Trwa ładowanie…
Trwa ładowanie…

Widzisz podstawowy wygląd strony. Wystąpił problem z serwerem plików. Napisz do mnie, gdyby problem występował zbyt długo.

Andrzej na rowerze

Wpisy archiwalne w kategorii

po zmroku i nocne

Dystans całkowity:43902.83 km (w terenie 3119.11 km; 7.10%)
Czas w ruchu:2276:53
Średnia prędkość:19.17 km/h
Maksymalna prędkość:70.40 km/h
Suma podjazdów:296744 m
Maks. tętno maksymalne:150 (76 %)
Maks. tętno średnie:160 (81 %)
Suma kalorii:108246 kcal
Liczba aktywności:557
Średnio na aktywność:78.82 km i 4h 07m
Więcej statystyk

Witaj, Krakowie!

  4.99  00:19
Na wstępie chciałem Cię bardzo przeprosić za 9 miesięcy rozłąki. Było to spowodowane studiami, ale teraz mam wakacje i mnóstwo czasu, aby porobić z Tobą masę ciekawych rzeczy. Także tych, których nie zrobiłem rok temu.
Dzisiaj, tuż po przyjeździe, wybrałem się na przejażdżkę. Było niestety po zmroku, a i chłodny wiatr też nie był przyjemny. Mimo to odwiedziłem Rynek, na którym zatrzymał mnie spektakl Teatru Ulicznego. Występ bardzo ładny i widowiskowy. Szkoda tylko, że nie wiedziałem o czym jest.
Skoro już Ciebie odwiedziłem, to postanowiłem zobaczyć Wawel. Wciąż stoi na swoim miejscu, cieszy mnie to.
Nie jeżdżąc zbyt długo powróciłem pod Sukiennice, aby zobaczyć jeszcze choć kawałek przedstawienia. Ach, gdybym tak mógł je zrozumieć.
Od jutra (a może od weekendu?) zacznę spędzać z Tobą dużo czasu, dlatego przygotuj się i nie chmurz się tak. Jak się rozchmurzysz, to Ci zrobię zdjęcie :)
Kategoria Polska / małopolskie, po zmroku i nocne, kraje / Polska, rowery / Trek

Kotlina Kłodzka

  258.91  13:06
Na początku tego roku zaplanowałem wizytę w Kotlinie Kłodzkiej. Ponieważ wakacje spędzam w Krakowie, to chciałem wykonać jeszcze choć jeden mój plan zwiedzenia Dolnego Śląska celem zaliczania gmin. Oczywiście to jest poboczny cel, ponieważ najważniejsza jest radość z widoków, jakie mijamy podczas pokonywania trasy. Tak było oczywiście i tym razem, ale jeszcze do tego wrócę.
Pobudka przed godz. 5, aby zdążyć na szynobus jadący ponad 3 godziny z Legnicy do Kłodzka. Tym razem obyło się bez niespodzianek i skorzystałem z promocyjnego przewozu roweru za złotówkę. Jeszcze nie wsiadłem na rower, a widoki już były niesamowite. Przewertowałem całą mapę ziemi kłodzkiej, zaplanowałem trasę z Kłodzka do Wałbrzycha i wpadł mi do głowy jeden pomysł. Może po zakończeniu studiów, tuż przed wakacjami zamieszkam w okolicach Kłodzka, aby móc zwiedzić choć część tego bogatego w historię i zabytki rejonu. Nie tylko na rowerze, ponieważ kuszą mnie podziemne trasy turystyczne, parki linowe i wiele innych atrakcji.
W końcu (z małym opóźnieniem) dotarłem do Kłodzka. Na początek niespodzianka – jak się wydostać? Objechałem dworzec, mapy niestety nie znalazłem, dlatego pojechałem jedyną drogą, która stamtąd odchodziła. Miałem piękny widok na Twierdzę Kłodzko. Chciałbym ją kiedyś zwiedzić. Dzisiaj niestety nie miałem ani czasu, ani sposobności.
Ruszyłem czerwonym szlakiem rowerowym do Bystrzycy Kłodzkiej, próbując nie zabłądzić. Szło mi to dobrze, aż do Gorzanowa, w którym z braku orientacji i elektronicznej mapy zaryzykowałem zjechanie do wsi, i dobrze wybrałem. Zatrzymałem się na chwilę pod remontowanym pałacem, a miejscowa kobieta mnie zaczepiła, że spóźniłem się o 100 lat ze zdjęciem. Jeśli za kilkanaście lat tam wrócę, to będzie nawet ładny pałacyk.
Nie mogłem ugryźć Bystrzycy Kłodzkiej. Nawet gdy odnalazłem mapę starego miasta, to nie wiedziałem gdzie ono jest. Brakowało najważniejszej rzeczy – oznaczenia punktu, gdzie się znajduję. Pokręciłem się chwilę i zacząłem szukać dalszej drogi w kierunku Długopola-Zdrój, aby ominąć drogę krajową. Zjechałem z górnej części miasta i zobaczyłem piękny widok na stare miasto, ale już nie chciałem zawracać i podjeżdżać, żeby przyjrzeć się z bliska tym budowlom.
W południe chmury zakryły słońce i zacząłem się obawiać deszczu. Prognoza pogody przewidywała przelotne opady. Mimo wszystko nie przejmowałem się, bo miałem jeszcze pół dnia do wykorzystania.
