Trwa ładowanie…
Trwa ładowanie…

Widzisz podstawowy wygląd strony. Wystąpił problem z serwerem plików. Napisz do mnie, gdyby problem występował zbyt długo.

Andrzej na rowerze

Wpisy archiwalne w kategorii

setki i więcej

Dystans całkowity:61323.98 km (w terenie 5379.79 km; 8.77%)
Czas w ruchu:3181:59
Średnia prędkość:19.03 km/h
Maksymalna prędkość:72.10 km/h
Suma podjazdów:413759 m
Maks. tętno maksymalne:150 (76 %)
Maks. tętno średnie:160 (81 %)
Suma kalorii:175271 kcal
Liczba aktywności:462
Średnio na aktywność:132.74 km i 6h 58m
Więcej statystyk

Wzdłuż Wisły do Malborka

  156.16  08:47
Rano spadł kolejny deszcz, ale wyszło słońce, gdy wstałem. Mogłem więc osuszyć namiot. Plan na dzisiaj to Malbork. Na mojej trasie znajdowało się niewiele kempingów, więc zaplanowałem dłuższy dystans.
Wyjechałem z Torunia drogą krajową. Miała szerokie pobocze. Szybko jednak zrewidowałem plany, gdy obok wyrosła droga dla rowerów Toruń – Chełmża. Tablica informacyjna pokazywała dwie drogi pozwalające ominąć Jezioro Chełmżyńskie. Coś mnie podkusiło, by wybrać tę dłuższą.
W większości szlak prowadził po drogach dla rowerów i większość tych dróg była asfaltowa. W większości też był to równy asfalt, więc jechało się wygodnie. Na niebie pojawiło się sporo chmur, więc mogłem też nieco odpocząć od upału.
Chełmża to nie Chełmno. Zorientowałem się, że pomyliłem te miasta, a przecież byłem kiedyś w obu. Chełmiński Rynek zapamiętałem dużo lepiej. Odwiedziłbym ponownie Chełmno, ale to pomysł na inną wyprawę. Pędziłem na północ.
Chełmża wygrywa dzisiaj plebiscyt na najgorsze drogi dla kaskaderów. Kostka Bauma, krawężniki, skakanie między stronami drogi, zastawione samochodami, a spróbuj zjechać na drogę, to zaraz ktoś się przyczepi.
Zatrzymałem się na kawę. Potem zaczęło mi się jechać dużo szybciej. Zastanawiałem się, czy to zasługa kawy, czy braku wiatru. Jak wczoraj jechałem 13 km/h, tak dzisiaj nawet 25 km/h na prostej.
Długo nie nacieszyłem się prędkością. Wjechałem na bardzo pagórkowy teren. Potem jeszcze słońce wyszło zza chmur i temperatura poleciała w górę.
Dotarłem do Grudziądza. Pojawiło się kilka lepszych i gorszych dróg dla rowerów. Wjechałem na szlak, który na początku był dziwnie oznaczony, ale doprowadził mnie do punktu widokowego. Zacząłem jazdę wzdłuż Wisły. Zwiedziony nadzieją, że szlak doprowadzi mnie na grudziądzki Rynek, jechałem nim pod duże wzniesienie. Nie doprowadził mnie i dałem sobie spokój. Już raz tam byłem. Po zmroku, ale może kiedyś się uda za dnia.
Szlak był połączeniem Wiślanej Trasy Rowerowej oraz Międzynarodowej Trasy Rowerowej R-1. Gdzieś nawet przemknął na chwilę EuroVelo 9. Od Grudziądza nie było najwygodniej. Jechałem po dziurawych drogach, potem trochę piachu i betonowych krat na wałach przeciwpowodziowych, aż zaczęły się asfalty wzdłuż Wisły. Koszmar, bo drzew było jak na lekarstwo, a upał dawał się we znaki. Na termometrze gościły wartości ponad 30 °C. Nie polecę tego szlaku. Przynajmniej nie latem.
W Kwidzynie nie miałem sił na zwiedzanie. Objechałem centrum i ruszyłem do Sztumu. Po drodze niebo pokryło się chmurami, więc mogłem odrobinę odetchnąć. Potem jeszcze kilka wygodniejszych dróg i ostatkiem sił dotarłem do Malborka. Trafiłem do zamku i go nie poznałem. Okazało się, że byłem za jego zewnętrznymi murami. Było za późno na zwiedzanie, więc tylko pobłądziłem chwilę i pojechałem na kemping. Restauracja w ośrodku była zamknięta, więc poszedłem zjeść kolację w centrum. W drodze powrotnej zaczęło kropić, ale nic więcej.

