Trwa ładowanie…
Trwa ładowanie…

Widzisz podstawowy wygląd strony. Wystąpił problem z serwerem plików. Napisz do mnie, gdyby problem występował zbyt długo.

Andrzej na rowerze

Wpisy archiwalne w kategorii

setki i więcej

Dystans całkowity:60842.97 km (w terenie 5370.45 km; 8.83%)
Czas w ruchu:3155:19
Średnia prędkość:19.04 km/h
Maksymalna prędkość:72.10 km/h
Suma podjazdów:407819 m
Maks. tętno maksymalne:150 (76 %)
Maks. tętno średnie:160 (81 %)
Suma kalorii:175271 kcal
Liczba aktywności:458
Średnio na aktywność:132.84 km i 6h 58m
Więcej statystyk

W poszukiwaniu słoneczników

  104.39  04:32
Byłem nieufny w stosunku do pogody. Rano miała być burza, a nie było. Miałem jechać daleko, a nie pojechałem. Plan alternatywny to poszukiwanie słoneczników, żeby wiedzieć, gdzie jechać, gdy zakwitną. Kilka lat temu trafiłem na jedno pole i chciałem sprawdzić, czy w tym roku też się tam pojawią.
Było słonecznie i gorąco. Nie chciałem tłuc się przez miasto, więc ruszyłem naokoło. Miałem w planie ruszyć potem do Szamotuł i prawie przegapiłem poszukiwaną miejscowość. Korygując trasę, za wcześnie skręciłem i trafiłem na kolarską ślepą uliczkę. Musiałem wjechać w teren. Zaufałem szlakowi wokół Poznania. Było strasznie dużo kamieni i nierówności. Chyba najgorszy teren, po jakim jechałem kolarzówką.
Wyjechałem w Złotnikach. Pokonałem parę metrów po wygodnej drodze dla rowerów, gdy poczułem brak powietrza w przednim kole. Tak dawno nie łatałem dętki. Pół godziny mi z tym zeszło, bo zrobiły się dwie dziury, a miałem tak małe łatki, że kleiłem dwa razy. W dodatku resztkami kleju.
Po kilku dodatkowych przygodach, jak np. przejazd wzdłuż peronu kolejowego z powodu kolejnej ślepej drogi, dotarłem do pierwszego celu. Pole leżało ugorem, więc muszę szukać dalej nowego pola słoneczników. Gdyby to była Japonia, to wiedziałbym, gdzie jest słonecznikowa farma.
Wróciłem do jazdy w kierunku Szamotuł. Jechałem kolarzówką, więc nie miałem ochoty tłuc się po drogach dla kaskaderów. Zaryzykowałem wjazdem w kolejny teren, aby dostać się na wyremontowaną drogę przy Jeziorze Pamiątkowskim. Dużo piachu, ale to „przepłynąłem”.
Dojechałem do Szamotuł. Rozważałem jazdę do Wronek, ale noga nie podawała najlepiej, więc ruszyłem w drogę powrotną. Pojechałem przez Kaźmierz, a za Tarnowem Podgórnym trafiłem na mokry asfalt. Im bliżej Poznania, tym więcej kałuż. Minęła mnie mokra atrakcja. Reszta drogi to była masakra. Co strząsnąłem z siebie garść robaków, to zaraz lądowały na mnie kolejni gapowicze. Na koniec – gdy wróciłem do domu, za oknem zastałem deszcz.
Kategoria kraje / Polska, Polska / wielkopolskie, setki i więcej, rowery / GT