W Różance miejscowy zapytał mnie czy ciężko jest jechać pod górę. Nawet nie zauważyłem wzniesienia. Jednak dopiero za wsią zaczął się podjazd, na którym się zmęczyłem. Jakie widoki! A później zjazd do Międzylesia. Stąd jadę dalej na południe aż do Czech. Nie było w planach jazdy aż tak daleko na południe, ale w pociągu zmieniłem zdanie. Później zmieniłem zdanie jazdy przez Kamieńczyk i dojechałem do granicy drogą krajową.
Tym razem Czechy nie były tak miłe. Za Mladkovem zaczęły się podjazdy, a w sumie jeden długi podjazd, a właściwie serpentyna. Dojechałem do przejścia granicznego, do którego dostałbym się z Kamieńczyka. Chwilę odpocząłem po długim podjeździe i obejrzałem widoki. Droga do Polski kierowała w dół, a moja dalsza droga była dalej pod górę. Nie miałem ochoty na zjazd – wolałem przejechać się szczytami gór. Niestety długo to nie trwało, bo w krótkim czasie zjechałem w dół. Dalej drogą przygraniczną wzdłuż Dzikiej Orlicy... w kierunku źródła. Oznaczało to podjazd, długi podjazd. Przejechałem na polską stronę i tędy Szlakiem Liczyrzepy oraz Głównym Szlakiem Sudeckim jechałem pod górę.
Po 90 km czułem zmęczenie, a przede mną był jeszcze taki kawał drogi. W Rudawie minąłem jezioro z kilkoma plażowiczami. Szkoda, że nie umiem pływać, bo nawet nie zauważyłem kiedy się spaliłem na słońcu. Jechałem szlakiem ER-2, skręcając w leśną drogę. Kiedyś był tam asfalt, a teraz leży żwir. Po pewnym czasie jednak znów był asfalt, z tą różnicą, że świeży, jeszcze się lepił. Po drodze miałem aż 3 przeszkody – ciężkie maszyny pracujące przy wykańczaniu tej drogi. Przez to wszystko zgubiłem szlak i gdyby nie ścinka drzew (nie udałoby mi się minąć maszyny tam pracującej), to dostałbym się jakimś skrótem. Niestety musiałem wrócić się. Wjechałem na jakiś szczyt i dalej czekał mnie megazjazd – taki na rozpędzenie się do 60 km/h.
Dojechałem do Szczytnej, gdzie zgubiłem Szlak Liczyrzepy, który odnalazł się za miastem. Na kolejnym podjeździe zawiesił mi się telefon. Na szczęście zawiesił się w momencie, gdy próbowałem sprawdzić godzinę i nie straciłem danych trasy. Martwiło mnie jednak, że jest tak późno i plan może nie zostać zrealizowany w całości. A już po 130 km myślałem o poddaniu się, o dojechaniu do jakiejś stacji kolejowej, o zadzwonieniu do znajomego. Nie, nie mogłem się jeszcze poddać. Jechałem dalej i nawet nie zauważyłem, gdy ponownie znalazłem się na wysokości ponad 700 m n.p.m.
Góry Stołowe są przepiękne. Nie mogłem jednak długo ich podziwiać. Zmieniłem plan i skierowałem się do Radkowa. Miałem długi i szybki zjazd. Żadne auto mnie nie wyprzedziło. Może dlatego, że przekraczałem dopuszczalną prędkość? Jeszcze te napisy na asfalcie informujące o zbliżającym się zakręcie i konieczności hamowania. Czasami mylące, ale mimo to przydatne.
Z Radkowa kieruję się najprostszą droga w kierunku Mieroszowa. Podoba mi się oznaczenie rowerowych szlaków w Czechach. Są lepiej widoczne. Różnią się od tych pieszych tym, że zamiast białej farby użyta jest żółta. Łatwiej jest odczytać kierunek jazdy od znaków w Polsce.
Czechy przywitały mnie nieprzyjemnym wiatrem w twarz, który towarzyszył mi do końca mojej wycieczki. A po polskiej stronie zapragnąłem zdobyć gminy Boguszów-Gorce i Szczawno-Zdrój, dlatego ominąłem drogę krajową przez Wałbrzych i pojechałem na Czarny Bór, przypominając sobie, że tą drogą już jechałem. W Grzędach chwilę kropi i tyle. Koło Wałbrzycha wybiło 200 km, ale niestety nie udało mi się zaliczyć żadnej ze wspomnianych gmin. Przejechałem się zbyt daleko od nich. Gdyby nie późna pora i brak sił, to zajechałbym nawet do Wałbrzycha.
W Starych Bogaczowicach decyduję się na jazdę przez Sady Górne, ale to tylko wydłużyło mi drogę. W dodatku asfalt nie jest tam w najlepszej kondycji. Miałem za to szczęście, bo minęła mnie ulewa. Aż do Legnicy miałem slalom między kałużami. To pewnie ta chmura, którą widziałem od wjazdu do Polski w Niemojowie.
Do domu dojechałem tuż po 2, także zostało mi niewiele czasu na spakowanie się i wyjazd do Krakowa.
Kategoria Polska / dolnośląskie, góry i dużo podjazdów, po zmroku i nocne, setki i więcej, za granicą, kraje / Czechy, kraje / Polska, dojazd pociągiem, rowery / Trek

