Trwa ładowanie…
Trwa ładowanie…

Widzisz podstawowy wygląd strony. Wystąpił problem z serwerem plików. Napisz do mnie, gdyby problem występował zbyt długo.

Andrzej na rowerze

Wpisy archiwalne w kategorii

po zmroku i nocne

Dystans całkowity:43902.83 km (w terenie 3119.11 km; 7.10%)
Czas w ruchu:2276:53
Średnia prędkość:19.17 km/h
Maksymalna prędkość:70.40 km/h
Suma podjazdów:296744 m
Maks. tętno maksymalne:150 (76 %)
Maks. tętno średnie:160 (81 %)
Suma kalorii:108246 kcal
Liczba aktywności:557
Średnio na aktywność:78.82 km i 4h 07m
Więcej statystyk

Twierdza Kraków, część 2

  30.43  01:37
Dziś kontynuowałem moją podróż po krakowskich fortach, wracając tam, gdzie skończyłem ostatnio, czyli pod fort 47½ "Sudół". Tym razem mając pojęcie gdzie go szukać (skorzystałem z serwisu wikimapia.org). Miałem niestety pecha, bo tuż przed wjazdem do lasu otaczającego mój pierwszy cel złapałem kapcia w przednim kole. Dziura wyglądała dziwnie, jakby wycięta żyletką. W każdym razie nie do załatania.
Fort pancerny pomocniczy 47½ "Sudół" powstawał w latach 1895-97. Był jednym z najmniejszych fortów w Twierdzy Kraków. Został częściowo wysadzony w 1950 i od tamtej pory jest w ruinie. Kiedyś ktoś myślał o jego zagospodarowaniu, jednak w takim stanie, jak teraz ma on na to niewielkie szanse. Obiekt dostępny, niezabezpieczony, przez co niebezpieczny. Teren samego fortu zarośnięty przez bujną roślinność.
Kolejnym celem, który już w zeszłym roku chciałem zobaczyć podczas powrotu przez Węgrzce był fort pancerny główny 47a "Węgrzce". Wybudowany w latach 1892-96 w miejsce fortu półstałego zabezpieczał północną część Twierdzy Kraków. Zachował się w bardzo dobrym stanie. Został wyremontowany i jest siedzibą firmy transportowej. Zwiedzanie za zgodą użytkownika – na miejscu spotkałem ochroniarzy, ale moim celem nie było zwiedzanie wnętrz. Objechałem obiekt dookoła, żeby zobaczyć jego rozmiary i ruszyłem dalej.
Wjechałem do Parku Leśnego Witkowice. Miejscami przeszkadzało błoto, jednak z racji popularności tego miejsca wśród rowerzystów, gliniano-ziemne ścieżki są dobrze utwardzone. Jechało się bardzo wygodnie, póki park się skończył.
W dalszej drodze zauważyłem tabliczkę informującą o szańcu IS-V-2. Z początku nie mogłem go namierzyć, ale zauważyłem wydeptaną ścieżkę w krzakach – ktoś przede mną zwiedzał elementy Twierdzy Kraków. Wtedy jeszcze nie miałem pojęcia czym jest szaniec i pomyliłem go ze stojącym w tam budynkiem. Swoją drogą ciekawe jaką pełnił funkcję, ponieważ tuż przed nim stoją słupki po furcie oraz studnia. Ktoś tam mieszkał?
W dalszej drodze minąłem kolejną tabliczkę, wskazującą na szaniec IS-V-1, oddalony o 500 m od drogi. Niestety dostęp do niego jest ograniczony – otacza go pole, i o ile 200 m pokonałem po ściernisku, to zatrzymała mnie pszenica oczekujące na skoszenie. Wrócę tam wkrótce, droga już na pewno będzie przejezdna.
W Bibicach znajduje się fort pancerny pomocniczy 45a "Bibice". Strzałka wskazywała, żebym się zawrócił. Niestety ściemniało się, dlatego nawet nie szukałem tego obiektu.
Postanowiłem jeszcze na koniec tego wieczoru zobaczyć fort główny artyleryjski 45 "Zielonki". Pochodzi on z lat 1884-86, jednak nie brał udziału w walkach podczas I wojny światowej. Zachował się w bardzo dobrym stanie pod opieką Krakowskiej Spółdzielni Ogrodniczo-Pszczelarskiej, jednak gdy ta opuściła obiekt, został on splądrowany i obrabowany z cennych elementów przez pseudokolekcjonerów. Obecnie znajduje się tam Hotel Twierdza.
To koniec na dzisiejsze zwiedzanie. Będę kontynuował innego dnia od Zielonek. Powrót zaczął się od długiego zjazdu do centrum miejscowości, a później znaną drogą prawie do centrum Krakowa. Na koniec wypróbowałem krótszą drogę, nie przez Rynek. Niestety, jak to często bywa, napotkałem drogi jednokierunkowe i trzeba było znów przejechać się po chodniku.
Kategoria Polska / małopolskie, po zmroku i nocne, Twierdza Kraków, kraje / Polska, rowery / Trek