Rogoźno, Skoki, Pobiedziska

  139.82  05:48
Wiało z północy, więc ruszyłem... na północ. Nie wiem, co mnie podkusiło. W dodatku odczułem skutki błędu niezabrania ze sobą bluzy. Myślałem, że będzie ciepło, ale przez większość dnia słońce chowało się za chmurami. Z tego powodu nie zatrzymywałem się na odpoczynek i jechałem jak najszybciej, aby rozgrzać się samym wysiłkiem.
Wyjechałem z Poznania przez Biedrusko, a potem przez Murowaną Goślinę. Moim celem były Skoki, ale ostatecznie zdecydowałem się wydłużyć wycieczkę o Rogoźno. Potem rozważałem jeszcze Wągrowiec, jednak wiatr za mocno mnie wychładzał, więc znalazłem najkrótszą drogę asfaltową do Skoków.
W Skokach miałem kolejny dylemat – jechać do Murowanej Gośliny, aby wrócić po własnym śladzie czy objechać Puszczę Zielonkę przez Pobiedziska. Puszcza nie przywitałaby mnie drogami asfaltowymi, a nie miałem ochoty na powrót po własnym śladzie, więc wybrałem dłuższą drogę.
Słońce pięknie oświetlało krajobrazy, ale niestety nie miałem ze sobą aparatu, a telefonem wychodziły słabe zdjęcia.
Od Pobiedzisk zaczęło się robić chłodno, bo jechałem ciągle w cieniu drzew. Nie było tragedii, bo dzień był całkiem ciepły, ale bluza na pewno znajdzie się następnym razem przytroczona do mojego roweru, żeby poprawić komfort jazdy w podobnych okolicznościach.
Poznań został wręcz zbombardowany ludźmi, którym epidemia niestraszna. Ciekawe, do czego to wszystko doprowadzi.
Kategoria setki i więcej, Polska / wielkopolskie, kraje / Polska, rowery / GT

Pierwszy tysiąc w sezonie

  110.00  04:32
To jest niemożliwe. Zaraz półmetek sezonu, a ja przejechałem dopiero tysiąc kilometrów w tym roku. Wyciągnąłem kolarzówę i pojechałem za miasto.
Po niebie snuły się białe obłoki. Miało coś popadać, ale podchodziłem do tego sceptycznie. Wybrałem wschód ze względu na wiatr z północy i prognozę późniejszego wiatru ze wschodu. Ruszyłem po południu, więc głowiłem się jak wydostać się z Poznania. Ostatecznie padło na wioski w kierunku Kostrzyna.
Kostrzyn okazał się być dziurą. Zlikwidowali wszystkie przejazdy kolejowe poza jednym gdzieś z boku miasta. Co prawda w budowie jest przejazd pod torami, ale mogli chociaż poczekać z likwidacją na zakończenie inwestycji.
Dalej pojechałem wzdłuż drogi ekspresowej. Zmieniłem też plan i zrezygnowałem z dojazdu do Gniezna. Obawiałem się powrotu po zmroku, bo byłem ubrany na krótko. W Łubowie wjechałem na dawną krajówkę i nią wróciłem do Poznania. Martwiłem się, że słońce będzie oślepiać, ale nic podobnego – świeciło na godzinie pierwszej, więc byłem widoczny na drodze.
W Poznaniu widziałem dużo ludzi korzystających z weekendu. Nie było jednak tak tłumnie, jak zwykło bywać w minionych latach. W powietrzu unosiło się mnóstwo robactwa i pyłku – prawdopodobnie topoli. Gdybym miał lepszy aparat, to porobiłbym więcej zdjęć, bo te drobiny w powietrzu nadawały magii sceneriom.
Kategoria kraje / Polska, Polska / wielkopolskie, setki i więcej, rowery / GT

