Trwa ładowanie…
Trwa ładowanie…

Widzisz podstawowy wygląd strony. Wystąpił problem z serwerem plików. Napisz do mnie, gdyby problem występował zbyt długo.

Andrzej na rowerze

Wpisy archiwalne w kategorii

po zmroku i nocne

Dystans całkowity:42647.00 km (w terenie 3103.63 km; 7.28%)
Czas w ruchu:2219:38
Średnia prędkość:19.10 km/h
Maksymalna prędkość:70.40 km/h
Suma podjazdów:290535 m
Maks. tętno maksymalne:150 (76 %)
Maks. tętno średnie:160 (81 %)
Suma kalorii:108246 kcal
Liczba aktywności:520
Średnio na aktywność:82.01 km i 4h 18m
Więcej statystyk

Na chwilę do Wiednia

  141.06  08:21
Ależ oczywiście, że nie mogło zabraknąć Wiednia, skoro już tak blisko niego się znalazłem. Nie sądziłem, że plan się uda, ale osiągnąłem cel całkiem szybko. Co tam widziałem i dlaczego tak mało – o tym właśnie dzisiaj, w relacji z piątego dnia podróży.
Noc miałem dosyć nieprzyjemną. Nie żeby coś, ale wczoraj zaczęło padać i wciąż padało, gdy wstawałem. Pod namiotem czułem „powódź”, w dodatku zamek w drzwiach tropiku okazał się odrobinę nieszczelny i kapało do wewnątrz. Spakowałem się i wyszedłem. Po całonocnych opadach pod moim namiotem utworzyła się kałuża. Na szczęście wysokiej jakości podłoga zapobiegła dostaniu się wody do środka.
Chyba popełniłem głupotę. Wczoraj zastałem zamkniętą recepcję kempingu, a dzisiaj poszedłem zapłacić za noc w jeziorze. Kosztowało mnie to 14 euro, co jest absurdem. Mogłem po prostu stamtąd pojechać. Czasami bycie dobrym się nie opłaca. Śniadanie zjadłem w restauracji kempingowej, co kosztowało mnie połowę ceny noclegu. Tym samym zostałem z jakimiś dziesięcioma euro w kieszeni.
Trzeba było uciekać jak najszybciej z drogiej Austrii, aby nie stracić reszty oszczędności. Pojechałem jeszcze do centrum w Tullnie, ale zabłądziłem. Zabłądziłem też, wyjeżdżając stamtąd. Brak szczegółowej mapy dawał się we znaki. Na szczęście powoli przestawało padać, więc mogłem wyciągać papierową mapę i patrzeć na ślad w Garminie. Z tego wszystkiego do południa nie miałem na liczniku nawet 10 kilometrów. Na obrzeżach miasta naszły mnie wspomnienia, bo jest ono otoczone zielonymi górami, zupełnie jak Kioto w Japonii. Te góry z kolei były moim celem na obiad. Nie chciałem jechać do Wiednia wzdłuż Dunaju. Wybrałem trudniejszą trasę. Zaczęła się ona niekończącymi się serpentynami, a potem długimi prostymi, aby po kilku pagórkach zakończyć się długim zjazdem. Niestety mokry hamulec (tylny w ogóle przestał hamować) oraz mokra droga nie pozwalały mi poszaleć.
Na wiedeńskich przedmieściach trafiłem na sporo dróg dla rowerów, potem długo, długo nic i centrum przepełnione przywilejami dla rowerzystów. Niestety brak mapy nie dawał mi dużych możliwości na zwiedzanie. Nie mogłem znaleźć punktu informacji, a nie wpadło mi też do głowy, aby o jego lokalizację zapytać. Musiałem się zadowolić jazdą przed siebie i oglądaniu przypadkowo napotkanych miejsc. Całe szczęście moją uwagę przykuły ładne elewacje, którym przyjrzałem się bliżej, na wespół z innymi turystami.
Moje przypadkowe zwiedzanie skończyło się na tym, że w którymś momencie zacząłem jechać nad Dunaj. Zabłądziłem przy tym kilka(naście) razy, ale w końcu dotarłem, a i to nie do końca, bo trafiłem na cypel i musiałem się wracać. Potem znowu droga donikąd, aż w końcu trafiłem na szlak EuroVelo 6 – ten wzdłuż Dunaju – i trzymałem się go, bo wiedziałem, że w końcu doprowadzi mnie do mojego kolejnego celu – Bratysławy. Na wałach naddunajskich spotkałem idealne miejsca pod namiot. Jaka szkoda, że było tak wcześnie, bo bez zastanowienia rozbiłbym się właśnie tam. Było pusto, więc nikomu nie zrobiłoby to różnicy. Tylko ten wiatr, prawie że huraganowy, ale można się było mu przeciwstawić, bo inaczej nie udałoby mi się wrócić z tamtych dwóch ślepych dróg.
Nie spodobało mi się na szlaku wzdłuż Dunaju. Chciałem go kiedyś przejechać, ale teraz rozmyśliłem się. Monotonne widoki drogi oraz drzew wokół to nie jest coś, co chciałbym widzieć przez kilka dni jazdy po szlaku. Miałem o tyle dobrze, że wiatr wiał w plecy, więc mogłem szybciej stamtąd uciec. Ale i tak droga ciągnęła się w nieskończoność.
Zmierzch zaczął zapadać, gdy akurat pojawiła się cywilizacja. Niestety nie widziałem dobrych miejsc na rozbicie namiotu, a nawet trafiałem na ostrzeżenia zabraniające biwakowania. Koniec końców nie chciałem zostać w Austrii ze względu na wysokie ceny. Z poszukiwaniami miejsca na nocleg dotarłem aż do Słowacji. Tam na mapie wypatrzyłem kemping na obrzeżach Bratysławy. Pojechałem doń, bo obawiałem się noclegu na dziko w Słowacji.
Bratysława nocą jest przepiękna. Zamek na wzgórzu świeci się z daleka. Gdybym tylko mógł, posiedziałbym i pogapił się na to miasto jeszcze długo, ale gonił mnie czas, a dystans do kempingu zmniejszał się bardzo powoli. Gdy już do niego dotarłem, było po godz. 22. Zastałem tam strażnika (albo policjanta, jak było napisane na stróżówce). Wydawało mi się, że mnie obserwuje, a on najprościej w świecie spał na siedząco z głową wpatrzoną w okno. Gdybym to wiedział, przeszedłbym obok, rozłożył się na polu i zasnął. Dogadaliśmy się po polsku i słowacku. Za 5 euro dostałem klucz od łazienki, która i tak była otwarta, a potem poszedłem spać. Trafiłem na najgorsze pole kempingowe, na jakim do tej pory spałem. Nawierzchnia była pokryta takimi bruzdami, że musiałem mocno wydeptać wszystkie grudy ziemi zanim zacząłem się rozbijać. Absolutnie nieprofesjonalne podejście do turystyki. Jeszcze ten mokry namiot po poprzedniej nocy. Zaczęło też kropić. Znowu?