Kategoria góry i dużo podjazdów, kraje / Polska, pod namiotem, Polska / kujawsko-pomorskie, Polska / pomorskie, setki i więcej, z sakwami, wyprawy / Green Velo I 2020, rowery / Trek

W deszczu po Toruniu

  103.66  06:09
W nocy było gorąco w namiocie. Kiepsko mi się spało. Wstałem wcześnie. Recepcja była wciąż zamknięta, ale podszedł do mnie zainteresowany człowiek. Powiedział, że pracuje w obiekcie, choć nie w obsłudze kempingu. Zaufałem mu. Zadzwonił do kogoś i dałem mu odliczoną kwotę. Jeśli zostałem oszukany, to na marne 20 zł.
Mimo prognozy zachmurzenia, słońce podpiekało od rana. Jechało mi się ślamazarnie. Pod wiatr. Do tego czułem zmęczenie po gonitwie na kemping poprzedniego wieczora. Początek był odrobinę łatwiejszy, bo jechałem przez lasy, to cień i drzewa trochę chroniły skórę. W Strzelnie miałem jechać krajówką, ale gdy zobaczyłem, jak wąska to droga, ile po niej jedzie ciężarówek, to zrezygnowałem i wybrałem się niemal naokoło.
Zrobiłem sobie przerwę w Inowrocławiu. Byłem w połowie drogi, więc zasłużyłem na lody. Temperatura na rowerowym komputerze pokazywała 32 °C, chociaż wydawało się goręcej.
Musiałem dostać się do Gniewkowa, skąd zaczęłaby się leśna droga. Już raz jechałem tamtędy krajówką i nie miałem ochoty na powtórkę. Znów więc obrałem okrężną drogę. Jazda przez las za Gniewkowem była tylko częściowym wybawieniem, bo słońce miałem za plecami, że mało które drzewa pochylały się nad drogą, dając cień. Po pewnym czasie pojawiły się chmury, to co jakiś czas mogłem odetchnąć. Niewiele, ale zawsze to coś.
Mimo że wczoraj załatałem dętkę, to z koła nadal uciekało powietrze. Na tyle wolno, że wystarczył przystanek co kilkadziesiąt kilometrów. Nie miałem ochoty męczyć się z kolejnym łataniem kapcia w tej spiekocie, więc odłożyłem to na inną chwilę, a nawet na inny dzień.
Znalazłem się w Toruniu. Była wczesna godzina popołudniowa, a na liczniku zaskoczył mnie dystans 100 kilometrów. Miałem jechać dalej, ale zdecydowałem o przerwie. Zatrzymałem się na kempingu, a zaraz po rozbiciu namiotu naszły ciemne chmury. Nie przejmowałem się, bo byłem gotowy na deszcz.
Wybrałem się na spacer po mieście. Ledwo przekroczyłem Wisłę, a zaczęło padać. Przed wyprawą rozważałem wrzucić parasolkę do sakw, ale nie chciałem dokładać sobie ciężaru. Tym sposobem utrudniłem sobie spacer. Chroniąc się przed deszczem, trafiłem do baru mlecznego. Dobrze się składało, bo szukałem czegoś, żeby zjeść. Mieli całkiem smaczne zestawy obiadowe. Deszcz ustał, więc poszedłem dalej, pozwiedzać odrobinę. Pierwszy raz byłem w Toruniu 12 lat temu i to wtedy miałem tak samo dużo czasu, żeby złazić Stare Miasto. Późniejsze odwiedziny na rowerze nie pozwalały mi na to w takim stopniu. No, wtedy jednak nie padało. Deszcz zaczął sączyć raz mocniej, raz słabiej. Co mogłem, to zobaczyłem.
Prognoza zmieniła się. Miało padać po południu, a lało do wieczora. Ponownie zaczęło padać w nocy, gdy robiłem notatki z podróży przed snem. Przynajmniej namiot się spisywał i miałem sucho w środku. Szkoda, że kemping został zlokalizowany przy ruchliwej drodze. Byłem jedyny z namiotem, ale przejeżdżające auta hałasowały do późna.
Kategoria kraje / Polska, pod namiotem, Polska / kujawsko-pomorskie, Polska / wielkopolskie, setki i więcej, z sakwami, wyprawy / Green Velo I 2020, rowery / Trek