Przez Oderbruch

  162.09  07:41
Zauważyłem, że mój zjazd ze Ślęży zaczepił o nową gminę. Powracam więc do mojego planu zwiedzania Polski przez zaliczanie gmin. Na mojej liście była Cedynia, samotna gmina otoczona dziesiątkami innych, już zaliczonych jednostek. Planowałem ją odwiedzić już w zeszły weekend, ale deszcz mnie zniechęcił. W ten weekend ma być to samo, ale mając dzień wolny od pracy przed nieszczęsnym weekendem, mogłem się wyrobić. Wczoraj wsiadłem do pociągu do Kętrzyna nad Odrą, a dzisiaj wprowadziłem plan w życie.
Było okrutnie zimno, gdy ruszałem. Wszędzie szron, temperatura daleko poniżej zera. Choć wziąłem zapas ciepłych ciuchów, to wiało mi w kostki. Nie było jednak odwrotu. Musiałem jechać w tym, co zabrałem z domu.
Przekroczyłem granicę z Niemcami, wjeżdżając do Oderbruch, delty śródlądowej na Odrze. Ulice pierwszej wioski były puste, a obok biegły drogi dla pieszych i rowerów. Jakość beznadziejna. Już w Japonii wygodniej się jeździło. Dopiero po wyjechaniu z obszaru zabudowanego zacząłem zazdrościć jakości. Nawierzchnia zamieniła się w asfalt – o tej samej jakości, co ulice. Jazda stała się przyjemnością i tylko przejazdy przez obszary zamieszkałe przynosiły udrękę.
W połowie podróży pojawił się objazd. Dużo znaków, wszystkie po ichniejszemu. Nie mając przy sobie żadnego tłumacza, musiałem pojechać objazdem, a ten wydłużał dystans dość sporo. Chcąc sobie pomóc, wjechałem w obiecującą drogę asfaltową. Niestety, w połowie zamieniła się w dziurę na dziurze. Zacisnąłem zęby i przejechałem to.
Dotarłem do Wriezen, większego miasteczka. Na rynku odbywał się jakiś festyn. Jedzenia prawie nie było widać. Same stragany z rzeczami jak „u Chińczyka” i warzywniak. Chociaż miałem ze sobą parę euro, które zostały mi z zeszłorocznej podróży przez Słowację, to nic mnie nie przyciągnęło.
Chcąc dorzucić jeszcze jakąś atrakcję do programu, pojechałem do miasta Bad Freienwalde. Rynek wyglądał jakby wyjęty niczym z dolnośląskiego miasteczka. Tylko kocie łby trochę bardziej telepały.
Ruszyłem w kierunku Polski. Ten przejazd przez Niemcy był nieco mniej imponujący niż moje poprzednie wizyty. Kierowcy jeżdżą dużo kulturalniej niż w Polsce, ale nadal było wielu takich z niemiecką blachą, co wyprzedzało „na gazetę”. Trafiłem również na wiele dróg, na których omal nie wybiłem zęby. Za to oznakowanie było bardzo czytelne (pomijając znaki z napisami w języku niemieckim). Niektóre rozwiązania mogłyby pojawić się w Polsce.
Z Cedynii mogłem ruszyć w wielu kierunkach. Wyliczyłem jednak, że Szczecin był dla mnie osiągalnym celem, a w razie problemów mogłem przerwać podróż w Gryfinie. Nie miałem zresztą ochoty na siłowanie się z wiatrem z południa.
W Cedyńskim Parku Krajobrazowym trafiła mi się gratka w postaci polskiej złotej jesieni. Przynajmniej jej resztek. Jednym z celów tej wycieczki było bowiem odnalezienie jesieni po stronie niemieckiej. Nie udało się tam, więc zostałem zaskoczony.
Ponownie przekroczyłem granicę, aby wygodnie dostać się do celu. Już wczoraj właścicielka noclegowni powiedziała mi o popularności szlaku rowerowego wzdłuż niemieckiej granicy, dlatego chciałem go wypróbować. Równy asfalt biegł przez park narodowy ze znikomą liczbą zabudowań, a olbrzymią ilością natury. Przejechałem też przez las o złotych liściach. Spełniłem swoją nadzieję na znalezienie jesieni i to po obu stronach granicy.
Szlak na pewnym odcinku został zamknięty, ale to nie Polska, rowerzyści nie zostali zdani na łaskę losu. Został wyznaczony objazd, do tego dobrze oznakowany, a na znakach pojawiły się mapy objazdu. Coś niesłychanego. Niestety objazd nie był mi na rękę, bo zaczęło zmierzchać, więc wjechałem na główną drogę, zaczynając tym samym jazdę po własnym śladzie z podróży wzdłuż polskiego wybrzeża.
Zapadł zmrok, a ja miałem jeszcze kawał drogi do Szczecina. Zwróciłem uwagę, że prawie wszystkie auta wyprzedzające mnie miały polskie rejestracje. No cóż, kilka kilometrów dalej przekroczyłem granicę, dojechałem na dworzec kolejowy, odczekałem ponad godzinę na pociąg i powróciłem do Poznania nim zaczął się deszczowy weekend.