Kategoria kraje / Słowacja, kraje / Austria, góry i dużo podjazdów, po zmroku i nocne, pod namiotem, setki i więcej, terenowe, z sakwami, za granicą, rowery / Trek, wyprawy / Austria 2016

Kolorowe Czechy

  131.04  07:30
Dzisiaj trochę więcej Czech niż Polski. Niestety bez Czeskiej Szwajcarii, którą mieliśmy w pierwotnych planach. Pojďme daleko dopředu.
Pobudka o 7. Spało się przyjemnie, noc była zdecydowanie lepsza od tej sprzed miesiąca. Nie wiem jednak jakie temperatury dochodziły, bo miałem tylko termometr w liczniku Sigmy. Podczas śniadania zrewidowaliśmy nasze plany. Zamiast kontynuować podróż szlakiem ER-2 w kierunku ziemi kłodzkiej, pojechaliśmy od razu na południe. Szybko przekroczyliśmy granicę. Na tyle szybko, że nie udało się nam znaleźć kawiarni. Na szczęście po kilku kilometrach Jarek zauważył rower przymocowany do elewacji budynku, który z kolei okazał się być kawiarnią. Baristka przygotowała kawę w prawdziwej maszynie do przyrządzania kawy. Tak pysznej już dawno nie piłem.
Potem czekał nas bardziej stromy podjazd, za którym się rozstaliśmy. Jarek ruszył do Pecu pod Sněžkou, a ja do Trutnova. Dokąd dalej? Sam nie byłem pewien. Zbadałem mapę na kilka sposobów i uznałem, że na południe będzie najlepiej. Wiatr nie był jednak skory do współpracy i zmienił się z północno-wschodniego na południowo-wschodni. Nawet nie myślałem o poddaniu się jego woli i jechałem dalej, wybierając drogi lokalne. Dojeżdżając do Jaroměřa, pokonałem ostatnie pagórki. Potem wypłaszczyło się tak bardzo, że można by było przysnąć, gdyby nie wiatr. No i stukanie. Z jakiegoś powodu hałas zwiększył się i każdy obrót korbą powodował monotonny dźwięk. Zacząłem się obawiać, że rower może odmówić posłuszeństwa w trakcie tej wyprawy. Obawiałem się tego o tyle, że mogło mnie nie być stać na naprawę w czeskim serwisie. Jednakże jeszcze nikomu od czterech lat nie udało się rozwiązać problemu stukania, więc pozostawała nadzieja, że rower ma po prostu gorszy dzień.
Nie mogłem znaleźć żadnej restauracji w Jaroměřu, więc zatrzymałem się pod Tesco. Niby dzisiaj święto w Czechach, sklepy pozamykane, a taki hipermarket otwarty. Jako ciekawostka, zauważyłem tam ciastka polskiej produkcji, ale sygnowane firmą Bahlsen, idealnie imitujące Krakuski. Jak się okazało, Krakuski są własnością Bahlsen GmbH & Co. KG. A ja myślałem, że to takie polskie słodycze.
Do miasta Hradec Králové chciałem się dostać, omijając drogi krajowe, ale nawet na lokalnych było strasznie dużo aut. Teraz zauważyłem, że całą tę drogę mogłem pokonać drogą dla rowerów, która rozciąga się między tymi miastami wzdłuż rzeki Łaby (czes. Labe). Takie są uroki podróży bez planów.
Hradec Králové zaskoczył mnie liczbą dróg dla rowerów, których są tam dziesiątki, a jeszcze gdy dodać tę do Jaroměřa... Mają też piękną starówkę. Objeździłem ją kilkakrotnie w poszukiwaniu restauracji, aż się zatrzymałem w Czarnym koniu (Černý kůň). Zamówiłem czeskie specjalności (zupę oraz łososia) i postanowiłem każdego dnia mojej podróży próbować lokalnej kuchni. W ogóle mało ludzi widziałem w miastach. To z powodu święta?
Pozostały mi 2 godziny do zachodu słońca. Uznałem, że nie opłaca mi się jechać do kempingu, który był w okolicy (za krótki dystans dzienny) i ruszyłem do innego, oddalonego o kilkadziesiąt kilometrów na południe. Niestety zmierzch złapał mnie szybko. Do Konopáča dojechałem po zmroku. Na miejscu jednak zastała mnie niespodzianka. W informatorze turystycznym, który dostałem podczas tegorocznych Międzynarodowych Targów Turystycznych we Wrocławiu, była informacja, że ośrodek jest otwarty od 1 maja, czyli od dzisiaj. Z informacji umieszczonych na bramie kempingu zrozumiałem, że jest on całoroczny, ale gdy spróbowałem dogadać się z Czechami spotkanymi na terenie ośrodka (był czynny jakiś bar), powiedzieli oni, że otwarte jest tylko latem. Nakierowali mnie na hotel, ale mnie nie stać na taki luksus. Wydałbym tam pewnie wszystkie moje oszczędności, dlatego zacząłem się kręcić po okolicy w poszukiwaniu odludnego miejsca, ale ciągle napotykałem jakieś budynki. Wszystko wydawało się takie jakieś puste, ale gdy przyjrzeć się uważniej, to można było dostrzec, że ktoś tam mieszka, że ktoś lada chwila może wyjść i przegonić. Dostałem się na teren parku, ale uznałem, że nie jest to dobre miejsce na obóz. Na mapie wypatrzyłem miejsce postoju w lesie i pomyślałem, że może mi się poszczęści, jak wczorajszego wieczoru. Nic z tego – zastałem tam tylko zniszczoną ławkę. Ruszyłem więc dalej, przez las, aby dostać się nad jezioro. Nie pojechałem daleko, a zaraz pokazała się kolejna ławka, obok której było idealnie dużo przestrzeni, aby rozłożyć namiot. Po chwili namysłu zbadałem podłoże i rozbiłem się na noc. Bolały mnie chyba wszystkie mięśnie i byłem strasznie zmęczony. W dodatku czułem gorąco. To chyba kolejna warstwa brudu mnie tak rozgrzewała. Miałem w planach zatrzymywać się na kempingach co drugi dzień. Zobaczymy.
Králové to królowie, a mnie wciąż po głowie chodzi kolorowe. Kolorowe Czechy.
Kategoria kraje / Polska, kraje / Czechy, Polska / dolnośląskie, góry i dużo podjazdów, po zmroku i nocne, pod namiotem, setki i więcej, terenowe, z sakwami, za granicą, ze znajomymi, rowery / Trek, wyprawy / Austria 2016

