odpowiadali czeskim „ahoj”. Zastanawia mnie, skąd to zagęszczenie rowerzystów za granicą. I prawie wszyscy jeżdżą z sakwami.
Do Polski wróciłem przejściem turystycznym w Parku Narodowym Gór Stołowych. Miałem do pokonania kilkukilometrowy podjazd po bardzo starym asfalcie. Nie byłoby w tym nic szczególnego, gdyby nie wyprzedził mnie czeski kolarz na kolarce. Nie sądziłem, że szytki pozwalają na jazdę po takich dziurach.
Dochodził wieczór. Na szczycie pomyślałem, aby zatrzymać się tam na noc i z rana przejść szlakiem przez Wielki Szczeliniec. Zrobiłem zakupy, podczas których dowiedziałem się, że dzisiejsza burza przyniosła nawet 50 litrów deszczu na m². Przespacerowałem się pod wejście do parku narodowego, aby zrobić rozeznanie w cenach i zacząłem poszukiwania noclegu. Mgły przeszywające moje ciało sugerowały odnalezienie ciepłego schronienia. Obszedłem wszystkie ośrodki, pomijając 3-gwiazdkowy hotel i zrezygnowałem z mojego planu. Nie było miejsc. Zacząłem długi, zimny zjazd do Radkowa. Droga wyglądała na śliską, bo była mokra i leżało na niej wiele połamanych gałęzi. Nie mogłem się rozpędzić, jak w Górach Złotych, choć równiutki asfalt bardzo do tego zachęcał. Na ostatniej prostej zauważyłem ośrodek kolonijny i po ostrym hamowaniu znalazłem się w ciepłym pokoju. Mogłem się w końcu bez obaw wyspać.
Kategoria kraje / Polska, kraje / Czechy, Polska / dolnośląskie, góry i dużo podjazdów, setki i więcej, terenowe, za granicą, mikrowyprawa, rowery / Trek