Miechów

  100.12  04:35
Plan sprzed dwóch tygodni w końcu mógł zostać zrealizowany. Wyjątkowo szybko się zorganizowałem i tuż przed godz. 18 ruszyłem na północ. Na ul. Łobzowskiej powinien znaleźć się kontrapas albo przynajmniej droga dla rowerów, bo nadal mam wydłużoną drogę do Krowodrzy. Może gdyby przynajmniej Sienkiewicza nie była jednokierunkowa, to mógłbym pojechać jeszcze krótszą drogą. Spróbuję następnym razem.
Na drodze terenowej do Giebułtowa strasznie się kurzy. Znów napęd będzie do czyszczenia. Mogłoby trochę popadać, bo rozjeżdżony teren zniechęca. Przejechałbym się jakimiś drogami leśnymi. Teraz tęsknię za lasami lubińskimi.
Za Skałą zaczęły się widokowe wzgórza. Piękne, ale męczące. Ogólnie na całej trasie miałem 9 większych podjazdów i kilkanaście mniejszych. Szkoda, że tak mało zdjęć zrobiłem, no ale był wieczór i mój telefon nie dałby rady uchwycić tych widoków.
Tuż za Gołczą wjechałem w teren, żeby skrócić sobie drogę, ale przypadkiem ominąłem gminę Charsznica. Z drugiej strony widziałem zachód słońca, więc nie zdążyłbym dojechać do celu przed zmierzchem astronomicznym.
Ruszyłem do domu. Myślałem o ominięciu drogi krajowej nr 7, ale już mi się nie chciało błądzić po wsiach. Pobocze węższe niż na południe od Krakowa, ale duży ruch powodował, że dobrze widziałem nawierzchnię i nie wpadłem w żadną poważniejszą dziurę. Zgodnie z planem zjechałem z krajówki i skierowałem się do Iwanowic. Droga trochę okrężna, ale wyjścia nie miałem – było ciemno, więc bezpieczniej jechać mniej uczęszczaną drogą.
W Maszkowie minąłem skały wapienne. Jaka szkoda, że było ciemno. Chciałbym tam jeszcze wrócić, bo okolica wygląda na bardzo ładną.
Wjechałem ponownie na drogę krajową i dojechałem do samego Krakowa. Pod kamienicą miałem 99,6 km, więc przejechałem się jeszcze drogami jednokierunkowymi, żeby dobić do setki.
Kategoria Dolina Prądnika, góry i dużo podjazdów, Polska / małopolskie, po zmroku i nocne, setki i więcej, kraje / Polska, rowery / Trek

Dolina Prądnika o zachodzie słońca

  41.17  01:46
Rozleniwiłem się i zamiast od razu wyjść na rower, to przesiedziałem nad planowaniem innych rzeczy. Miało być do Miechowa, ale wyszła pętla przez Dolinę Prądnika. Na początek próbowałem dostać się jak najprościej w kierunku Krowodrzy. Prawie mi się to udało. Jeszcze będę próbował, bo przejazd przez Stare Miasto jest zbędny. Dalej znanym szlakiem z widokami na doliny i zachodzące słońce dotarłem do Bramy Krakowskiej, skąd wspiąłem się przez ciemny las do drogi krajowej, a tą, po zmroku, dotarłem do Krakowa. Tym razem nie przejechałem swojej kamienicy.
Kategoria Dolina Prądnika, Polska / małopolskie, po zmroku i nocne, kraje / Polska, rowery / Trek