Odkrycie roku 2020

  131.90  05:29
Jestem niesamowicie zafascynowany dzisiejszym odkryciem, ale po kolei. Pogoda znów była niepewna, jednak nie miałem nic do stracenia. Było pochmurno i parno, prawie jak latem w Japonii, tylko bez wysokiej temperatury. Właściwie to była idealna temperatura do jazdy.
Wiało z północnego-zachodu, więc do głowy przyszły mi Szamotuły. Pojechałem na północ Wartostradą. Było za dużo ludzi, więc nie pchałem się do centrum, tylko objechałem miasto przez Morasko. Wpadłem na pomysł, żeby pojechać przez Oborniki. Z braku ochoty na tłuczenie się po dziurawych drogach ruszyłem krajówką. Ruch był całkiem spory, jak na tamtą drogę.
W Obornikach znów zmieniłem plany. Pomyślałem, że miło byłoby pojechać do Obrzycka, jak za starych lat. Oborniki wygrywają dzisiaj plebiscyt na najgorsze drogi dla kaskaderów. Powstało ich jeszcze więcej i są jeszcze gorszej jakości.
Wgrałem do Garmina zaktualizowaną mapę, tym razem w stylu Openfietsmap Lite. Nie lubię go przez nadmierną szczegółowość, ale generyczny styl nie wyświetla lasów, więc dałem kolejną szansę czemuś nowemu. Od Obornik widziałem linię ciągnącą się obok mojej drogi, a na horyzoncie – budynki typowe dla zabudowy kolejowej, ale linia kolejowa miała zupełnie inny wygląd. W końcu dałem upust swojej ciekawości i pojechałem na miejsce. Odkryłem nową drogę dla rowerów. Nie byle jaką, bo drogę idealną. To najlepsza droga dla rowerów w Polsce, jaką kiedykolwiek widziałem. Jedynym mankamentem mogą być szyszki spadające z drzew, ale przecież to Puszcza Notecka. Widoki, zapachy (o ile nie jedzie się za kimś), wygoda – marzenie. Droga momentami przypominała mi o podróży po Korei. Jaka szkoda, że nie wjechałem na nią na początku, ale przynajmniej mam powód, aby tam wrócić.
Wszystko, co dobre, kiedyś się kończy. Tak i droga zakończyła się na znaku zakazu. To tylko znak, że kiedyś wyremontują stary most kolejowy i obecnie niemal 12-kilometrowy raj ze Słonaw do Stobnicy będzie jeszcze dłuższy. Droga została wybudowana na nasypie dawnej linii kolejowej, która biegła aż do Wronek. Oby udało się, a wtedy pokonaliby dystansem drogę z Zieleńca do Połczyna-Zdroju, bo jakością już biją wszystkie inne drogi w Polsce.
Dostałem się do Obrzycka. Rozważałem dojazd do Wronek, ale skróciłem plan i ruszyłem do Szamotuł. Kolejna niespodzianka, bo wyremontowali tę dziurawą drogę i wybudowali obok 8-kilometrową drogę dla rowerów. Jakość całkiem dobra, ale skrzyżowania wykonane typowo polskim sposobem – na odwal. Przynajmniej nie zrobili zygzaków, jak w Koronowie (do dzisiaj pamiętam ten koszmar).
Dalsza droga była bez niespodzianek. Zrobiło się nieco chłodniej, wydawało się, że zacznie padać, ale nic z tego. Wróciłem do domu tylko odrobinę zmęczony. Ciekawe, czy to zasługa znośnej pogody, czy moje mięśnie odzyskały sprawność i będę mógł robić dłuższe wycieczki.
Kategoria kraje / Polska, Polska / wielkopolskie, Puszcza Notecka, setki i więcej, po dawnej linii kolejowej, rowery / GT