Smrek

  177.68  09:35
Jest tyle do opowiadania, ale może zacznę od początku. Plan tej trasy chodził mi po głowie od kilku miesięcy, a z racji zbliżającego się wyjazdu do Krakowa postanowiłem wykonać go właśnie dzisiaj. Początkowo planowałem pojechać z Legnicy na rowerze do Świeradowa-Zdroju, przez Czechy i Bogatynię do Zgorzelca, skąd pociągiem powrót. Zmieniłem zdanie i pojechałem na dworzec PKP. Jak zwykle w ostatniej chwili.
Remont dworca idzie do przodu i kasy Kolei Dolnośląskich zostały zlikwidowane, tak samo kasy na peronie. Zostało jedno jedyne okienko z kilkunastoosobową kolejką. Wiedziałem, że stanie nic mi nie da, bo pociąg zaraz przyjedzie. Zobaczyłem jednak plakat informujący o promocji dla rowerzystów. Dostrzegając informację o połączeniu ze Zgorzelcem oraz sposobie korzystania z promocji (bilet kupuje się w pociągu i to bez dopłaty), radosny udałem się na peron. Jakie było moje zdziwienie, gdy pani w pociągu powiedziała, że promocja nie dotyczy połączenia Legnicy ze Zgorzelcem...
Po półtoragodzinnej jeździe dotarłem do pierwszego celu. Przyzwyczaiłem się, że jak jeżdżę pociągami, to pod dworcem zawsze odnajduję plan miasta. Nie w Zgorzelcu. Może to dlatego, że wysiadłem nie na głównej stacji? W każdym razie jechałem przed siebie aż dotarłem do skrzyżowania. Na lewo Görlitz, na prawo Dresden. Jako że do pierwszego miasta miałem najbliżej, to pomyślałem, że nic się nie stanie jeśli pojadę w jego kierunku. Na najbliższym skrzyżowaniu jednak zboczyłem z drogi, wjeżdżając na kostkę brukową. Tak nią jechałem i jechałem, aż dojrzałem pewien kościół. Przepiękny kościół, któremu chciałem się przyjrzeć z bliska. Okazało się, że to kościół (św. Piotra i Pawła) stojący po niemieckiej stronie. Przedostałem się przez Nysę Łużycką. Trochę speszony, bo to moja pierwsza wizyta w tym kraju, przejechałem się ulicami, aż wróciłem do mostku, którym przekroczyłem granicę. Tak mi się spodobało miasto, że nie chciałem jeszcze wracać i zrobiłem kolejną rundkę ulicami i deptakami. Piękne miasto, jakby niedawno wybudowane. Zrobiło na mnie ogromne wrażenie. Jeszcze wszędzie te znaki "rower frei". Raj dla rowerzystów.
Niedaleko dworca Bahnhof Görlitz dostrzegłem mapę. I to nie byle jaką mapę, bo OpenStreetMap! No ale czas leciał, a ja miałem jeszcze kawał drogi przed sobą. Odechciewało mi się zwiedzania Zgorzelca po tym, co widziałem, ale mimo to pojechałem za znakami w kierunku centrum, którego i tak nie znalazłem. Ogólnie na te dwa miasta poświęciłem półtorej godziny i ani chwili dłużej nie zwlekając, zacząłem podróż na południe.
Już po dwudziestu kilometrach czułem obolałe mięśnie przez prawie tygodniowy brak ruchu. Mam za swoje. Ale po pewnym czasie pozostało tylko zmęczenie i zaczęły się pagórki. Za ostatnim zaś, najwyższym, zobaczyłem industrialny krajobraz Elektrowni Turów i Kopalnii Węgla Brunatnego Turów. Jakby tego mało, to po drodze minąłem setki elektrowni wiatrowych – zarówno tych działających, jak i tych dopiero budowanych. Zastanawiam się jednak jak tam ludzie żyją. Jak wjechałem do kotliny, to poczułem dym o świerkowym zapachu. Może to tylko dym z tamtejszych gospodarstw, ale nawet patrząc na te piękne widoki nie mógłbym tam mieszkać.
W Czechach powitała mnie słoneczna pogoda. Najbliższym przystankiem miało być Nové Město pod Smrkem, jednak Frýdlant zatrzymał mnie na dłuższą chwilę. Urokliwe miasteczko. Znajduje się tam zamek, na który chciałem się dostać. Miasteczko zostało dotknięte przez ostatnie opady deszczu, przez co jedna z dróg była zamknięta (właściwie przestała na pewnym odcinku istnieć). Na szczęście udało mi się dobrze trafić na ścieżkę prowadzącą do zamku. Na szczycie pustki. Spowodowane zarówno zamknięciem drogi, jak i godzinami otwarcia (do 16). Chwilę jeszcze pokręciłem się i ruszyłem dalej.
Podobają mi się czeskie znaki drogowe. Niektóre są takie zabawne. Minąłem ich wiele, choć do Novégo Města pod Smrkem minąłem jeszcze więcej drzew czereśni. Dobrze, że ich nie jadłem, bo jak zrozumiałem z ostrzeżenia – był tam robiony oprysk chemiczny.
Te widoki po drodze. Smrek, który "rósł" z każdym kilometrem... Zawiodłem się. W Novém Měste spodziewałem się co najmniej tak rozbudowanej infrastruktury rowerowej, jak w Görlitz. Nic, nawet jednej drogi dla rowerów nie zauważyłem. Widocznie wydali wszystkie fundusze na single tracka.
Jakoś nie potrafiłem oprzeć się widokowi gór. Postanowiłem ominąć drogę publiczną i poszukać dróżki leśnej, może nawet single tracka. Po przejechaniu kawałka stromego podjazdu stwierdziłem, że chcę zdobyć Smrek, a do Polski przedostać się przez Stóg Izerski. Jak postanowiłem, tak zrobiłem. Po drodze zgubiłem szlak, którym zacząłem podjazd, ale że miałem w miarę dokładną mapę szczytu, to jechałem przed siebie najpierw drogą asfaltową, mijając single tracki, a później wjechałem na drogę żwirową. Na punkcie widokowym Śmierć Pecha nie żałowałem, że się wyrwałem na ten szczyt. Widok niesamowity, szkoda, że pod słońce.
Droga powoli przestaje być wygodna. Wjeżdżam na jedną taką zarośniętą trawą, gdzie zrzuca mnie z roweru. Podłoże jest zbyt gliniaste do dalszej jazdy, więc zaczynam na przemian pchać rower i jechać na nim. Ostatnia ścieżka była najgorsza. Początkowo skakałem po kamieniach albo szedłem miedzą, ale długo to nie trwało, bo wszystko co dobre szybko się kończy. Problemem był bowiem strumień, który wdarł się na drogę. Miałem już powoli dość, ale byłem tak niedaleko, że nie dawałem za wygraną. Pod koniec drogi chodzenie na piętach też nic nie dawało, więc nabierając coraz więcej wody w buty szybko dostałem się na szczyt, usiadłem na kamieniu i odpocząłem. Wylałem wodę z butów, wycisnąłem skarpetki i zacząłem żałować, że rano nie wziąłem tych zapasowych skarpetek ze sobą. Może gdybym zaplanował sobie ten szczyt wcześniej, to wybrałbym trasę od południa, która wygląda na przejezdną rowerem.
Szczyt zdobyłem, ale nie mogłem się oprzeć widokowi wieży i wspiąłem się na nią. Ponieważ strasznie wiało, to ubrałem się, zrobiłem kilka zdjęć i ruszyłem dalej. Droga nie była przyjemna. Zaczęło się od korzeni, później było tylko gorzej, bo najpierw drobne kamyczki, a później już duże kamienie. Znów musiałem prowadzić rower, i tak aż do Stogu Izerskiego. Tak się na niego napaliłem, że zobaczyłem stąd zachód słońca.
Pozostał jeszcze zjazd w dół i długi powrót. Na szczęście zjazd drogą asfaltową, na której jednak uważałem z hamulcami, bo podobno można przegrzać obręcze. A na dole było tak ciemno, że nie było mowy o zwiedzaniu. Czułem za to głód i kończyła mi się woda, więc rozglądałem się za najbliższym sklepem. Po godz. 21 ciężko z tym. Zatrzymałem się na najbliższej stacji benzynowej.
Mój plan przejazdu z Rozdroża Izerskiego przez szczyty do Starej Kamienicy nie wypalił – ponownie ze względu na zmrok. Pozostało mi zatem znaleźć prostą drogę bez podjazdów (byłem srogo zmęczony) i skierowałem się na Gryfów Śląski. Zaryzykowałem jednak pojechać drogą, która na mapie Demartu jest oznaczona jako droga gruntowa i nawet nie styka się drugim końcem z jakąkolwiek inną drogą. Jechałem przez Mirsk i Lubomierz. Minąłem setki świetlików, zupełnie jak rok temu :)
Do Pławnej jechałem z górki, co uważałem za zły znak – nie chciałem bowiem podjeżdżać jakiegokolwiek wzniesienia. Choć drogę przyświecały mi gwiazdy, to było ciemno. Minąłem spłoszonego konia, a później nawet minąłbym skrzyżowanie, którego na wspomnianej mapie nie ma. Na szczęście droga jest tam już od kilku lat, tylko kartografowie z Demartu jakoś się nie kwapią, aby to sprawdzić. Zresztą oni korzystają jeszcze ze starych nazw niektórych miejscowości (sprzed 1998 r.), więc ryzyko się opłaciło i dostałem się do Pielgrzymki.
Po drodze co jakiś czas widziałem błyski na niebie. Okazały się być spowodowane błyskawicami, a ja jechałem w ich kierunku. Na szczęście kierunek mojej jazdy zmienił się szybko, a błyski dochodziły gdzieś znad Chocianowa, a może i jeszcze dalej. W Złotoryi poczułem zmęczenie i senność. Nie zatrzymywałem się jednak. Podobają mi się te pustki na drogach. Mogłem jechać środkiem, żeby omijać dziury. Za Złotoryją już nie musiałem, bo droga jest tam w dobrym stanie. Ostatnim moim kilometrom przypatrywał się księżyc. Do domu wróciłem przed 3 nad ranem.
Kategoria kraje / Niemcy, kraje / Polska, kraje / Czechy, Polska / dolnośląskie, góry i dużo podjazdów, po zmroku i nocne, setki i więcej, za granicą, dojazd pociągiem, rowery / Trek