Sakura no ki

  46.11  02:07
Zaledwie kilometr od mojego biura rośnie piękna sakura. Ta japońska odmiana wiśni już od wieków zachwyca swym kolorem i zapachem miliony osób. Choć wspomniane drzewa mijałem od dwóch lat, to dopiero wczoraj przyciągnęły mnie swoim zapachem. Dzisiaj chciałem się podzielić szczęściem z innymi.
Tak naprawdę nie znam się na roślinach i nie mam pojęcia, czy jest to odmiana wiśni japońskiej i czy w ogóle jest to wiśnia, ale i tak jej widok wywołał we mnie tęsknotę za Japonią. Odwiedziłem ten kraj w zeszłym roku. Moja pierwsza podróż samolotem (przynajmniej będę miał łatwiej w czasie podróży latem na Islandię). Rozważałem wtedy zabranie roweru, ale Japonię najlepiej zwiedza się pieszo. A dla upartego i rower można wypożyczyć za przystępną cenę. Chciałbym kiedyś tam wrócić, ale tak na kilka lat. A może wcześniej zacznę włóczyć się po świecie?
Wybrałem się do Zielonki. Byłem tam niedawno, jednak nie miałem innego pomysłu. Ciepło wyciągnęło ludzi z domów i od kilku dni jest coraz tłoczniej na ulicach. Niestety są to bezmyślni ludzie, którzy blokują sobie nawzajem drogę i powoli muszę zacząć się rozglądać za lepszą trasą do pracy i do domu – z dala od dróg dla rowerów, bo na nich robi się coraz mniej bezpiecznie.
Dzisiaj wybrałem się po raz pierwszy tego roku w spodenkach. Do tego koszulka i wiatr we włosach (serio, muszę je obciąć). Jechało się świetnie, a do tego na liczniku same wysokie liczby. Jeno w Poznaniu trzeba było zwolnić, bo ludzi jak mrówek. Będąc w puszczy, pomyślałem o starych śmieciach i ruszyłem do Wierzonki, a potem do Poznania. Coś mi jednak nie pasowało – najwidoczniej tak dawno tamtędy jechałem, że zapomniałem o jakimś skrzyżowaniu i ostatecznie wylądowałem w złym miejscu, bo na starej krajowej piątce. Gdy wjeżdżałem do Poznania, zaczynało zmierzchać, a na drogach dla rowerów pojawiali się kretyni oślepiający pieszych i rowerzystów. I znów krew się gotuje, choć kiedyś byłem takim spokojnym człowiekiem.
W weekend uznałem, że mam dość problemów z telefonem do nagrywania tras, więc wyczyściłem mu pamięć i znów zaczął działać. Pojawił się inny problem, bo ze sklepu z aplikacjami zniknęły dwie apki, z których korzystałem, czyli Traseo oraz Moje trasy na Androida. Zniknięcie tej drugiej, wydanej przez Google, było dla mnie wielkim rozczarowaniem. Jedna z najlepszych aplikacji do nagrywania tras. Brak kopii wymusił na mnie znalezienie alternatywy. Przetestowałem kilka zamienników i jak do tej pory najlepszym jest GPS Logger, aczkolwiek bardzo mi się nie podoba jego sposób oszczędzania baterii. Wyłącza i włącza GPS co 3 sekundy. Nie wydaje mi się, aby to było jakieś optymalne rozwiązanie. Co w wypadku, gdy nie będzie mógł odnaleźć sygnału? Trzeba by powrócić do pomysłu napisania własnej aplikacji.
Sakura no ki, czyli drzewo wiśniowe. Coś mi się widzi, że będę koło niego przejeżdżał codziennie.
Kategoria kraje / Polska, po zmroku i nocne, Puszcza Zielonka, terenowe, Polska / wielkopolskie, rowery / Trek