Kopiec Krakusa

  20.02  01:02
W tym roku stanowczo mam źle dobrane godziny pracy. Postanowiłem zrobić krótką przejażdżkę na Kopiec Krakusa. Skierowałem się na ul. Wadowicką, żeby stamtąd ul. Zamkniętą jakoś dojechać na miejsce. Niestety przeoczyłem wspomnianą drogę i musiałem błądzić koło cmentarza. Dalej uliczką pod górkę aż zatrzymałem się, żeby spojrzeć na mapę w telefonie. Źle pojechałem, więc skręciłem w polną drogę, która zamieniła się w ścieżkę. Rośliny wyższe ode mnie przeszkadzały w jeździe, a dodatek pokrzyw wyjątkowo zniechęcał do dalszej jazdy. Nie ugiąłem się i pokonałem strach przed poparzeniem. Dojechałem nad skarpę kamieniołomu tuż obok mojego celu. Widok bardzo piękny, zwłaszcza o zachodzie słońca. Udało mi się dotrzeć do kopca po ścieżce, którą jechałem. Choć nie jest tak wysoki jak kopce Piłsudskiego lub Kościuszki, to widok i tak jest niesamowity. Ludzie zbierają się tam, aby oglądać zachód słońca, dlatego i ja przystanąłem na tych parę chwil póki nie zapadł zmierzch.
Powrót miałem także po drodze terenowej, tylko na ostatnim zakręcie wpadłem w poślizg i wylądowałem na ziemi, zatrzymując się na dłoni. Nie pamiętam jak to zrobiłem, ale ani się nie wybrudziłem, ani nic nie stłukłem. Nawet nadgarstek mnie nie rozbolał. Pojechałem więc dalej i postanowiłem zrobić jedną rundkę po bulwarach nadwiślańskich.
Na ul. Grodzkiej jest jakaś tymczasowa zmiana organizacji ruchu, bo wjazd dla rowerów od Wawelu został zablokowany. Zignorowałem to, ale następnym razem będę musiał wybrać inną drogę. Zastanawiające jest też to, że ruch został także zablokowany dla dorożek, więc nie tylko rowerzyści mogą mieć pretensje. Teraz wyczytałem, że przebiegał tamtędy Tour de Pologne, a ponieważ znaki z tabliczkami wskazują daty do 3 oraz do 6 sierpnia, to zakaz jeszcze jakiś czas będzie obowiązywał. Kurczę, przegapiłem wtorkowy etap. Może chociaż na finał się załapię?
Kategoria Polska / małopolskie, po zmroku i nocne, kraje / Polska, rowery / Trek