Nocą pod gwiazdami

  109.52  07:10
Wziąłem wolny piątek, do telefonu do nawigacji wgrałem plany, które wyrysowałem ponad rok temu i wczoraj po pracy zacząłem moją podróż na południe. Pociągami, aby znaleźć się tam jak najszybciej i od samego rana napawać się widokiem gór.
Po pracy pojechałem na dworzec. Dowiedziałem się, że mój pociąg jedzie do Szklarskiej Poręby. Kojarząc, że stacją pośrednią jest Jaworzyna Śląska, kupiłem bilet właśnie do niej. We Wrocławiu trudno jest znaleźć nocleg, a miałem ciekawszy plan. Będąc w pociągu, odnalazłem przez internet najbliższy kemping. Było po zmroku, gdy dotarłem do Jaworzyny. Ruszyłem na południe – do Świdnicy. Całkiem dobre miejsce, bo po 16 kilometrach znalazłem się jeszcze bliżej gór. Musiałem tylko objechać miasto po obwodnicy, bo nie miałem mapy, a główna droga do centrum została zamknięta. Zatrzymałem się na polu namiotowym, z tym że zamiast namiotu miałem materac i śpiwór. Zasnąłem pod gwiazdami.
Chociaż noc była ciepła (temperatura minimalna nieco ponad 15 °C), to komfort termiczny był ociupinę zaburzony, przez co kilka razy się obudziłem w nocy. Mimo wszystko wstałem wcześnie i pojechałem w kierunku dworca. Tam, wystawiając się na światło wschodzącego słońca, ogrzałem się i przesuszyłem ręcznik. Następna stacja: Kłodzko.
Podczas poprzedniej wizyty w Kłodzku myślałem o obejrzeniu twierdzy. W pociągu zdecydowałem, że to najlepszy moment. Dojechałem do budowli, kupiłem bilet na główny obiekt oraz chodniki minerskie (lub labirynt, jak turyści je nazwali) i po ponad dwóch godzinach mogłem ruszać w dalszą drogę. Polecam przejść się chodnikami. Lubię takie bezkresne tunele.
Niestety nastało południe, a na mnie czekało nieco ponad 100 km, tylko że po górach i z dodatkiem terenu. Niezwłocznie zjadłem obiad i ruszyłem do Stronia Śląskiego. Było ciężko, bo pod górę, a upał dawał się we znaki. Najgorsze, że woda szybko schodziła, a sklepów było jak na lekarstwo. W Bielicach wjechałem w teren. Na mojej drodze pojawił się zakaz wstępu z powodu wycinki. Zignorowałem go, a jedyne co mnie spotkało, to drewno ułożone równiutko i oczekujące na zwózkę.
Jechałem wysoko, aż w końcu dotarłem do Przełęczy Suchej (1002 m n.p.m.). Od czasu do czasu słyszałem grzmoty. Na szczęście miałem w dół, choć było bardzo stromo. Zaczęło kropić, jednak po kilku minutach dojechałem do zadaszenia. Chwilę się wahałem, czy nie jechać dalej. Nie padało mocno. Wjechałem jednak pod dach. Jakie miałem szczęście, ponieważ deszcz przerodził się w ulewę, zacinając nawet gradem. Widoczność momentami zmniejszała się do kilkunastu metrów. Temperatura też spadła o kilkanaście stopni. Ku mojemu zaskoczeniu znalazłem półlitrową butelkę wody – nieodkręconą i nieuszkodzoną. Stała pod moim schronieniem, zupełnie jakby czekała na moje przybycie. Wziąłem ją, bo bałem się, że nie będę miał nic do picia.
Pół godziny później deszcz ustał. Znów zawahałem się nad kolejnym celem podróży. Myślałem o powrocie do Kłodzka drogami asfaltowymi, ale wiedziałem, że żałowałbym tej decyzji. Skierowałem się więc do granicy z Czechami, przekroczyłem ją, a potem zatrzymałem się na rozdrożu. Droga asfaltowa biegła dalej w dół, aż do Starégo Města pod Sněžníkem. Druga droga, terenowa, prowadziła ciut pod górę i nie miałem do niej pewności ze względu na minioną ulewę. Mimo to zaryzykowałem. Jechało się wolno, jak to w terenie, ale nie było błota. Region jest bardzo popularny wśród czeskich rowerzystów w przeróżnym wieku. Spotkałem łącznie kilkanaście osób jadących na MTB.
Przy kolejnej mapie przerobiłem plan. Chciałem zaliczyć jak najmniej podjazdów, więc zwracałem szczególną uwagę na układ poziomic. Drogi okazały się bardzo ładne, choć jedna skończyła się ścieżką. Momentami był to wygodny singiel, ale czasem pojawiały się korzenie. Najgorsze jednak okazały się rośliny otaczające szlak. Mokre od deszczu fundowały mi prysznic bez końca. Po pewnym czasie nie zwracałem już uwagi, że raz po raz byłem pokrywany kroplami wody czy błotem. Chciałem się stamtąd tylko wydostać, zwłaszcza że ścieżka robiła się śliska, a w dodatku prowadziła w poprzek stromego zbocza. Raz przewróciłem się w dół, ale skończyło się tylko na kilku rysach na ciele. Na szczęście nie zsunąłem się.
W końcu wydostałem się na szeroką drogę, a nawet trafiłem na asfalt, ale nie cieszyłem się nim długo, bo dalej był teren z ostrym podjazdem na szczyt Smrka (1126 m n.p.m.). Dotarłem tylko do skrzyżowania Smrk-Hraničník (1109 m n.p.m.), bo nie było mi po drodze jechać na samą górę, a zaczęło się ściemniać. Miałem za to drogę w dół, jednak szutrowa nawierzchnia nie pozwalała mi na rozpędzenie się. W dodatku obawiałem się, żeby żadne zwierzę mnie nie potrąciło. Do Javorníka miałem 35 km po szlaku. Po kilkunastu kilometrach zacząłem jednak szukać drogi do Polski. Trafiłem na dawne przejście graniczne Bielice-Nýzerov. Na mapie było oznaczone jako ścieżka i tak też było. Leśnicy zaorali przejazd, ale co to dla mnie? Wróciłem do Bielic i zacząłem zjeżdżać po własnym śladzie w dół w poszukiwaniu noclegu. Było tak późno, że w wielu miejscach noclegowych wszyscy spali, a co aktywniejsi nie mieli miejsc.
Ostatecznie dojechałem do Lądka-Zdroju i z dala od ludzi oraz świateł, na Oślej Łące, w cieplejszej jej części rozłożyłem swoje rzeczy w ciemnościach, coby nie zwrócić niczyjej uwagi. Na kolację miałem tylko porcję daktyli, banana i resztki wody. Chyba pierwszy raz zatrzymałem się na nocleg w miejscowości zdrojowej. I za nic nie musiałem płacić.