Kąty Wrocławskie

  135.29  05:42
Dziś pierwszy dzień lata – najdłuższy dzień w roku. Nie mogłem tego dnia nie wykorzystać na szczytny plan, jednak wszystko zepsuła pogoda. Prognoza przewidywała deszcze, więc musiałem odwołać wycieczkę. A planowałem pojechać do Zgorzelca pociągiem, dojechać do Bogatyni i przez Czechy oraz Świeradów-Zdrój wrócić do domu.
Do godziny 15. chmury zniknęły, dlatego postanowiłem zaryzykować i obrałem kurs na Kąty Wrocławskie w ramach zaliczania gmin. Zaplanowałem pojechać prosto, omijając Kostomłoty, żeby rozbudować mapę przejechanych dróg. Ścieżka do Koskowic ślamazarnie zaczyna nabierać kształtu. Wygląda na to, że będzie miała grysową nawierzchnię, tę samą, co na Złotoryjskiej. Jazda tamtędy nie będzie przyjemna, gdy piesi zaczną rozsypywać podkład na ulicę.
Po truskawkach za Taczalinem zostały już tylko skrzynki i nieapetyczny zapach zgnilizny. Szkoda, bo ładnie pachniało jak jechałem tędy 3 dni temu.
W Kępach postanowiłem pojechać przez Sobolew, jednak wyszło kilka dodatkowych kilometrów. W Ujeździe Górnym kierowca z własnej woli pomógł mi zorientować się gdzie jestem, ponieważ chciałem dostać się na Piersno, a po minięciu tylu zakrętów straciłem orientację. Wjechałem na drogą gruntową (Demart ma tendencję do oznaczania ich jako drogi asfaltowe) i dalej już asfaltami. Niepokoiła mnie chmura, którą miałem przed sobą. Na szczęście szła bokiem, ale i tak obawiałem się, że może mnie dopaść podczas powrotu.
Przed Jakubkowicami mijałem drzewo czereśni marchijskiej (?), znanej mi z dzieciństwa. Nie omieszkałem zatrzymać się i skosztować. Szybko się zwinąłem w dalszą drogę, ale kolejne drzewo z czerwonymi owocami znów mnie zatrzymało, tym razem inny gatunek czereśni – o dużych owocach. Zaspokoiłem swój głód z nadzieją, że nie przyjąłem więcej ołowiu niż zwykle.
Dotarłem do Kątów Wrocławskich. Kierowałem się do centrum po znakach drogowych, jednak nie wiem czemu zboczyłem z drogi. Szybko zawróciłem, objechałem Rynek i zmieniłem plan. Miałem jechać drogą wojewódzką przez Kilianów, ale że nie chciało mi się wracać do tamtej ulicy, to pojechałem w stronę drogi krajowej. Dalej do Mietkowa, patrząc na Ślężę, którą może wkrótce zdobędę.
Za Mietkowem jechałem przed siebie, bo mapa jest bardzo niedokładna, ale nazwy wsi w miarę się zgadzały. Minąłem z oddali Zalew Mietkowski, do którego auta tłumnie dążyły. Przed Bogdanowem zaczęło kropić, ale nie straszyło długo. Chmura sunęła się z zachodnim wiatrem tak, że odsłoniła słońce i niebo powoli stawało się błękitne. W Ośku ułożyłem sobie całą powrotną trasę, która w sumie nie wymagała kombinowania – jazda na wprost do Legnicy. Zaraz za wsią zrobiłem sobie przystanek pod kolejną czereśnią. Tym razem wspiąłem się na drzewo, żeby zaspokoić głód. Po kwadransie ruszyłem dalej. Sądziłem, że dzisiaj uda mi się dojechać przed zmrokiem, ale zabrakło niecałej godziny.
Kategoria kraje / Polska, Polska / dolnośląskie, po zmroku i nocne, setki i więcej, rowery / Trek

Gromadka

  90.91  03:52
Nie mając pomysłu na wycieczkę wybrałem się do Gromadki – wieczorem, gdy skwar zaczął być znośny. Drogą krajową do Chojnowa, a później przez Jerzmanowice, Groblę i Modłę do celu. Po drodze minąłem zabytkowy wiatrak "holender" oraz pałac w Modle, jednak nie zatrzymywałem się, żeby przyjrzeć się im z bliska.
W Gromadce nie zabawiłem długo, bowiem miałem nadzieję na powrót przed zmierzchem. Oczywiście droga możliwie niepowtarzająca się, dlatego przez Osłę i Krzywą do drogi krajowej (nie wiem czemu przejechałem przez Groble; chyba z rozpędu). Przed Chojnowem niestety słońce zaszło za horyzont, więc niespiesznie pojechałem przez Niedźwiedzice. Przed Grzymalinem skręciłem w polną drogę, żeby już nie jechać przez Rzeszotary i dalej przez Pątnówek dotarłem do domu.
Kategoria kraje / Polska, Polska / dolnośląskie, po zmroku i nocne, rowery / Trek