Tatry Tour

  383.59  19:31
Rok temu zaplanowałem taką sobie wycieczkę wokół Tatr. Po miesiącu postanowiłem wykonać plan, jednak z powodu złego samopoczucia nie udało się. Plan czekał na swoją realizację aż do wczoraj. Obudziłem się wcześniej, żeby przespać się przed wyruszeniem. Z drzemki wiele nie wyszło, bo nie potrafię zasnąć w ciągu dnia. Przygotowałem zawczasu sakwy, wypełniłem odrobiną ubrań, zapasem wody i jedzenia. Wgrałem do telefonu szczegółową mapę, aby nie robić dodatkowych kilometrów. Sprawdziłem rozkład pociągów, żeby z Chabówki (70 km od Krakowa) wrócić pociągiem. Byłem gotowy.
Wyruszyłem tuż po godz. 22, żeby zdążyć na wschód słońca w pięknej scenerii. Było gorąco i duszno, dlatego jak najszybciej chciałem się wydostać z Krakowa. Za jego granicami powietrze było rześkie i jechało się o wiele lepiej. Oświetlona droga aż do Świątnik Górnych pozwalała na swobodną jazdę. Do czasu, bo za tym miastem musiałem się aż zatrzymać, żeby przyzwyczaić wzrok do ciemności. Nawet moje oświetlenie nie pomagało.
Tuż przed Myślenicami zaczęło wiać. Droga przestała być przyjemna. W samym miasteczku jakaś impreza, więc pełno ludzi i aut zaparkowanych na ulicach. W miarę szybko się przedarłem do drogi tuż przy ekspresówce. Miałem piękny widok na rzekę Rabę w świetle księżyca.
Za Lubieniem zaczął się podjazd do Skomielnej Białej. Na drodze ekspresowej panował strasznie duży ruch, że bałem się jak będzie dalej, ale niepotrzebnie, bo na krajówce już mogłem spokojnie jechać pod górę. Od Chabówki zaczęła się droga, której nie znałem. Na początek podjazdy z przepięknymi widokami. Przejaśniało się coraz bardziej, a ja dojeżdżałem do Nowego Targu. To miasto przywitało mnie mgłą. Brr. Jechałem więc dalej, żeby jak najszybciej znaleźć się w górach. Chciałem zobaczyć wschód słońca i w ogóle Tatry.
Kolejny podjazd zacząłem w Gronkowie. Piękne górskie domy, tylko ciągle zastanawia mnie czemu one są takie wysokie. Czy po to, żeby ćwiczyć nogi na schodach przed wyjściem w góry?
Po 100 km drogi miałem średnią 17,1 km/h, no ale musiałem się oszczędzać, zwłaszcza, że jechałem wciąż pod górę. Od czasu do czasu robiłem też krótki odpoczynek, bo przede mną było jeszcze dużo gór.
Wschodu słońca nie zobaczyłem, ponieważ jechałem drogą wzdłuż kotliny. Zobaczyłem za to Tatry. Najpierw tylko jeden szczyt, a gdy wjechałem na wzniesienie, które przesłaniało mi panoramę – ujrzałem przepiękny widok. Każdy metr drogi, to inna perspektywa, dlatego co chwila zatrzymywałem się, żeby zrobić zdjęcie. Chciałoby się tam zostać, ale przede mną była jeszcze długa droga.
Zjechałem do Łysej Polany. Przede mną granica państwa, ale moją uwagę zwrócił znak "Morskie Oko". Nie był to mój cel, dlatego nawet nie próbowałem jazdy w tamtym kierunku. W dodatku to teren parku narodowego, więc jazda rowerem jest niemożliwa. Widziałem za to tabuny aut tam zmierzających. Ciekawe jak duży jest tamtejszy parking.
Ruszyłem Drogą Wolności na Słowacji. Mijałem piękne widoki z dużą ilością podjazdów i zjazdów. I co najciekawsze – na drodze były wyrysowane oznaczenia trasy Tatry Tour z informacją o długości podjazdu lub o najbliższym skręcie. Ponieważ ta trasa wiedzie wokół Tatr zgodnie z ruchem wskazówek zegara, to po pewnym czasie przestałem zerkać na mapę i jechałem za strzałkami.
Na Słowacji panuje inna kultura wśród rowerzystów. Oni się tam nie pozdrawiają. To chyba domena Polaków. Mimo wszystko ja machałem im, a gdy mi się znudziło to, że nie każdy odmachiwał, wtedy zauważyłem, że większość z nich dziwnie się patrzyła, gdy się mijaliśmy. Ach, jeszcze dziwniejsza rzecz – na Słowacji ludzie witają się lewą ręką? Jak już ktoś mi odmachał, to tylko lewą. Może ja po prostu nie zauważałem, gdy podnosili dwa palce, żeby niby mi pomachać? (Oczywiście teoretyzuję, bo takiego przypadku nie dostrzegłem).
Miasto Wysokie Tatry (słow. Vysoké Tatry) jest naprawdę położone wysoko, bo właśnie tutaj osiągnąłem wysokość 1271 m n.p.m. Miasto powstało z połączenia kilkunastu mniejszych osad, przez co ciągnie się przez kilkadziesiąt kilometrów.
Zmartwiła mnie bateria w telefonie, która padła po 150 km jazdy. Stanowczo odradzam kupowania zamienników, bo szybko się zużywają (coraz częściej muszę ją ładować). Na szczęście miałem przy sobie drugą, oryginalną, dzięki czemu mam ślad z całej wycieczki.
Gdy zaczął się zjazd – w miejscowości Szczyrbskie Jezioro – pojawił się problem. Na najwyższym biegu łańcuch przeskakiwał na tylnej zębatce. Zatrzymałem się i zacząłem grzebać przy napędzie, ale nie wiedzieć czemu nie udało mi się tego skorygować. Mając już tylko 6 rzędów w kasecie, ruszyłem dalej, już po Tatrzańskiej Drodze Młodości.
Tak jechałem i podziwiałem widoki – na lewo doliny, na prawo góry. Często się zatrzymywałem, żeby albo zrobić zdjęcie, albo po prostu odpocząć od upału, bo zbliżało się południe i jazda stawała się coraz cięższa. Co za widoki! Miejscowi kolarze mają tu raj, bo droga bardzo wygodna, aut niedużo i piękne okolice. Tylko brakuje drzew, które dawałyby cień. Choć z drugiej strony krajobrazy już nie byłyby tak zachwycające.
W miejscowości Podtúreň minąłem autostradę, która ma monumentalny most. Aż przypomniała mi się estakada nad Milówką. W sumie jeszcze nigdy nie jechałem żadną tak wzniosłą budowlą. Kiedyś trzeba spróbować.
W Liptowskim Mikułaszu (słow. Liptovský Mikuláš) miałem okazję przejechać się po raz drugi dzisiaj drogą dla rowerów, choć już mniej wygodną. Tutaj też odpocząłem, zjadłem swój posiłek, który zrobiłem wczoraj i pojechałem dalej, zatrzymując się coraz częściej, bo słońce prażyło coraz bardziej.