Kategoria kraje / Polska, kraje / Czechy, Polska / dolnośląskie, góry i dużo podjazdów, po zmroku i nocne, setki i więcej, terenowe, za granicą, mikrowyprawa, rowery / Trek

Gorzów Wielkopolski

  239.20  11:08
Wczorajsza prognoza pogody mnie lekko zawiodła. Miała być burza, a jedyne co przeszło to wielka, czarna chmura. Dzisiaj za to pokładałem wielkie nadzieje w silnym wietrze z zachodu i stąd powstała myśl, aby wyruszyć do Gorzowa Wielkopolskiego. Właściwie wykorzystałem ułożony wcześniej plan zaliczania gmin w północnej części województwa lubuskiego.
Wcześnie rano pojechałem na dworzec. Pierwszym – pełnym – pociągiem do Krzyża, drugim – pustym – do Gorzowa (według konduktora tylko 20 pasażerów, a lokomotywa spalinowa, zabójczo śmierdząca, więc nie dziwię się). Niebo było zachmurzone od początku dnia i w Poznaniu w drodze na dworzec padał nieznośny kapuśniak. Liczyłem na rozpogodzenie po południu, choć liczba zabranych ubrań mogła nie wystarczyć, co odczuwałem już w drugim pociągu (zaledwie 15 °C). Zabrałem tylko kieszeń biodrową i aby jeszcze bardziej odciążyć rower, zdemontowałem bagażnik (nie wiem, czy uda mi się jeszcze jakiś wyjazd z sakwami w tym roku). Chciałem sprawdzić, jak szybko dotrę do domu na jeszcze lżejszym rowerze.
Tuż przed godz. 9 dotarłem do Gorzowa. Na szczęście deszczyk ustał. Pokręciłem się po mieście i ruszyłem na zachód. Nie za szybko, bo wiatr nie pozwalał, ale trzeba było się jakoś dostać do Witnicy. Ruch nie był duży, toteż nawet nie wjeżdżałem na kretyńskie drogi dla pieszych i rowerów z nierównej kostki. Po co je budują?
Od Witnicy jechałem na północ drogami przez las. Na jednym skrzyżowaniu się zagapiłem i zaliczyłem trochę terenu, żeby naprostować swój plan. Drogą wojewódzką wróciłem do Gorzowa. Ruch się wzmógł, ale nawierzchnia była bardzo wygodna, więc chwytając wiatr, mogłem przyspieszyć. Strzeliłem sobie nawet kilka fotek typu selfie, co nie jest takie proste i stwierdziłem, że moja lemondka byłaby bardzo wygodna do czytania książek. Jedyny warunek to równe drogi o zerowym ruchu.
W Gorzowie znalazłem się przed godz. 13. Wiedziałem już, że będę wracał po zmroku. Zatrzymałem się pod marketem na jakiś obiad i ruszyłem na południe w kierunku Lubniewic. Widziałem po drodze wiele drzew, które ucierpiały w czasie ostatniej nawałnicy. Wygląda na to, że żywioł był łagodny dla Poznania.
W końcu mogłem ruszyć na wschód. Musiałem zaliczyć jeszcze trochę terenu i dotarłem do Międzyrzecza. Niestety na kilka chwil przed miastem ustał wiatr. Moje nadzieje na szybki powrót do domu ulotniły się jak kamfora. Zatrzymałem się w restauracji z chińszczyzną. Ostatnio zostałem szybko obsłużony. Tym razem musiałem odczekać prawie pół godziny. Będę na przyszłość pamiętał, aby zapytać o czas oczekiwania. Jedyny kucharz przygotowywał jedno danie na 5 minut. Za to smakowało bardzo dobrze.
Dalej droga pokrywała się z tą, którą jechałem rok temu nad morze. Nawet coś mnie podkusiło, żeby wjechać na niewygodną (najpierw piaszczystą, a potem pokrytą betonowymi płytami) drogę do Trzciela. Nieświadomie zrobiłem kółko po tym mieście, a wszystko przez drogi jednokierunkowe. Potem wjechałem na drogę krajową. Ruch był duży, ale na szczęście obok biegła chora droga dla rowerów. Nawierzchnia z niefazowanej kostki Bauma, co jest wygodniejsze od tej fazowanej, ale metalowe szykany na przejazdach dla rowerów – co za popapraniec to wymyślił? Żeby klocki Lego każdego dnia podchodziły mu pod stopy!
Do Nowego Tomyśla pojechałem dłuższą drogą, bo nie miałem ochoty na piachy, a tych było sporo rok temu. Potem już miałem po prostej drogą wojewódzką. Na jednym z przejazdów kolejowych zrobiłem kilka kółek, bo było czerwone. Po pierwszym pociągu pierwszy z kierowców ruszył zanim szlaban zdążył się podnieść. Musiał mieć zabawną minę, gdy szlaban go zablokował. Nadjechały po chwili jeszcze 2 pociągi. Powinni zabierać prawo jazdy takim pajacom przynajmniej na 3 miesiące. Nie na darmo jest przepis zabraniający wjazdu na przejazd kolejowy, gdy na sygnalizatorze miga czerwone światło.
Zmrok zastał mnie w okolicy Buku, więc do domu wróciłem na pół godziny przed północą. Spotkałem po drodze kilku idiotów bez świateł. Dlaczego mnie to tak drażni?
Kategoria Polska / lubuskie, kraje / Polska, po zmroku i nocne, setki i więcej, terenowe, Polska / wielkopolskie, dojazd pociągiem, rowery / Trek