Opowieści z Jaworzyny

  88.76  04:00
Dzisiaj postanowiłem wybrać się na wycieczkę pociągiem. Pogoda dopisywała, więc zaplanowałem ruszyć o godz. 16. Wsiadłem w ostatniej chwili, przez co bilet kupiłem w pociągu. Miła pani konduktor nie doliczyła mi dopłaty, ponieważ widziała, że się spieszyłem. Dzisiaj podrożał bilet na przewóz roweru...
Nie jeździłem kilka dni, ponieważ w piątek zdjąłem z roweru cały osprzęt. Chciałem oddać rower do przeglądu przedniego amortyzatora oraz centrowania kół. Nie mieli czasu, więc pojawiłem się ponownie w poniedziałek. Byłem przekonany, że centrowanie będzie w ramach kupna kół, ale sępy wyciągną ostatni grosz z człowieka. A amortyzator... bajka. Już zapomniałem jak wygodnie się z nim jeździ, gdy jest sprawny. Szkoda tylko, że serwis jest tak kiepskiej jakości, bo mogli wymienić popękane uszczelki.
Myślałem, żeby pojechać do Jaworzyny Śląskiej, ale zmieniłem plan na Świdnicę, żeby mieć dwie pieczenie na jednym ogniu. Z kilkoma nieznośnymi postojami w Jaworze i Jaworzynie Śląskiej dotarłem na miejsce. Po drodze zaczęły niepokoić mnie chmury. Dużo chmur. Jak wysiadłem, oberwałem jedną, grubą kroplą deszczu, która mnie przestraszyła, że to może być na tyle z wycieczki. Nie rozpadało się, więc kontynuowałem.
Czym różni się rozpoczęcie wycieczki w środku miasta od wjechania do niego? Tym, że w drugim wypadku wiem z daleka co chcę zobaczyć, bo widzę strzeliste wieże. Czułem się zagubiony, nie wiedząc od czego zacząć. Na szczęście (choć w ogóle zapomniałem o tym) przed większością dworców kolejowych znajduje się mapa miasta. Jak się okazuje cały Rynek jest zabytkiem, bo chyba każdy budynek wokół niego jest oznaczony na czerwono. Ruszyłem więc w kierunku tego skupiska historii.
Podoba mi się oznakowanie zabytków – wmurowane w chodnik granitowe płyty wskazujące kolejne interesujące obiekty. Docelowo płyt miało być 37, ale na oficjalnej stronie widzę informacje tylko o 10 przystankach. Cała trasa nazywa się Trasą Książęcą Citywalk. Mając więcej czasu można zobaczyć wszystkie miejsca, jednak ja po objechaniu Rynku i podążeniu za strzałką nie zauważyłem kolejnej tablicy. Widocznie trzeba iść chodnikiem, aby nie ominąć żadnej z nich.
Cóż? Moje zwiedzanie bez wcześniejszego planowania zwykle tak się kończy, że zobaczę parę obiektów i ruszam dalej. Tym razem dodatkowo gonił mnie czas, ponieważ moim kolejnym przystankiem miał być Żarów. Wyjeżdżając z miasta zauważyłem kierunkowskaz na Kościół Pokoju. Nie mogłem przegapić tego, aby go nie zobaczyć, więc podążyłem za znakami. Było po godzinach zwiedzania, ale budowla sama w sobie pokaźna.
Następny przystanek w Żarowie, choć po drodze miałem widok na Masyw Ślęży, który jest coraz to bliżej. Jeszcze trochę i zdobędę ten szczyt. W Żarowie chciałem zobaczyć zamek, ale nie wiedziałem gdzie się znajduje. Teraz wiem, że byłem bardzo blisko. Może kiedyś tam wrócę? Nie mogłem długo szukać i ruszyłem dalej. Niestety pogoda znów o sobie przypomniała i zaczęło kropić. Na szczęście niedługo i do końca dnia pozostało tylko zachmurzenie.
W Jaworzynie Śląskiej trochę się pokręciłem i zatrzymał mnie pewien jegomość. Bardzo związany z klubem PTTK, dlatego opowiedział mi trochę historii o nim. Pokazał mi też drogę do Muzeum Przemysłu i Kolejnictwa na Śląsku, a ta nie jest dobrze oznaczona. Warto się wybrać kiedyś, bo spodobały mi się te maszyny, jeszcze gdy jechałem pociągiem do Świdnicy.
Chciałem przejechać przez Pastuchów, aby zobaczyć tamtejszy zamek, ale wyjechałem złą drogą i już nie zawracałem się. Trzeba było jadąc z Żarowa zahaczyć o tamtą miejscowość. Mimo to omijając Strzegom, dojechałem do Morawy, w której zobaczyłem pałac. Nie omieszkałem do niego zajrzeć. Wjazd przez park, tylko ta brama z kamerą wygląda jakby to był wjazd na teren prywatny. Dopiero tablica z mapą parku upewniła mnie o publicznym charakterze obiektu. W pałacu znajduje się przedszkole, ale bramka na dziedziniec była otwarta, więc zrobiłem kilka zdjęć i ruszyłem dalej.
Szukając optymalnej drogi powrotnej, z Jaroszowa chciałem dostać się do Lusiny, ale niestety moja mapa nie jest tak dokładna i dojechałem do Dębnicy. Słońce łypnęło do mnie swoim czerwonym okiem, że trzeba się pospieszyć. Pojechałem do Postolic drogą wojewódzką, a później po prostej do Legnicy, mijając przed Taczalinem kilkanaście skrzynek wypełnionych pachnącymi truskawkami. Że też nie boją się zostawiać tych owoców, gdy ich zapach tak uwodzi.
Kategoria kraje / Polska, Polska / dolnośląskie, po zmroku i nocne, dojazd pociągiem, rowery / Trek