Przejechałem koło jeziora Wag (słow. Váh), przy którym w tak upalny dzień tłumy nie miały końca. Minąłem jeden z wielu kościołów dzisiaj, ale jakoś nie miałem ochoty zatrzymywać się i szukać najlepszego ujęcia, dlatego ten w Liptowskich Matiaszowcach (słow. Liptovské Matiašovce) jest jedynym, który sfotografowałem. Szkoda, bo minąłem ich tak dużo i niektóre wyglądały wybitnie. Chyba piękno Tatr dodatkowo zniechęcało mnie od odrywania aparatu od tych gór.
Jeszcze przez wyjazdem martwiła mnie serpentyna, do której zbliżałem się. I właściwie, bo przy tym upale nie mogłem jej podjechać. Zatrzymywałem się dosłownie przy każdym cieniu. Ten niestety był tylko po lewej stronie jezdni, a jak już ów cień był dłuższy, to szedłem do jego końca, odpoczywałem od upału o ile robaki pozwoliły i próbowałem dojechać do kolejnego przystanku. To był najgorszy podjazd jaki do tej pory zrobiłem w życiu. Gorszy od Kapelli. Ciągnął się niemiłosiernie. Co zakręt pragnąłem, żeby to był już koniec, ale tak nie było. Gdy w końcu dojechałem do cienia rzucanego przez stok... słońce zaszło za chmurę. Niech to szlag! Tak perfidnie. I jak już stok się skończył, to i chmura zdążyła się oddalić. Szczęście, że to był już koniec podjazdu.
Jak na temperaturę ok. 40 °C w słońcu, to miałem dość. Pół roku temu koleżanka namówiła mnie na tarocistę, który wywróżył mi wizytę w ciągu dwóch lat... w Afryce – na rowerze. To nie dla mnie, ja nie wytrzymam takich temperatur. Niech ktoś inny korzysta z tej wróżby, ale na pewno nie będę to ja.
Wczoraj, przed wyjazdem, spojrzałem na prognozę pogody dla okolic Tatr. Jak nic miało padać. Trochę się tego obawiałem przed podróżą, jednak podczas tego podjazdu pragnąłem, żeby spadł deszcz. Nie było jednak o tym mowy, bo o ile chmur nagromadziło się sporo, to nad moją głową nie było ani jednej. No, może poza tą, która w pewnym momencie na chwilę zasłoniła słońce, gdy kończyłem podjazd.
Miałem z górki i to długiej, ale dużej ulgi to nie przyniosło. Nie czułem tego chłodu podczas zjazdu, jak rok temu, gdy po długim podjeździe między Wisłą i Szczyrkiem zaczął się chłodny zjazd. Wtedy jednak cała podróż była przesycona mroźną jazdą; nie to, co dzisiaj.
Zaplanowałem dojazd do Chabówki, a następnie powrót pociągiem – ostatnim, którym można przewieźć rower – po godz. 15. Niestety ta godzina wybiła podczas morderczego podjazdu i wyglądało na to, że dzisiaj pobiję rekord życiowy.
W Orawicach (słow. Oravice) zaczęło być płasko, co więcej – miałem z górki, ponieważ jechałem z nurtem rzeki Orawicy (słow. Oravica). W samej miejscowości odbywał się jakiś festyn. Dużo Polaków i Słowaków, ale to zrozumiałe dla przygranicznych miejscowości. Ja jechałem dalej, ponieważ kończyła mi się woda, a nie miałem euro, żeby cokolwiek kupić po tej stronie granicy.
Chmur przybywało, widziałem nawet błyskawicę, ale przestawało być upalnie, więc już nie chciałem żadnego deszczu. Ostatni podjazd i znalazłem się w Chochołowie, w Polsce. Tutaj też znalazłem otwarty sklep. Sporo ludzi, jednak nie miałem wyjścia – zostawiłem rower przed wejściem. Nadal mam szczęście i mogłem ostatnie 100 km pokonać na rowerze. Jedynie licznikiem ktoś się pobawił.
Gdy Zakopianka jest zakorkowana, turyści wybierają właśnie tę drogę do powrotu z Zakopanego. Na początku mijało mnie strasznie dużo aut, ale później ruch się zmniejszył (fala się skończyła czy jest jakiś inny objazd?). Miałem teraz cały czas z górki, a po mojej lewej stronie widziałem zachodzące słońce. A! Co najważniejsze – za plecami miałem Tatry. Są widoczne naprawdę z daleka. Dlaczego nie zrobiłem tego ostatniego zdjęcia po polskiej stronie?
Z Chabówki udałem się do Rabki-Zdrój. Nie miałem już sił ani ochoty na podjazdy, więc skierowałem się do Mszany Dolnej. Zapomniałem, że na tej drodze jest kilka wzgórz, ale szybko sobie z nimi poradziłem. Masakra była dopiero z Mszany Dolnej do Lubienia. Dosłownie masakra, bo robactwa już dawno tyle się ode mnie nie odbiło. Chciałem jak najszybciej wyjechać z tej doliny, bo to najprawdopodobniej fauna znad rzeki Raby.
Droga do Myślenic już nie taka spokojna, bowiem było więcej aut niż ostatnio. Księżyc się schował, więc nie było widać Raby. Zostawało mi gapienie się na pędzące auta powracające z gór.
Impreza w Myślenicach nie miała końca, a dodatkowo zaraziła Lubień, który minąłem wcześniej. No ale każdy ma inny sposób na spędzanie wolnego czasu. Ja dzisiaj go spędziłem na rowerze.
Za Myślenicami czekała mnie ostatnia katorga. Jechałem i jechałem – podjazdy i zjazdy. Miałem dość, a końca nie było widać. Jeszcze te setki aut. Jedyny plus taki, że oświetlały mi pobocze, a to było szerokie i najczęściej wygodne. Jedynie od czasu do czasu pojawiały się wsi, w których ktoś wymyślił, żeby postawić betonowe bloki na mojej drodze.
Niestety w Krakowie idylla się skończyła i musiałem jechać po jezdni. O ile na wiadukcie nad autostradą mogłem przejechać z 5 razy w obie strony i nikt nie przeszkodziłby mi, to dalej ruch był znów duży i straszny. Gdy mogłem, to jechałem po chodniku, ale ten nie nadaje się, bo to stare, betonowe płyty, więc jak nie było aut, to wracałem na asfalt.
Do domu dojechałem tuż przed północą. Pokonałem swój poprzedni rekord życiowy, w dodatku miałem tyle podjazdów, że na ten rok mam dość. W 2014 spróbuję zrobić dystans z czwórką na przodzie. Marzy mi się też wyprawa jak rok temu podczas majówki, tylko może dłuższa. Marzenia.
Kategoria góry i dużo podjazdów, Polska / małopolskie, po zmroku i nocne, setki i więcej, z sakwami, za granicą, kraje / Słowacja, kraje / Polska, rowery / Trek