Z wiatrem ze Stargardu Szczecińskiego

  208.52  09:48
Przez kilka ostatnich dni wiatr był bardzo dokuczliwy. Choć wiał z jednego kierunku, do dzisiaj niestety zdążył zmaleć. Jazda ze zwykłym wiatrem nie imponowała, ale wolałem wsiąść do pociągu i pojechać daleko, bo w plany włożyłem gminobranie. Padło na niedawno ułożony plan ze Stargardu Szczecińskiego prawie po prostej do Poznania.
Na miejsce dostałem się przed godz. 9. Pociąg był pełny – i zwykłych podróżnych, i rowerzystów. Na stacji końcowej podszedł do mnie rowerzysta, Wojtek. Okazało się, że tak jak ja zaplanował podróż do Poznania, jednak nasze plany się rozmijały. Coś się udało jednak poprzestawiać i dołączył do mnie. Uprzedził, że ma problem z kolanem i jeździ tempem turystycznym. No dobrze, może jego tempo nie będzie takie złe – myślałem. Na wyjeździe ze Stargardu Szczecińskiego prowadziłem ja. Powoli, żeby rozgrzać mięśnie. Po kilku kilometrach, w obawie o kolano kolegi, pozwoliłem mu poprowadzić. Cóż, jeśli to było jego tempo turystyczne, to raczej nie chciałbym z nim podróżować w szczycie jego formy. Jechaliśmy prawie 30 km/h. Znów się zastanawiam nad kupnem lemondki. Słyszałem o niej same dobre opinie.
Po kilkudziesięciu kilometrach pojechaliśmy w swoje strony. On do Pełczyc, ja do Choszczna. Stwierdził, że całą drogę moglibyśmy przejechać wspólnie, gdybym nie miał w planach terenów (wszystko przez zaliczanie gmin), a on tereny omijał szerokim łukiem. Nie dziwię się, bo na niektórych odcinkach nie było wygodnie.
W Bierzwniku trafiłem na dawny klasztor Cystersów. Trwają tam prace rekonstrukcyjne mające na celu odbudowę zabytku. Ciekawe jaki będzie efekt końcowy i ile jeszcze lat to potrwa (a trochę to już trwa, jak wyczytałem z tablicy informacyjnej). Na mapie wypatrzyłem obiekty cysterskie w innych miejscach w Polsce. Może jeszcze kiedyś trafię na nie.
Z Dobiegniewa do Krzyża Wielkopolskiego wolałem przedostać się asfaltami, ale do Wronek nie miałem wyjścia i wjechałem do Puszczy Noteckiej. Niektóre fragmenty dróg były w strasznym stanie – piach, tarka. Tę puszczę można lubić chyba tylko zimą, gdy zmarznięte drogi pozwalają w pełni cieszyć się jazdą w terenie.
Przed Szamotułami widziałem auto w polu kukurydzy, którego pomoc drogowa nie umiała wyciągnąć, a w samym mieście natrafiłem na dziewczynę jadącą na koniu po przejściu dla pieszych. To sobie znalazła miejsce na konną przejażdżkę. Szkoda tylko konia, bo musi wdychać te wszystkie spaliny. Zawsze byłem przekonany, że te wszystkie końskie odchody na chodnikach w Poznaniu to sprawka Policji, a jednak niesłuszne były moje oskarżenia.
Od Szamotuł ciągnęło się kilka kilometrów dróg dla pieszych i rowerów w bardzo złym stanie. Nie wiem, kto wymyśla takie rzeczy, ale powinien stanąć przed słupem i walić w niego głową, aż wyrosną kwiatki. Do domu dotarłem po zachodzie słońca.
Kategoria Polska / zachodniopomorskie, kraje / Polska, Puszcza Notecka, setki i więcej, terenowe, Polska / wielkopolskie, ze znajomymi, dojazd pociągiem, rowery / Trek

Kategorie

Archiwum

Moje rowery