Kategoria Polska / zachodniopomorskie, Polska / lubuskie, kraje / Polska, kraje / Niemcy, po zmroku i nocne, setki i więcej, za granicą, dojazd pociągiem, rowery / GT

Jesienne oborniki

  134.08  06:10
To nie tak miało być. Planowałem pojechać gdzieś daleko, ale prognoza pogody mnie rozczarowała. Musiałem skrócić plan diametralnie i korzystać z połowy pogodnego weekendu. Popatrzyłem na mapę, obrałem pobieżny plan i ruszyłem.
Było całkiem ciepło. Pojechałem w kierunku Kórnika. Tam przejechałem się bulwarem i po raz kolejny mój Garmin wyłączył się, gdy byłem pod zamkiem – w tym samym miejscu, co zawsze. Na moich oczach zgasł, bo pilnowałem urządzenia. W tamtym miejscu musi być jakaś nieczysta energia.
Przez resztę wycieczki nie miałem przygód tego typu. Skierowałem się na Nowe Miasto nad Wartą. Po drodze wpadłem na kilka gruntowych dróg. Nic przyjemnego, gdy jedzie się kolarzówką. Zwłaszcza, gdy taka nawet znośna droga zamienia się w piaszczyste wydmy, po których jedzie się jak nożem po maśle, które leżało za długo na słońcu. Okropność.
Stwierdziłem, że dojazd do najbliższego mostu w Pyzdrach zająłby mi za dużo czasu, więc zmieniłem plan na przejazd przez Miłosław. Zwłaszcza że zbliżał się wieczór, więc nie chciałem wrócić późną nocą.
Ostatecznie zmierzch złapał mnie w Miłosławiu i miałem na liczniku sporo kilometrów. Nie sprawdziłem przed wyjazdem dystansu i wyszło dwa razy więcej niż chciałem, choć mogła to być trzykrotność, gdyby zakładać pierwotny plan. Jestem taki lekkomyślny. Przynajmniej wziąłem ze sobą bluzę, bo po zmroku temperatura nieco spadła.
Sezon nawożenia pól obornikiem w pełni. Co kilka kilometrów można było poczuć się jak na wsi – poznać ją od kuchni. Tak że miałem dodatkowe urozmaicenie poza zapachami z kominów.

Kategoria kraje / Polska, po zmroku i nocne, setki i więcej, Polska / wielkopolskie, rowery / GT

Ładne mamy lato tej jesieni

  101.38  04:18
Tego pięknego, słonecznego dnia pojechałem przed siebie w poszukiwaniu jesieni. Najpierw pokręciłem się po pobliskich Szachtach, potem przez Mosinę dojechałem aż do Czempinia. Wiało strasznie, więc jechałem w nadziei na szybki powrót. Zmieniłem kierunek na Śrem, aby potem dostać się do Kórnika. Wiatr jakby zaczął mnie pchać. Przynajmniej połowę drogi. Od Śremu wiało z boku. Nic przyjemnego, gdyż jechałem przepełnioną drogą wojewódzką. W Kórniku przespacerowałem się nad jeziorem i pojechałem prosto do Poznania. No, ładny to był dzień. Jesień wciąż nieśmiało okrywa rośliny. Może niebawem się rozkręci.
Po powrocie do Polski mój Garmin wrócił do swoich zwyczajów wyłączania się bez powodu. Zacząłem podejrzewać, że problem znajduje się gdzieś we wgranych mapach. Trochę to mało logiczne, gdy urządzenie wyłączało się nieużywane (mapa zwykle odświeża się po wybudzeniu ekranu, więc nie powinna wpływać na pracę odbiornika). Zamiast widoku mapy, przełączałem na ekran statystyk, aby mieć pewność, że Garmin nie będzie odczytywał map w trakcie pracy. No i przez kilka wycieczek to rzeczywiście działało. Przynajmniej do dzisiaj, bo ustrojstwo wyłączyło się w Kórniku – w tym samym miejscu, co zawsze. Chyba powrócę do teorii spiskowych, jakoby w pewnych miejscach w Polsce były zainstalowane urządzenia zakłócające odbiorniki GPS.

Kategoria kraje / Polska, setki i więcej, Polska / wielkopolskie, Wielkopolski Park Narodowy, rowery / GT