Frywałd

  46.94  02:03
Niewiele czasu, więc i niewiele kilometrów. Nie miałem celu, więc postanowiłem pojechać do Frywałda – miejscowości, przez którą przejeżdżałem wielokrotnie, zazwyczaj podczas powrotów nocą. Drogę miałem bardzo prostą, bo spod kamienicy prosto, bez żadnego skrętu na jakimkolwiek skrzyżowaniu. Stare, znajome tereny. Te same dziury, wyboje. Droga z Brzoskwinii do Frywałdu jak zawsze niebezpieczna, choć dzisiaj wyprzedzałem wszystkie jadące tamtędy auta.
Droga powrotna zaczęła się bardzo malowniczo. Kolejna dolina z pięknymi skałami wapiennymi. Równa droga, a za Mnikowem gładki asfalt. W Cholerzynie zaplanowałem skrócić sobie drogę przez wjazd na drogę terenową, żeby nie jechać przez Kryspinów. Po chwili byłem w Krakowie. Jechałem prosto do domu, dlatego postanowiłem zjechać z głównej drogi. Minąłem znane mi uliczki, ponieważ szukałem kiedyś drogi przez Rezerwat Panieńskie Skały. Niestety tak się zagapiłem, że nie zauważyłem progu. Choć przejechałem przez niego, to myślałem, że popękały mi obręcze tak odczułem to bliskie spotkanie z krawężnikiem. Ktokolwiek wymyślił ten stopień nie miał zbyt wesołego życia (do czasu aż ludzie zaczęli się wywracać w tamtym miejscu po zmroku). Dalej przez Park Decjusza i obok Błoni dostałem się do domu, już starając się bardziej uważać na drogę. Pewnie czeka mnie centrowanie kół.
Kategoria Polska / małopolskie, po zmroku i nocne, kraje / Polska, rowery / Trek