Warta warta wyprawy

  239.69  13:12
Skoro plan był, to czemu by go nie wykonać? Warta czekała na mnie, a ja nie po to spędziłem noc na dziko, żeby tak sobie zawrócić. Spakowałem manatki i pojechałem dalej, znów w stronę słońca.
Tej nocy nie spędziłem najlepiej. Kawał drogi za Poznaniem zorientowałem się, że nie zabrałem materaca. Miałem nikłą nadzieję, że uda mi się pożyczyć karimatę na kempingu, ale ponieważ wylądowałem na szczerym polu, to nie było co szukać wygód. Wsunąłem się w nowy śpiwór marki Fjord Nansen o temperaturze komfortu 1 °C i poczułem, że jest mi strasznie ciepło. Martwiłem się, że przez to nie zasnę, ale problem się rozwiązał po jakiejś godzinie, bo zacząłem odczuwać zimno. Ubrania, które rozłożyłem pod śpiworem dały odrobinę izolacji, ale i tak mną telepało. Wydawało mi się, że nie spałem tej nocy. Rano jednak opaska Xiaomi Mi Band, której używam od pół roku do monitorowania snu pokazała, że spałem 10 godzin (nie wiem tylko, czy uwzględniła zmianę czasu), ale z kilkoma przebudzeniami. Teraz będę o tyle mądry, że sprawię sobie karimatę, aby się tak nie męczyć. Nie znam jedynie temperatury, jaka panowała w nocy, bo mój nowy licznik nie umie zapamiętać skrajnych wartości.
Spakowałem się, choć wszystko było pokryte rosą oraz ziemią, na której się rozbiłem (nie udało mi się trafić na łąkę). Pojechałem do zamku Czartoryskich, bo zauważyłem go wczoraj na mapie. Zakaz jazdy rowerem po parku okalającym zabytek trochę mnie zniechęcił, więc przespacerowałem się tylko chwilę i poszukałem ławki, aby zjeść śniadanie. Wyznaczyłem drogę do Warty i pojechałem. Wzdłuż krajowej dwunastki drogi dla rowerów ciągną się niemiłosiernie. W Kaliszu zatrzymałem się tylko na kawę i podczas przeprawy przez rzekę wpadłem w pułapkę tamtejszych inżynierów. Przy drodze stoi zakaz wjazdu rowerem, obok ciągnie się jakaś droga dla rowerów, która kończy się na rzece. Na most wjechać się da, ale po starej, nieprzystosowanej do ruchu rowerowego (serpentyna na „kilkanaście” zakrętów) pochylni. Po drugiej stronie musiałem po czymś podobnym (jeszcze więcej zakrętów) zjechać. To jeszcze nic, bo dalej jest kolejna rzeka i tam droga dla rowerów też kończy się na korycie rzecznym. Trzeba wciągnąć rower na kolejny most, ale tym razem... po schodach. Dla wprawy trzeba go jeszcze znieść. Dalej było ciut lepiej. Gdy się wydostałem z podłych dróg (czyt.: dziur) dla rowerów, do Opatówka pojechałem po szerokim poboczu. Za miastem już nie było tak dobrze, ale na szczęście ruch dzisiaj nie przytłaczał.
Do miasta Warty dojechałem po południu. Późno, ale udało się. Chciałem wybrać się nad rzekę Wartę, jednak dopiero teraz zorientowałem się, że to kilka dodatkowych kilometrów. Zrezygnowałem z tego pomysłu i pojechałem – w końcu z wiatrem – w kierunku domu.
Zachód słońca złapał mnie za Stawiszynem, ale znów – puste drogi pozwalały mi jechać środkiem, więc położyłem się na lemondce i od czasu do czasu zerkałem na lusterko, czy coś nie jedzie. Aha, bo kilka tygodni temu zamontowałem na kasku lusterko Zéfal Z-Eye. Na początku trudno było się do niego przyzwyczaić, ale jest bardzo przydatne (no chyba że ghost rider wyjedzie na ulicę nocą). Do tego ludzie stają się bardziej ciekawscy.
Początkowy plan przekroczenia Prosny w Choczy znów zmieniłem i pojechałem do samych Gizałek. Dalej Żerków, Nowe Miasto. Na krajowej 11 był większy ruch, dlatego jak najszybciej z niej zjechałem. Niestety na źle oznaczone drogi, które miały być z asfaltu, a były drogami polnymi. W Środzie Wielkopolskiej chciałem napić się herbaty, ale nie mieli gorącej wody. Przegryzłem coś i wychodząc ze sklepu, zauważyłem, że właśnie go zamknęli, a ja byłem ostatnim klientem. Pierwszy raz trafiłem na Orlen, który nie jest czynny całą dobę. A może powodem jest poniedziałek wielkanocny? Nie ma to jak święta w podróży.
Miałem już niedaleko do domu, ale w połowie drogi, jaka mi pozostała ze Środy, zmienił się wiatr – na przeciwny. A myślałem, że będę pierwszy. Nie było jednak najgorzej i w domu zameldowałem się gdzieś o godz. 2 czasu letniego. Bateria w telefonie wyczerpała się po cichu przed centrum w Poznaniu, ale dorysowałem ślad, żeby jak zawsze mieć wszystko udokumentowane. Może kiedyś uda mi się zrealizować plan stworzenia mapy wszystkich moich śladów. Ciekawe, jak by to wyglądało.
Ach, takiej wycieczki właśnie było mi potrzeba.
Kategoria Polska / łódzkie, kraje / Polska, po zmroku i nocne, pod namiotem, setki i więcej, terenowe, Polska / wielkopolskie, z sakwami, rowery / Trek, dojazd pociągiem