Fukushima Waraji Matsuri

  101.32  05:33
W Japonii festiwale odbywają się chyba każdego dnia. Trudno było nie przeoczyć plakatów informujących o trzech festiwalach w Tōhoku. Nie chciałem wykończyć się w upale w Sendai, dlatego ruszyłem do Fukushimy.
Wystartowałem o poranku, gdy temperatura była jeszcze znośna. Termometr pokazywał w słońcu 34 °C, ale powiewał poranny, rześki wiatr.
Z tego gorąca pomyliło mi się i kilka razy przegapiłem swój skręt, a za większą rzeką nawet wybrałem zły zjazd, przez co do statystyk doszło nie tylko w dystansie (aż 20 km w stosunku do planu), ale też w wysokości.
Dwa i pół miesiąca spędzone w siodle, raptem dwa tygodnie odpoczynku i tyłek zaczął mnie boleć po dwóch godzinach jazdy. Szok i niedowierzanie. Już nie tylko upał dawał mi w kość. Jedna z najcięższych wypraw, jakie odbyłem.
Skwar zaczynał mocno doskwierać. Temperatura w słońcu wynosiła nawet 42 °C. Zacząłem zatrzymywać się w marketach, gdzie w klimatyzowanym pomieszczeniu mogłem się schłodzić. W jednym z marketów czułem się jakbym miał zemdleć (jeszcze mi się to nie przytrafiło, więc tylko domyślam się jakie to uczucie). Spędziłem wtedy chyba z godzinę na odpoczynku.
Skończył mi się pakiet danych w telefonie, więc miałem ograniczone pole manewru w nawigacji, a chciałem odwiedzić dzisiaj chociaż jedną stację drogową. Całe szczęście na pomoc przyszły znaki drogowe. Chociaż wyszło trochę zygzakiem w stosunku do dzisiejszego planu, to zdobyłem kolejną pieczątkę.
Trafiła mi się droga przez dolinę. Drzewa dały odrobinę ochłody, a ruch był niewielki. Zostały jeszcze dwa miasta do pokonania. Rozgrzany beton zmuszał do częstych postojów. Do miejsca noclegowego, którym był ryokan, dojechałem w porze otwarcia. Lata świetności to miejsce ma już za sobą i za wysoko się cenią przy oferowanej jakości usług. W każdym razie, odpocząłem, zostawiłem rzeczy i pojechałem do centrum.
Waraji Matsuri, czyli Festiwal Słomianego Klapka. Ludzie kłębili się w promieniu kilku ulic od centrum wydarzenia. Zająłem wygodne miejsce i obejrzałem kilka scen. Po godzinie zacząłem spacerować po okolicy, oglądając stragany z jedzeniem i mijając tysiące wesołych twarzy. Nadmiar napoju izotonicznego nie wpłynął na mnie najlepiej, więc odpuściłem sobie resztę wieczoru.
Kategoria kraje / Japonia, setki i więcej, z sakwami, za granicą, Japonia / Fukushima, Japonia / Miyagi, wyprawy / Japonia latem 2019, rowery / Trek

W deszczu i ulewie do Ōsaki

  100.06  06:27
Choć dzień zaczął się gorąco, to już pierwsze metry przyniosły deszczyk. Nic wielkiego, ale po kilku godzinach może przeszkadzać. Kilka razy przestało padać, a gdy zacząłem większy podjazd, opad wzmógł się. Czasem przeczekanie pod zadaszeniem pomagało, ale ponieważ jechałem w koszulce, to zaraz robiło się zimno. Temperatura też w sumie zdążyła spaść z 30 do 20 °C.
Kierowcy w tych okolicach wydają się mało uprzejmi. Jedzie przemoczony rowerzysta, a oni pędzą na złamanie karku, zostawiając niewielki dystans podczas wyprzedzania.
Na zjeździe było trochę korków. Było też chłodno. Wyjechałem z gór i od razu zaczęła się metropolia. Wielka komórka połączonych miast. Gdyby nie znaki drogowe, nie wiedziałbym kiedy wjechałem do Ōsaki.
Zaczęło lać. Z przerwami, ale już tak do końca dnia. Na rzece Dōtonbori miałem okazję zobaczyć łodzie. Najwidoczniej jakiś festiwal, bo grała sintoistyczna muzyka. Dojechałem do hostelu i miałem ochotę wyjść z aparatem, aby dorzucić trochę więcej zdjęć do galerii, ale za bardzo padało, więc tylko poszedłem coś zjeść.
Kategoria góry i dużo podjazdów, kraje / Japonia, po zmroku i nocne, setki i więcej, z sakwami, za granicą, Japonia / Hyōgo, Japonia / Ōsaka, wyprawy / Japonia latem 2019, rowery / Trek