Słomniki, Proszowice

  88.77  04:03
Dzisiaj w końcu wybrałem się na wycieczkę z zaplanowaną trasą. Nadal uważam, że przydałaby mi się aplikacja na telefon, która miałaby tylko niezbędne funkcje. Mimo wszystko obsługa apki Traseo jeszcze mnie nie frustruje do tego stopnia, aby napisać coś swojego (dziś tylko jeden raz zawiesiła mi telefon).
Miałem przed sobą 80 km. Strasznie dużo czasu spędziłem w Krakowie na szukaniu drogi czy staniu na światłach. Dalej już droga była łatwa, choć te podjazdy trochę męczyły. No ale nie było ich tyle, co podczas wycieczki do Gdowa, także narzekanie odłożyłem na bok. I tak za miejscowością Goszcza droga zaczęła być płaska, więc jechało się o wiele lepiej.
Trasę wyznaczyłem z mapami od Google i w miejscowości Sadowie zaproponowano mi jazdę przez drogę zarośniętą krzakami. Muszę bardziej uważać podczas tworzenia tras, żeby nie wydłużać sobie niepotrzebnie drogi.
Po 25 km stwierdziłem, że trzeba się pospieszyć, bo późno i przede mną jeszcze kawał drogi. Dojechałem jednak szybko do Słomnik, a później omijając drogę wojewódzką, żeby zaliczyć jeszcze jedną gminę dojechałem do Proszowic. Mogłem pokusić się o jeszcze jedną gminę, ale to nie ta godzina.
W Proszowicach znalazłem się po zachodzie słońca. Drogę do domu miałem prostą, bo obrałem kurs na drogę wojewódzką, która mi się ostatnio spodobała. Rzeczywiście jest wygodna i niedziurawa, ale dwujezdniowa zaczyna się dopiero od Luborzycy. W Krakowie miałem problem, bo nocą wszystko wygląda inaczej i nie poznałem jednego skrzyżowania, gdy szukałem drogi do centrum. Naprawdę przydałaby się szybka nawigacja na takie komplikacje.
Kategoria Polska / małopolskie, po zmroku i nocne, kraje / Polska, rowery / Trek

Rowerem po Krakowie, odcinek XX

  34.96  01:30
Jestem już zmęczony tym rowerem. W piątek rano oddałem go do serwisu. Wieczorem facet powiedział, że zatrzyma go do soboty i zadzwoni do mnie, gdy skończy. Nie zadzwonił, ja zastałem zamknięty warsztat i piękny weekend spędziłem na spacerach marząc o sprawnym jednośladzie. Dzisiaj odebrałem go, ale niestety usterka wciąż gdzieś jest. W domu próbowałem przysłuchiwać się skąd dochodzi zgrzyt i do końca nie wiem czy to okolice korby, czy sterów. Korba była rozkręcona i nasmarowana, dlatego teraz skupię się na sterach. Z drugiej strony jak próbowałem jechać bez trzymania kierownicy, to stukanie nadal było słychać. Nie wiem co jest nie tak. Nie mam nawet sposobu na zbadanie skąd dochodzi dźwięk. Nie widzę żadnych pęknięć w ramie. Może obejrzeć ją jeszcze raz?
Wieczorem, gdy miałem dość grzebania przy rowerze, postanowiłem przejechać się gdziekolwiek. Ruszyłem nad Wisłę, a później na zachód w kierunku autostrady, żeby przejechać się kładką. Nocą droga wygląda inaczej.
Jechałem po wałach, miliony robali waliło się na mnie, także smacznego tym, którzy tam chcieliby pogadać. Zjechałem w ścieżkę przez krzaki, bo nie chciało mi się szukać innej drogi i na szczęście dobrze wyjechałem. Aż wstyd, gdy rower tak hałasuje. Na szczęście to nie łańcuch.
Zrobiłem jeszcze jakąś pętlę, żeby trafić na drogę dla rowerów nad Wisłą. Nie udało się to tak łatwo, ale w końcu znalazłem. Może nie w tym miejscu, od którego planowałem, ale pojechałem pod Wawel i stąd przez Stare Miasto dotarłem do domu. Ale teraz przyjemnie jest wypinać się z espedeków. Jakiś plus tej wizyty w serwisie jest.
Kategoria Polska / małopolskie, po zmroku i nocne, kraje / Polska, rowery / Trek