Kiedy jest pora na namiot?

  122.88  06:15
Na taką pogodę czekałem od dawna. Wiatr z północnego-zachodu wyciągnął mnie w kierunku Warty, miasta nad Wartą. Zapakowałem sakwy i popędziłem w kierunku słońca.
Z tymi sakwami nie było tak prosto. Po raz pierwszy założyłem na bagażnik zakupione niedawno Crosso. Trochę się nagimnastykowałem, ale zamontowałem je. Jestem zawiedziony, że mają taki krótki naciągacz dolnego haka. Ciężko je założyć, a jeszcze ciężej zdjąć.
Spotkałem wczoraj rowerzystę, gdy wracałem do domu. Zaintrygował mnie napis z datą oraz kilometrami na jego bagażniku. Pomyślałem, że to obcokrajowiec, ale nie – to Polak. Od 2006 roku podróżuje po Europie, zwiedził prawie wszystkie kraje poza Białorusią. Przebył ponad 120 tys. km, ale to nie dystans się dla niego liczy. Każdego dnia przejeżdża niewielkie odcinki, żeby niczego nie przegapić. Żyje z grania na instrumencie i bardzo mu zazdroszczę umiejętności. Gdyby ktoś go szukał, to na pewno ma dużą szansę w Hiszpanii, ponieważ planuje on tam kiedyś zamieszkać.
Jako pierwszy punkt dzisiejszej wyprawy obrałem kościół w Krzesinach, drugi w Polsce, obok świątyni Wang, kościół w stylu norweskim. Tyle razy przejeżdżałem obok i nawet nie wiedziałem, że on tak blisko stoi. Jedyny drewniany kościół w Poznaniu. Pomyśleć, że kiedyś robiłem zdjęcie każdemu napotkanemu kościołowi. Teraz nie zawsze mi się chce wyciągać aparat i budowla musi zwrócić moją uwagę, bo coraz częściej widzę zwyczajne kopie. Za dużo się naoglądałem.
Spotkałem dzisiaj kilku kolarzy, a właściwie samych buców. Dwie dziewczyny w Borówcu były tak rozgadane, że nie widziały korka, który się za nimi ciągnął. Potem minąłem je w Zaniemyślu, ale leciało z ich ust więcej bluzgów niż zrozumiałych słów. I ani jednej reakcji w moim kierunku. Co to się dzieje z tymi ludźmi?
W Kórniku przejechałem się nad nowe molo na jeziorze i pobawiłem się nowym aparatem. Potem była nuda. Zjadłem obiad w Nowym Mieście nad Wartą, trafiłem na znajome drogi. Moim kolejnym celem stała się droga przez las, którą przypadkiem oznaczyłem na mojej ściennej mapie Wielkopolski jako przebytą. Zaczynała się za Tarcami i nie było jej na mapie OpenStreetMap, więc na leśnych rozstajach dróg nie byłem pewny, czy zmierzam w dobrym kierunku. Dalej miałem przedostać się przez rzekę Prosnę w Choczy, ale wyliczyłem sobie, że nie uda mi się znaleźć noclegu. Znalazłem camping w Gołuchowie i tam też ruszyłem. Zachód słońca złapał mnie w Pleszewie, a do celu dotarłem chwilę po zapadnięciu zmroku. Gdy znalazłem miejsce, facet za bramą oznajmił, że camping jest zamknięty i nie kwapił się, aby mi pomóc, bo podobno o pierwszej w nocy ktoś tam przyjedzie, żeby zamknąć wszystko na klucz. Po co w ogóle stróż w zamkniętym obiekcie? Byłem zły i zacząłem rozglądać się za miejscem na obóz. W lesie próżno go szukać, więc wyjechałem na ubocze w nadziei na kawałek łąki. Dojrzałem stertę bel prasowanej słomy i schroniłem się za nią, aby nie było mnie widać od drogi. Rozbicie namiotu trochę mi zajęło, tak samo zdjęcie sakw z bagażnika, ale rozłożyłem się, zjadłem kolację i poszedłem spać.
Kategoria kraje / Polska, po zmroku i nocne, pod namiotem, setki i więcej, terenowe, Polska / wielkopolskie, z sakwami, rowery / Trek