Połowa Shimanami Kaidō

  130.78  07:37
Dzisiaj upał trzymał od samego poranka. Ruszyłem w górę rzeki. Nachylenie było niewielkie, więc jechało się nie najgorzej. Za to zjazd był stromy.
Matsuyamę, duże miasto stojące przede mną, ominąłem bocznymi, spokojnymi drogami. Wjechałem na przybrzeżną drogę, choć linia brzegowa nie była tak piękna, jak w innych częściach Japonii.
Na jednej ze stacji drogowych zauważyłem rowerową książeczkę kolekcjonerską. Kasjerka wyjaśniła, że wokół wyspy można zebrać pieczątki na stacjach drogowych i otrzymać nagrodę. Zupełnie jak moja koreańska przygoda. Tylko tutaj wyspa jest mniejsza. Ciekawy pomysł na kolejną podróż na Shikoku.
Dotarłem do Imabari, do wjazdu na szlak Shimanami Kaidō. Zastał mnie zmierzch, więc widoki były przepiękne. Niestety nie widziałem zachodu słońca, bo akurat przejeżdżałem przez wyspę. Zatrzymałem się w połowie szlaku w najbardziej przyjaznym rowerom hostelu jaki kiedykolwiek widziałem. Mają tu nawet pokoje z hakami do zawieszenia roweru.
Kategoria góry i dużo podjazdów, kraje / Japonia, setki i więcej, z sakwami, za granicą, Japonia / Ehime, wyprawy / Japonia latem 2019, rowery / Trek

Promem na Shikoku

  139.61  08:51
To był długi dzień. Zaczął się od pożegnania z gospodarzami domu gościnnego. Udałem się prosto do chramu Usa-jingū, który planowałem odwiedzić wczoraj, ale spędziłem wtedy za dużo czasu w górach i nie zdążyłem. Jest to spory obiekt, więc trzeba było się nachodzić i z braku czasu poszedłem tylko do głównego budynku.
Podjazd przez góry dzielące mnie od Beppu był lekki i przyjemny, bo nachylenie było niewielkie, a zachmurzone niebo przyniosło normalną temperaturę. Niestety to się zmieniło po drugiej stronie. Chmury przepadły i zaczęło być upalnie.
Planowałem zobaczyć 7 Piekieł Beppu, czym określane jest 7 gorących źródeł, które są bardziej do zwiedzania niż do kąpieli. Każde ma inny wygląd, a wstęp do wszystkich to osobna i spora opłata. Z tego powodu zrezygnowałem całkowicie z atrakcji.
W mieście Ōita upał zaczął doskwierać. Podczas postojów na światłach rower nagrzewał się tak bardzo, że aż parzył. Miasta wylane betonem ze znikomą roślinnością. Do tego słońce świecące pionowo, więc brak cienia ze strony budynków. Całe szczęście dalej pojawiły się nieliczne drzewa i choć dużej ochłody nie dawały, to można było pod nimi przeczekać na zielone. Dopiero przy obszarze przemysłowym znalazł się lasek ciągnący się przez kilka kilometrów. Tego w miastach brakuje dla ochłody – szerokie pasy zieleni z dużą liczbą drzew.
Jechałem na prom. Planowałem dostać się do niego i mieć sporo czasu na obiad i odpoczynek. Niestety coś nie wyszło, bo znalazłem się na miejscu na kilka minut przed rejsem. Całe szczęście procedura kupna biletu poszła sprawnie i – jako ostatni pasażer – znalazłem się na promie na Shikoku.
Miałem tyle planów związanych z Kyūshū, ale z powodu klęski żywiołowej na południu musiałem z nich zrezygnować. Teraz tylko chciałbym uciec od upałów, bo pora deszczowa wkrótce minie i dzisiejsze popołudniowe piekło będzie codziennością.
Po ponad godzinnym rejsie znalazłem się na wyspie. Miałem kawałek do celu, ale zapomniałem o sprawdzeniu drogi, a właściwie przekroju wysokości. Okazało się, że musiałem zrobić mnóstwo podjazdów. Wjechałem też do setki tunelów, zastał mnie zmrok, a na końcu podróży byłem wykończony. To był długi dzień.
Kategoria góry i dużo podjazdów, kraje / Japonia, po zmroku i nocne, setki i więcej, z sakwami, za granicą, Japonia / Ehime, Japonia / Ōita, wyprawy / Japonia latem 2019, rowery / Trek

Kategorie

Archiwum

Moje rowery