Gdów

  69.22  03:04
Zaplanowałem dzisiaj zaliczyć 2 gminy. Po trudzie złapania sygnału GPS (ostatnio coraz ciężej z nim) ruszyłem w kierunku serwisu rowerowego nad Wisłą. Ostatnio za bardzo męczy mnie trzeszczenie w korbie (a przynajmniej ona jest najbardziej podejrzana) i chciałem zapytać czy znajdą czas nazajutrz. Później pozostało mi udać się w kierunku Wieliczki. To niestety przerosło moją nieznajomość miasta i pojechałem na Rynek, z którego już dalszą drogę znam.
Szybkim tempem dostałem się do Wieliczki i jakoś trafiłem na właściwą ulicę. Cóż, właściwie mapa przed wielickimi plantami mi w tym pomogła. No, może pomogła też pamięć tego miejsca, ponieważ na Rynku Górnym byłem już po raz trzeci. Pojechałem drogą o stromym podjeździe. Najpierw po gruzie, ponieważ w połowie drogi na szczyt stała koparka, która zerwała połowę kostki brukowej. Później po bruku i asfalcie. Kilometr męczącego podjazdu. Tylko że to dopiero początek tego, co mnie czekało.
Mijałem kolejne miejscowości, a te widoki, które stamtąd się rozciągają są tak piękne. Mieszkańcy mają tam naprawdę widowiskowe poranki i zachody słońca. Już sam nie wiem gdzie dokładnie chciałbym mieszkać :D
W pewnym momencie chciałem przerwać dalszą jazdę na południe i wrócić już do domu, ponieważ się ściemniało, ale rozmyśliłem się i dojechałem do samego Gdowa. Stąd już nie miałem tak łatwo. Pojawiły się auta, zaczęły podjazdy (7-9%) i zjazdy. Straciłem rachubę chyba po piątym wzniesieniu z rzędu. Dopiero jak dojechałem do Wieliczki, to wszystko się uspokoiło. Nie chciałem wracać drogą krajową, dlatego w ciemno skręciłem na Kraków, aby dojechać do Bieżanowa. Ciut za wcześnie odbiłem, ale na szczęście dojechałem tam, gdzie chciałem. Pozostała tylko ciężka jazda po Wielickiej, przy której nie biegnie żadna droga dla rowerów, a nawet o chodnik jest ciężko.
Kategoria góry i dużo podjazdów, Polska / małopolskie, po zmroku i nocne, kraje / Polska, rowery / Trek

Rowerem po Krakowie, odcinek 19

  58.10  02:38
Dzisiaj miało padać, więc postanowiłem nie oddalać się nazbyt daleko. Znacie kultową grę Snake na Nokię? Pomyślałem, żeby coś takiego zrobić w Krakowie. Bez planu jednak nic z tego nie wyszło, ale może kiedyś coś zaplanuję i wykonam z dokładnością do błędu kilku przecznic :P
Przejechałem się nad Wisłą, pojeździłem dużo drogami dla rowerów, odrobinę chodnikami (powyżej 2 m szerokości z ograniczeniem do 70 km/h na drodze) i ulicami (niekoniecznie tylko tymi o niewielkim ruchu). Pobłądziłem po ślepych zaułkach i ścieżkach rowerowych, które prowadziły nie tam, gdzie chciałem. Przejechałem po drogach, które zeszłego roku były w trakcie budowy i teraz jeździ się po nich bardzo wygodnie. Chwilę pokropił deszcz, ale szybko przestał. Skierowałem się do Skawiny, żeby wrócić przez Tyniec, ale na jednym skrzyżowaniu coś mnie podkusiło i skręciłem w nieznane. Tak dojechałem do drogi, którą wracałbym z Tyńca, więc mogłem przejechać się po kolejnej drodze nad Wisłą.
Nie chciałem jeszcze jechać do domu, choć było już po zmroku. Pojechałem na jeszcze jedną pętlę, której nie powinienem był robić. Na rondzie pod dworcem PKP wjechałem brzydko na jednokierunkową, więc stwierdziłem, że pora wracać do domu. Trzeba zacząć planować jakieś dłuższe wycieczki.
Kategoria Polska / małopolskie, po zmroku i nocne, kraje / Polska, rowery / Trek

Kategorie

Archiwum

Moje rowery