Po Poznaniu, część 22

  43.92  02:19
Po naszej ostatniej wygranej nie spoczęliśmy na laurach. Rozwijamy nasz produkt, aby mógł zostać użyty przez zespoły w innych organizacjach. Z tego powodu dzisiaj nie miałem dużo czasu na jazdę, a jednak udało mi się nawet zobaczyć efektowny zachód słońca.
Od pewnego czasu (tj. od kilku lat) chodzi za mną aparat. Dzisiaj postanowiłem rozejrzeć się po sklepach, aby wypróbować różne modele, czy aby dobrze leżą w ręku. Pojechałem więc w kierunku Lubonia, bo w Komornikach był interesujący mnie sklep. Ponieważ nie znalazłem tam tego, czego szukałem, to ruszyłem na Franowo. Po drodze, w Górczynie, trafiłem na beznadziejny układ dróg dla rowerów (gdyby chociaż były tam jakieś znaki drogowe) i chwilę pobłądziłem po okolicy. Potem podczas powrotu z Franowa miałem niespodziankę w postaci zablokowanej drogi dla rowerów i braku oznakowanego objazdu. Poznań to złe miejsce dla rowerzystów, zwłaszcza gdy podpatruję działania np. w Krakowie i widzę tę przepaść.

Kategoria kraje / Polska, po zmroku i nocne, Polska / wielkopolskie, rowery / Trek

Pod Poznaniem, część 5

  52.05  02:33
Po pracy skierowałem się na Tarnowo Podgórne dla paru dodatkowych kilometrów. Już połowa miesiąca, a mnie tak mało nosi. Mam nadzieję, że ten rok się dopiero rozkręca.
Ruszyłem najpierw wzdłuż Bukowskiej, aby mniej uczęszczanymi, choć bardziej zużytymi drogami dojechać do Tarnowa. Potem do Rokietnicy i przez poznański zachodni klin zieleni do domu. Spotkałem strasznie dużo baranów bez świateł oraz trzy cioty stwarzające zagrożenie w ruchu drogowym poprzez używanie silnych świateł skierowanych w oczy innych uczestników ruchu. Naprawdę tak się boją, że ktoś ich nie zauważy? Byłoby lepiej, gdyby zostali w domu, bo kiedyś zginą przez swoją bezmyślność.
Na początku tygodnia, jak co dzień, zaparkowałem rower pod galerią handlową, ale wyjątkowo nie chciało mi się zabrać osprzętu ze sobą. Pół godziny później nie miałem licznika. Ochrona na monitoringu mnie olała. Nie chcieli nawet spojrzeć na nagranie, czy może sprawca nie porzucił licznika gdzieś w pobliżu. Co za tępych leni tam zatrudniają. Zabawne, że byłem w sklepie sportowym i przy okazji przeglądałem liczniki rowerowe. Nie pierwszy raz zostałem okradziony i wiem, jak uciążliwe jest zgłaszanie kradzieży na policji, więc po prostu wróciłem, by kupić nowy. Padło na najtańszy, który choć trochę dorównywał Crivitowi – Sigmę 1200. Nie jestem zadowolony, bo liczba braków jest wprost proporcjonalna do ceny. Crivit, kilkakrotnie tańszy, był dużo lepszy. W Sigmie brakuje temperatury minimalnej i maksymalnej, podświetlenia ekranu, możliwości wyłączenia zbędnych funkcji, do tego czas jazdy wyłącza się po kilku sekundach od zatrzymania roweru, a programowanie licznika jest bardzo niewygodne, bo do wciśnięcia przycisku zmiany ustawień trzeba użyć ostrego przedmiotu. Być może ten licznik ma jeden plus, ale nie miałem jeszcze okazji tego sprawdzić – wodoodporność. Gdy styki Crivita były wystawione na ciężkie warunki pogodowe, po pewnym czasie dochodziło do zwarcia i zatrzymania naliczania kilometrów (trzeba było wytrzeć podstawkę do sucha). Ciekawe, jak to jest w Sigmie.
Nie pamiętam, czy się ostatnio żaliłem, ale zajechałem już trzy środkowe zębatki w mojej siedmiorzędowej kasecie. Stąd też od ciągłego przerzucania o cztery biegi nadwyrężyłem sobie kciuk. Może manetki nie są bez winy, bo prawa ciężko wrzuca na największe zębatki, a regulacja niewiele daje. Nie chcę teraz wydawać pieniędzy na kolejne naprawy, choć zastanawiam się, czy nie wybrać osobno manetek i osobno klamek, bo w tej chwili mam klamkomanetki Shimano ST-EF51, a zużycie tych elementów odbywa się w różnym tempie. Wydaje mi się, że w mieście wystarczyłby mi rower z dwoma biegami. No, może trzema. Ciekawe, czy udałoby mi się złożyć coś takiego. Z przodu blat 36-zębowy, z tyłu 13-18-24. I do tego waga choć o połowę niższa niż moje obecne 17 kg, czy tam ile on teraz waży.
Kategoria kraje / Polska, po zmroku i nocne, terenowe, Polska / wielkopolskie, rowery / Trek