Przez Trójgarb do Chełmska Śląskiego

  193.85  09:27
Udało mi się dzisiaj wstać wcześniej niż ostatnio i skorzystać z przyjaznej pogody. Postanowiłem zrealizować jeden z planów sprzed paru miesięcy i wybrałem za cel Chełmsko Śląskie. Plan zakładał 175-kilometrowy dystans, no ale jak wiadomo – plany rzadko realizują się w całości. Zwłaszcza, gdy urok odwiedzanych miejsc przyciąga bardziej niż magnes.
Na początek wizyta na wałach nadkaczawskich, które w końcu doczekały się skoszenia trawy i dzięki temu mogłem szybko się tamtędy przedostać. Pomyślałem, żeby się dzisiaj ciut opalić, bo czoło miałem blade od noszenia kasku, dlatego w Gniewomierzu wjechałem na polną drogę, przejechałem przez Czarnków (droga zarośnięta, aż mnie nogi swędziały od trawy) i znalazłem się w Jaworze. Stąd pojechałem na Dobromierz, a następnie do Starych Bogaczowic.
Mój plan przewidywał jazdę przez Lubomin, jednak ani razu nie spojrzałem na wgraną w telefon mapę, tylko korzystałem z mapy papierowej. A ta pokazywała asfaltową drogę do Witkowa przez las. Nie widziałem więc sensu wydłużać sobie trasę i jechać na około tych połaci zieleni. Zwłaszcza, że przedwczoraj wjechałem na drogę oznaczoną na mapie. Dziś pojechałem nią prosto i zatrzymałem przechodzących ludzi, żeby upewnić się czy aby dojadę do Witkowa. Niestety nie byli miejscowymi i nie znali odpowiedzi.
Asfalt po krótkiej chwili się skończył i zaczęła polna droga, aż dojechałem do brodu, czyli przejazdu przez rzekę. Zajęło mi trochę czasu wykombinowanie jak się tamtędy przedostać. Ale że komarów było w bród, to przestałem się bawić i w miarę najpłytszym miejscu przejechałem, mocząc trochę buty i rower.
Wjechałem do lasu i po pewnym czasie przestało być zabawnie, bo zaczęły się podjazdy. A jak już umierałem i się gdzieś zatrzymałem, to wszędobylskie muchy kazały się stamtąd zabierać czym prędzej. Jechałem z początku żółtym szlakiem pieszym, ale ten gdzieś odbił w ścieżkę, a ja wolałem trzymać się drogi. Nawet jeśli jechałem nad skarpą (widok był imponujący jak dla mnie).
Skrzyżowanie Siedmiu Dróg – tutaj był dłuższy przystanek, bo znalazłem pierwszą mapę tej... góry. Okazało się, że ze Starych Bogaczowic wyjechałem niewłaściwą drogą, ale tak czy inaczej przejeżdżałbym przez tamto skrzyżowanie. Skoro już się tam znalazłem, to postanowiłem zdobyć Trójgarb, bo na jego zboczu się znajdowałem. Niepokoiło mnie to, że mapa była niedokładna i wskazywała nie miejsce, w którym się znajdowałem, a jakieś inne rozdroże. Także byłem zdany na szczęście.
Ruszyłem niebieskim szlakiem rowerowym, który na kolejnym rozdrożu uciekł w dół. Jako że szlak na mapie nie jest zaznaczony, to zaryzykowałem żółto-niebieskich piktogramów, które na mapie są zaznaczone na czerwono. 20 minut później byłem na wysokości 778 m n.p.m. Niestety widoki są ograniczone przez drzewa, także podziwiać można, ale ze zdjęciami trzeba poczekać do następnego garbu, z którego rozpościera się przepiękny widok na Karkonosze, w tym na Śnieżkę.
Tak się zapatrzyłem, a trzeba było wracać. Niestety z tym nie było tak przyjemnie, bo droga w dół wiodła ścieżyną, po której nie odważyłbym się zjechać na tym rowerze i w ogóle bez wcześniejszego rekonesansu. W końcu znów można było wsiąść na rower i popędzić w dół drogą leśną. Tak się znalazłem w Witkowie. W Czarnym Borze wspomogłem lokalny biznes, kupując trochę owoców w sklepie, a tuż za kopalnią melafiru musiałem wymienić baterię w telefonie, bo nie naładowałem jej po wczorajszym wypadzie. Kolejne miejscowości zaczęły mnie zachęcać różnymi egzotycznymi nazwami, takimi jak stół sędziowski, który mogłem zobaczyć, bo jest to unikalny zabytek.
Kolejny podjazd, tym razem po asfalcie i przez las, więc spokojnie, już nie interesując się swoją średnią, jechałem, napawając się leśnymi zapachami. Minąłem piękny widok i nawet nie byłem świadom tego, że patrzę na Czechy. Tak dojechałem do Chełmska Śląskiego, ale mój plan przewidywał także wizytę w Okrzeszynie. Wjechałem na przypadkową drogę i... dojechałem do Okrzeszyna. Zawróciłem dopiero na zakazie wjazdu, tuż przed granicą Polski, bo nie miałem przepustki :P
Jeszcze przed zmrokiem chciałem zobaczyć Krzeszów, dlatego szybko – już na szczęście bez podjazdów – ruszyłem w kierunku tej miejscowości. Niestety nie mogłem podejść bliżej ze względu na swój ubiór (odsłonięte kolana i barki). Ale byłem, zobaczyłem, odjechałem – do Kamiennej Góry. Powrót chciałem zrobić przez Chełmy, czyli Lipę, Pomocne i Słup, ale nie miałem już ochoty na podjazdy, więc zmieniłem plan na Kaczorów. Dalej już z górki, jak płynie Kaczawa przez Świerzawę i Złotoryję. Po drodze zatrzymałem się kilka razy, bo byłem zmęczony i odrobinę śpiący. Źle się przygotowałem do tej wyprawy, ale dotarłem do domu w całości, grubo po północy.
Kategoria kraje / Polska, Polska / dolnośląskie, góry i dużo podjazdów, po zmroku i nocne, setki i więcej, terenowe, rowery / Trek