Propsy

  37.56  02:00
Postanowiłem wybrać się po pracy na wycieczkę. Ostatnio tak rzadko to robię. Nie mogę znaleźć przyczyny mojego braku chęci do wypraw. Mam nadzieję, że to tylko dlatego, że znudziła mi się okolica, a nie że bierze mnie jakaś cholera.
Nie miałem planu, więc jechałem przed siebie. Rano na trawnikach była cienka warstwa śniegu, ale do wieczora zdążyło to stopnieć i porobić kałuże. Nie chciałem jechać po błocie, więc gdy dojechałem do zachodniego klina zieleni, to starałem się wybierać asfalt. Nie udało się, bo wciągnąłem się w leśną ścieżkę. Dosyć suchą, więc tyle dobrego. Nad jeziorem Rusałka próbowałem zrobić jakieś zdjęcie, póki zmrok nie zabrał wszystkich widoków, ale coś mi telefon szwankuje, bo nie wyszło tak ładnie, jak chciałem. Potem ruszyłem dalej na zachód. Wszystko się tak zmieniło, bo zrobili wycinkę drzew i ledwo się orientowałem w terenie. Przy okazji rozwalili drogę, więc nie widząc, gdzie błoto się kończy, pojechałem w innym kierunku, a potem to w ogóle zacząłem okrążać Rusałkę. Jakoś tak mi się jazda spodobała, że wyjechałem na miasto i zacząłem krążyć głównie po drogach osiedlowych, nie zawsze trafiając odpowiednio.
Miałem w głowie zrobienie pierścienia w granicach miasta, jednak nie chciałem zabłądzić, więc skierowałem się bliżej centrum, potem jakoś na drugą stronę Warty, za rondo Środka, które przerywa ciągłość drogi dla rowerów i trzeba kombinować (nie lubię tamtego komunistycznego przejścia podziemnego, więc zwykle nadrabiam kilometrów), aż dojechałem pod muzeum Brama Poznania, żeby dalej podążyć nową drogą dla rowerów na północ. Nawet nie wiem, jak się ten skrawek ziemi nazywa, ale cieszę się, że go rewitalizują. Z drugiej strony mogliby spojrzeć też na ulice, które wymagają przebudowy lub dodania dróg dla rowerów. Codziennie do pracy dojeżdżam po zakorkowanych ulicach i muszę wjeżdżać na chodniki, żeby bezpiecznie i szybko dostać się do biura.
W zeszłym tygodniu kupiłem amortyzowany widelec. W weekend cudem go zamontowałem, ale i tak nie jestem zadowolony ze szczeliny między koroną widelca i sterami. Sama jazda to niebo w porównaniu z widelcem sztywnym czy starym amorem (który de facto zachowywał się jak sztywny). Teraz mi brakuje amortyzacji pod rzycią.
Słowem wyjaśnienia tytułu. W weekend, ponad 2 tygodnie temu, wraz z kilkunastoma osobami z firmy wziąłem udział w największym na świecie hakatonie (inaczej maraton programistyczny) i wygraliśmy to. Nasz projekt, Propsy, powstał jako narzędzie do monitorowania umiejętności zespołu i umożliwiania samorozwoju. Sama wygrana umożliwi mi realizację miesięcznej wyprawy przez Islandię.
Kategoria kraje / Polska, po zmroku i nocne, Polska / wielkopolskie, rowery / Trek

Pętla: Poznań – Obrzycko – Rogoźno

  140.24  07:03
Niedzielny poranek upływał szybko, ale spiąłem się, wzrokiem obwiodłem kilkakrotnie mapę w poszukiwaniu nieznanych dróg i pojechałem. Miał to być przyjemny dzień ze zwyczajną podpoznańską pętlą.
W drodze do Szamotuł zaczepiłem o zachodni klin zieleni i tym samym odrobinę terenu. W Kiekrzu skończyli remont drogi, tworząc niby-drogę dla pieszych i rowerów. Typowe niedbalstwo polskiego projektanta-nieuka, którego wiedza zatrzymała się gdzieś na epoce PRL-u. Wysokie krawężniki, frezowana kostka Bauma, brak przejazdów dla rowerów czy znaki postawione w losowych miejscach to typowe błędy takich „inżynierów”. Całe szczęście, że po ostatniej nowelizacji prawa o ruchu drogowym zostało to wyjaśnione, że rowerzysta nie ma obowiązku poruszać się po współdzielonej drodze dla pieszych i rowerów. A niech no mi któryś zwróci uwagę.
Potem bez rewelacji przez Szamotuły, Obrzycko i Puszczę Notecką (ale wyjątkowo po asfalcie) w kierunku Rogoźna. Kombinowanie mi za bardzo nie wyszło, bo wiatr wiał z północnego-wschodu, więc ten ostatni odcinek był cięższy. Tuż przed Rogoźnem na krajowej jedenastce wciąż straszy głupota polskiej myśli inżynierii drogowej. Zakaz wjazdu rowerem, a droga dla rowerów oddalona od szosy głębokim i brudnym rowem. W dodatku kawałek dalej, na moście, zerwali połowę nawierzchni i ustanowili ruch wahadłowy. Co z rowerzystami? Oczywiście mieli ich w najciemniejszym miejscu. Przedostałem się w chwili, gdy obie strony miały czerwone światło. Patrząc na to, co się tam dzieje, nawet nie przechodzi mi przez głowę myśl, że może pojawić się tam szerszy chodnik (wcześniej było zwężenie – aż pół metra).
Zostało mi 40 km do domu. Zaczął zapadać zmierzch. Temperatura rano wynosiła 5 °C, potem w słońcu nawet dochodziło do 10 °C, ale wieczorem spadło do 0. Na szczęście walkę z wiatrem miałem za sobą, więc spokojnie dojechałem do domu, zahaczając o kilka osiedli. Droga dla rowerów na moście Lecha wciąż jest w teorii zamknięta. Ile to się jeszcze będzie ciągnąć? Drugą Kaponierę tam budują?
Wczoraj wybrałem się do Wrocławia na Międzynarodowe Targi Turystyczne. Szukałem pomysłu na majówkę. Co roku odwiedzam naszych południowych sąsiadów, ale może tym razem mój wzrok skieruję bardziej na zachód, na Czechy. Teraz zorientowałem się, że nie widziałem mojego roweru od piątku. Przerwałem prawie dwumiesięczny cykl codziennej jazdy.
Po ostatnim fikołku skręcanie rowerem przestało być przyjemne, bo zacząłem zahaczać butem o przednie koło, a w zeszłym tygodniu to nawet połamałem nowiuśki błotnik. Tym sposobem zraziłem się do sztywnego widelca i już zamówiłem amortyzator Santoura. Mam ogromną nadzieję, że będzie mi służył dużo dłużej niż poprzedni. Z pewnością zacznę dbać o jego konserwację.
Kategoria kraje / Polska, po zmroku i nocne, Puszcza Notecka, setki i więcej, Polska / wielkopolskie, rowery / Trek

Gala konkursu Nagroda „Rowertouru” 2015

  25.82  01:21
Plany na dziś miałem zupełnie inne, jednak skończyłem na szóstej gali rozdania nagród „Rowertouru”. Całkiem dobrze się złożyło, bo czasopismo czytam od ponad roku. Miałem więc okazję poznać tych wszystkich ludzi, którzy za tym stoją, a i nie zaszkodziło pogadać z tymi, co podróże kochają tak jak ja.
Wybrałem się najpierw do sklepu turystycznego z paroma pytaniami. Przed wyjściem wyszperałem w internecie kilka potrzebnych mi rzeczy, natrafiając przy tym na informację o gali. Mam zaległości w czytaniu magazynu, więc nawet nie wiedziałem o tym wydarzeniu, więc tylko cudem wziąłem w nim udział. Znalazłem miejsce, czyli halę AWF-u, zaparkowałem brykę obok innych nielicznych, kupiłem archiwalny numer czasopisma, który rzucił mi się w oczy (był tam opis wyprawy do miejsca, które chcę odwiedzić), pokręciłem się i w porę zająłem miejsce.
Program gali zaczął się trochę wcześniej, bowiem przed uroczystością odbyły się warsztaty. Ja nie zdążyłem. Po godzinie 14 zostały wyświetlone trzy prezentacje z podróży. Pierwsza – wzdłuż zachodniego wybrzeża Stanów Zjednoczonych. Kuszące, ale samemu jednak bałbym się. Druga to opowieść pana Jacka Hermana-Iżyckiego o podróży sprzed 36 lat przez piaski Afryki. Bardzo mi się podobała. Kilka lat temu dałem się namówić na wróżbę i dowiedziałem się, że bodajże w obecnym roku wyruszę przez Czarny Ląd. Słaba wróżba, bo mój tegoroczny wakacyjny cel leży w Europie. A trzecia – rodzinna wyprawa przez Maroko i Europę. Nie sądziłem, że tak daleka podróż z półrocznym dzieckiem może być taka prosta. Przynajmniej na slajdach na taką wyglądała. W międzyczasie zostały wręczone nagrody w trzech kategoriach, a na koniec odbyło się losowanie nagród dla publiczności. Szkoda, że nie wziąłem ze sobą kuponu z ostatniego numeru magazynu. Mogłem jedynie cieszyć się szczęściem innych. Żałuję też, że nie miałem okazji porozmawiać ze wszystkimi laureatami, ponieważ wśród nich byli tacy, którzy odwiedzili cel mojej tegorocznej podróży. Mam nadzieję, że w przyszłym roku i ja znajdę się tam, gdzie dzisiaj stali laureaci. Doświadczenie w pisaniu mam, tylko więcej odwagi potrzebuję, bo „Rowertour” ma nakład 7 tys. egzemplarzy, a to znacząco przewyższa liczbę moich obecnych czytelników.
Kategoria kraje / Polska, po zmroku i nocne, Polska / wielkopolskie, rowery / Trek

Kategorie

Archiwum

Moje rowery