Śląska Fujiyama – Ostrzyca

  89.89  04:01
A dzisiaj postanowiłem zdobyć kolejny wygasły wulkan – Ostrzycę w Proboszczowie. Ruszyłem późnym popołudniem w kierunku Świerzawy, aby nie musieć wracać tą samą drogą do domu. Chłodna dolina za Złotoryją była taka spokojna i malownicza, że aż chce się tam wracać. I wrócę tam dla Organów Wielisławskich, do których dojazd widziałem, a później nawet same skały, jednak już nie chciałem zawracać, bo gonił mnie czas.
Jechałem przez miejscowości z ładnymi widokami. W Sokołowcu nawet są 3 pałace, z czego pałac górny jest najbardziej okazały (wszak wyremontowany w 1989 r.). Jaka szkoda, że bliskie okolice Legnicy wyjeździłem, a te dalsze są tak daleko... Trwają sianokosy, więc zaciągałem się zapachem suchego siana. Zapach choć przyjemny, to kojarzy się mi w dużej mierze z zadrapaniami, pęcherzami czy masą komarów.
Tuż przed Bełczyną znów zobaczyłem swój cel. Nie wiedziałem z której strony go zdobyć, ale spróbowałem drogą, którą pamiętałem z wycieczki do Pilchowic. Zaczęło się niewinnie po skalistej drodze. Miałem nadzieję, że nie będę musiał się bawić w błocie, bo raptem wyczyściłem rower po wczoraj. Na szczęście nie było tak źle. Przeszkodą były budowane odpływy strumieni na drodze.
Dojechałem do tablicy informacyjnej i schodów. Zastanawiałem się czy jechać dalej szlakiem, czy wejść po schodach. Zaryzykowałem i zacząłem mozolną wspinaczkę. Nie miałem pojęcia co mnie czeka na górze, więc rower powędrował ze mną. Mogłem go zostawić i szybko zdobyć szczyt... a tak zużyłem dodatkowo energię na wspinaczkę i zejście, które było gorsze niż samo wchodzenie na górę. Na szczycie piękna panorama i widok na zachodzące słońce, które uświadamiało mi jak niewiele czasu pozostało do zapadnięcia zmroku. Nie mogłem długo skakać po tych skałach za fotkami, więc zacząłem zjazd (już po starganiu się po schodach) i schodzenie, bo przez te odpływy nie dało się przejechać i póki co także przeskoczyć z impetem.
Wyjechałem w Proboszczowie. Ponieważ było ciemno, to nie chciałem jechać przez Uniejowice, tylko popędziłem na Złotoryję i do domu jak zwykle po wygodnym asfalcie (nie licząc odcinka legnickiego).
W końcu udało mi się zrobić benzynowego szejka z łańcuchami, także dzisiaj jechałem na czyściutkim sprzęcie. Długo się z tym zbierałem ze względu na moją niewiedzę, ale wszystko ładnie poszło i teraz jestem bogatszy o to doświadczenie.
Kategoria kraje / Polska, Polska / dolnośląskie, góry i dużo podjazdów, po zmroku i nocne, rowery / Trek

Na szlaku do zamku Cisy

  136.61  06:25
Dobra pogoda powróciła, więc trzeba było korzystać z okazji. Szkoda, że miałem kilka spraw na głowie i ruszyłem dopiero około 16 – leniwym tempem, bo prosto po obiedzie. Postanowiłem zobaczyć Zamek Cisy. Z tym że nawet nie wiedziałem gdzie go szukać. Miałem to sprawdzić, ale wyleciało mi to z głowy. Miałem nadzieję, że znajdę jakąś mapę regionu z położeniem mojego celu.
Mam w końcu mapnik. Zdecydowałem się na ten z Decathlonu. Skróciłem sobie dzięki niemu czas postojów. W czasie jazdy korzystanie jest utrudnione przez nierówności na drogach.
Nie lubię jeździć po bruku w Ogonowicach, dlatego ominąłem miejscowość szerokim łukiem. Nie jechałem też terenem ze względu na wczorajszy deszcz. Po ostatniej mojej podróży w deszczu mój rower się umył i nie chciałem go zabrudzić.
Przejeżdżając przez Snowidzę zaciekawiła mnie pewna brama. Do tej pory myślałem, że to jakiś zakład pracy, ale to park, o którym ostatnio czytałem. Jest tam też pałac, który niestety popada w ruinę, będąc w prywatnych łapach.
W tej samej miejscowości pomyliłem drogi na mapie i sądziłem, że jadę inną niż planowałem. Przez tę wpadkę pojechałem w kierunku Luboradza. Gdy zauważyłem, że coś jest nie tak, sprawdziłem swoją pozycję na mapie w telefonie i, nie mając innego wyjścia, zawróciłem. Dalsza droga bez takich niespodzianek. Przez Strzegom przejechałem też bez problemu. Nawet ulica, która była ostatnio dla mnie zamknięta okazała się być ulicą jednokierunkową ze względu na przebudowę.
Mapy nie zawsze są dokładne. Dotyczy to zarówno tych papierowych, jak i OpenStreetMap. Chciałem dostać się do Olszan, żeby nie jechać już drogą wojewódzką. Miałem szczęście wjeżdżając na drogę, która była na mapie. Niestety to, co dobre kończy się szybko i droga też się skończyła. Jak się okazało droga się nie skończyła, tylko zamieniła się w zarośniętą trawą drogę rolniczą. Szczęśliwie nie musiałem zawracać, tylko zjechałem po rozlatującym się asfalcie do drogi wojewódzkiej, a stamtąd już na Olszany.
Świebodzicki Rynek jest w przebudowie do końca wakacji szkolnych, więc nie przyciąga. Szybko stamtąd się zmyłem i zacząłem szukać jakiegoś kierunkowskazu. Z mapy pod murami obronnymi niczego nie dowiedziałem się, więc jechałem dalej aż natknąłem się na znak "Cis Bolko". Zaintrygowany podobieństwem nazwy do dębu ruszyłem w kierunku, który wskazywał. Po drodze znalazł się szlak do Zamku Cisy, dlatego wiedziałem, że zrealizuję swój dzisiejszy plan. Właśnie zauważyłem, że wrócę do Świebodzic ze względu na XIX-wieczny dworzec kolejowy.
Nie miałem ochoty na teren, ale mimo to ruszyłem szlakiem. Moja podróż została niestety przerwana przez Czyżynkę. Brak mostu do przeprawy oraz wartki nurt uniemożliwiły mi kontynuację. Taki quad, to co innego. Chłopak z lekkim trudem, ale przejechał wodę na czterokołowcu, a ja podgryzany przez komary zawróciłem. Dojechałem do Cieszowa i zjechałem powoli (dużo wody na ulicy) przez tę wieś.
Wpadłem na pomysł, żeby zobaczyć Stare Bogaczowice w ramach rekompensaty mojego niefartu. Wieś jest duża i warto jej poświęcić trochę czasu, żeby zobaczyć wszystkie zabytki. A rozeznać się można na ręcznie malowanej mapie, która niestety mnie zatrzymała na kilka chwil, ponieważ północ znajduje się na niej na dole, a nikt nie pomyślał, żeby dorysować różę kierunków. Wjechałem też na chwilę na drogę tuż za najbardziej widocznym kościołem mając nadzieję na lepsze ujęcie, ale tylko pozachwycałem się widokami gór.
Jadąc do tej miejscowości minąłem drogę przez Sady Górne i pomyślałem, że tamtędy wrócę. Zmieniłem zdanie ze względu na zmrok i postanowiłem pojechać z górki drogą krajową. Jednak nim tak się stało, to musiałem zdobyć jedną górkę, którą w sumie podjeżdżałem już od Chwaliszowa. Prawie pojechałbym do Kamiennej Góry, ale ostatnie zerknięcie na mapę i jechałem do Domanowa. Droga nie była najlepsza, bo asfalt momentami zamieniał się w drogę terenową najeżoną kałużami. Tak jechałem i zastanawiałem się czy aby to dobra droga, bo przecinała się z leśnymi ścieżkami jakby była jedną z nich. Gdyby nie to, że było jeszcze widno, to bałbym się tędy jechać. Wyjechałem w Pustelniku i wybierając przypadkowo drogę w prawo dotarłem do Domanowa.
Dalsza droga, to zdecydowanie nuda. Lepiej jeździ się za dnia, gdy można popatrzeć na okolice. Choć czasem i noc może mieć swoje uroki, jak widok na cmentarz w Bogorii w zeszłym roku.
W Bolkowie jechałem za rowerzystą bez świateł. Nie udało mi się go dogonić. Zniknął gdzieś w lesie za Świnami. Chciałem już znaleźć się w domu, ale jeszcze miałem taki kawał drogi przed sobą. Nie miałem ochoty na dziurawą drogę krajową z Jawora do Legnicy, więc pojechałem przez Stary Jawor. Dopadał mnie kryzys, ale nie miałem wyjścia – musiałem się dostać do domu o własnych siłach.
Kategoria kraje / Polska, setki i więcej, po zmroku i nocne, góry i dużo podjazdów, Polska / dolnośląskie, rowery / Trek

Zamek Książ

  115.98  04:56
Przestało padać, słońce wyszło, zrobiło się ciepło. Żal nie wyjść na rower. Szkoda, że czekałem do wieczora, bo mogłem dzisiaj dłużej pojeździć i jeszcze więcej zobaczyć. Nie musiałbym też się tak spieszyć i pstryknąłbym więcej zdjęć. Bądź co bądź i tak nie była to moja ostatnia wizyta w co niektórych miejscach, ale o tym dalej.
Wybrałem za cel Zamek Książ ze względu na kierunek wiatru, choć nie myślałem, że tam dojadę. Po obfitym obiedzie i paru obowiązkach wyruszyłem leniwie o 17:30, bo po ostatniej jeździe byłem przeziębiony i nie byłem pewien czy mogę wyjść na rower. W miarę spokojnym tempem asfaltami przez Stary Jawor wskoczyłem na krajową trójkę. Chcąc dostać się do Dobromierza, zaplanowałem jazdę przez Kłaczynę. Miałem ze sobą mapę Dolnego Śląska wydawnictwa Demart, która nie ma prawidłowo rozmieszczonych elementów; jasno rzecz ujmując – jest błędna. Mimo wszystko udało mi się trafić na właściwą drogę, a jak zobaczyłem znak kierujący na Dobromierz, to już nawet nie patrzyłem na mapę. Minąłem parę ładnych wsi, z których rozciągają się piękne widoki na Pogórze Kaczawskie i Masyw Ślęży. Minąłem też las, z którego bił zapach mokrych drzew, zachęcający do zatrzymania się i podziwiania widoków tych okolic.
Dobromierz. Nie poznałem go z początku, choć wieżę kościoła pw. św. Piotra i Pawła widziałem już z daleka. Jak wspomniałem wyżej, nie patrzyłem na mapę i przez to pojechałem nie tą drogą, którą zaplanowałem. Zamiast do Świebodzic skierowałem się na Stare Bogaczowice. Kto wie, może gdybym miał więcej czasu, to pojechałbym tam, bo wieś na mapie jest oznaczona jako posiadająca cenne zabytki. Jednak ponieważ czas gonił, a chciałem zrobić choć jedno zdjęcie zamku, to nie zawracałem, tylko ustaliłem nową drogę – przez Cieszów. Nie żałuję pomyłki, bo czułem się jak w Dolinie Prądnika, tylko jechałem pod górkę. Piękna dolinka, aż nie zrobiłem ani jednego zdjęcia tak się zapatrzyłem. Wrócę tam, bo w tej samej miejscowości znajduje się zamek Cisy.
Jak już wjechałem na górę, to zobaczyłem dwa widoki – jeden na zamek Książ, a drugi na Świebodzice. Aż chciałem ruszyć polną drogą na wprost, ale teraz widzę, że dojechałbym tylko do Pełcznicy. Zjechałem do Świebodzic, jednak bez zbędnego zatrzymania jechałem dalej, żeby dotrzeć do zamku. Zobaczyłem monumentalną bramę i nie omieszkałem się przy niej zatrzymać. Znak przy drodze prowadzi do zamku po drodze krajowej, ale ja wypatrzyłem czarny szlak rowerowy – przez wspomnianą bramę. Co prawda wokół góry Wilk, ale zbaczając na jakiś inny, pieszy, trafiłem do rozdroża. Na lewo punkt widokowy, na prawo zamek. No jasne, że punkt widokowy! Przecież chcę zrobić zdjęcie. Niestety nie udało się przez zachodzące słońce. Może innym razem.
Pokręciłem się trochę po dziedzińcu zamku, przed którym odbywają się zawody Pucharu Świata w Trialu Rowerowym i zacząłem zmierzać w kierunku Świebodzic. Ponieważ słońca kryło się za szczytami pogórza, to nie widziałem sensu, aby zwiedzać miasto o zmroku. Obrałem więc drogę do domu przez Strzegom i Jawor. Pierwsze miasto uraczyło mnie objazdem. I to takim, że nie wiadomo którędy jechać. W końcu, gdy zaniepokoiłem się brakiem jakiegokolwiek zjazdu, skręciłem w pierwszą drogę i odnalazłem tabliczkę "Koniec objazdu". (Irytacja). Dalej już bez takich niespodzianek, tylko dawno jechałem z Jawora do Legnicy i ta droga już nie należy do najbezpieczniejszych. Strasznie dużo w niej dziur.
Okazało się, że zaliczyłem dzisiaj aż trzy gminy, w tym sam Wałbrzych. Duże miasto, skoro zagarnęło ten zamek. Ale przydałoby się też do centrum dojechać, żeby mieć satysfakcję, że się tam było, a nie tylko przejechało po przedmieściu, jak w Katowicach.
Kategoria kraje / Polska, Polska / dolnośląskie, po zmroku i nocne, setki i więcej, rowery / Trek

Kategorie

Archiwum

Moje rowery