Park 5 lat później

  133.51  05:35
Trafiłem niedawno na ciekawostkę, że generał Dezydery Chłapowski założył na ziemiach swojego majątku w wielkopolskiej Turwi system alej i pasów drzew, aby zwiększyć produktywność gospodarstwa. Byłem kilkakrotnie w Parku Krajobrazowym im. gen. Dezyderego Chłapowskiego. Postanowiłem odwiedzić go ponownie. Wbrew moim zwyczajom, bo miało wiać z północy, ale biorąc pod uwagę ostatnią niesprawdzalność prognozy pogody, zaryzykowałem.
Ruszyłem rano, było całkiem chłodno i przyjemnie. Po niebie sunęły ciężkie chmury, dzięki czemu temperatura wynosiła 22 °C w ich cieniu. Przedostałem się przez Wartę i ruszyłem w kierunku Śremu, a potem Dolska. Wiał boczny wiatr.
Minęło południe, a chmury się przerzedziły. Temperatura poszybowała nawet w okolice 30 °C. W parku jechało się przyjemnie, bo wiele dróg otaczały drzewa.
W drodze powrotnej wiatr stał się zmienny i czasem nawet pomagał. Niestety za Czempiniem złapałem kapcia – tym razem z tyłu. Odkleiła się stara łatka. W tym upale nie było lekko z naprawą.
Do szczęścia brakowało mi tylko drugiego kapcia, który złapał mnie w Luboniu, prawie pod domem, ale pieszo nie miałem ochoty pokonywać tego dystansu, więc naprawiłem koło na miejscu. Ta sama łatka, tylko odkleiła się z drugiej strony. Wydaje mi się, że kupiłem owe łatki w Japonii. Będzie trzeba się rozejrzeć za nową dętką, bo ta zaczyna przypominać ser szwajcarski.
Dzisiejszy plebiscyt na najgorszą infrastrukturę rowerową wygrywa Śrem ze swoimi drogami dla kaskaderów z kostki i zakazami wjazdu rowerem. Na drugim miejscu jest Mosina za destrukcyjne krawężniki oraz również zakazy wjazdu rowerem (ktoś przytulił dużo pieniędzy za te wszystkie znaki).
Kategoria kraje / Polska, Polska / wielkopolskie, setki i więcej, Wielkopolski Park Narodowy, rowery / GT

W poszukiwaniu słoneczników

  104.39  04:32
Byłem nieufny w stosunku do pogody. Rano miała być burza, a nie było. Miałem jechać daleko, a nie pojechałem. Plan alternatywny to poszukiwanie słoneczników, żeby wiedzieć, gdzie jechać, gdy zakwitną. Kilka lat temu trafiłem na jedno pole i chciałem sprawdzić, czy w tym roku też się tam pojawią.
Było słonecznie i gorąco. Nie chciałem tłuc się przez miasto, więc ruszyłem naokoło. Miałem w planie ruszyć potem do Szamotuł i prawie przegapiłem poszukiwaną miejscowość. Korygując trasę, za wcześnie skręciłem i trafiłem na kolarską ślepą uliczkę. Musiałem wjechać w teren. Zaufałem szlakowi wokół Poznania. Było strasznie dużo kamieni i nierówności. Chyba najgorszy teren, po jakim jechałem kolarzówką.
Wyjechałem w Złotnikach. Pokonałem parę metrów po wygodnej drodze dla rowerów, gdy poczułem brak powietrza w przednim kole. Tak dawno nie łatałem dętki. Pół godziny mi z tym zeszło, bo zrobiły się dwie dziury, a miałem tak małe łatki, że kleiłem dwa razy. W dodatku resztkami kleju.
Po kilku dodatkowych przygodach, jak np. przejazd wzdłuż peronu kolejowego z powodu kolejnej ślepej drogi, dotarłem do pierwszego celu. Pole leżało ugorem, więc muszę szukać dalej nowego pola słoneczników. Gdyby to była Japonia, to wiedziałbym, gdzie jest słonecznikowa farma.
Wróciłem do jazdy w kierunku Szamotuł. Jechałem kolarzówką, więc nie miałem ochoty tłuc się po drogach dla kaskaderów. Zaryzykowałem wjazdem w kolejny teren, aby dostać się na wyremontowaną drogę przy Jeziorze Pamiątkowskim. Dużo piachu, ale to „przepłynąłem”.
Dojechałem do Szamotuł. Rozważałem jazdę do Wronek, ale noga nie podawała najlepiej, więc ruszyłem w drogę powrotną. Pojechałem przez Kaźmierz, a za Tarnowem Podgórnym trafiłem na mokry asfalt. Im bliżej Poznania, tym więcej kałuż. Minęła mnie mokra atrakcja. Reszta drogi to była masakra. Co strząsnąłem z siebie garść robaków, to zaraz lądowały na mnie kolejni gapowicze. Na koniec – gdy wróciłem do domu, za oknem zastałem deszcz.
Kategoria kraje / Polska, Polska / wielkopolskie, setki i więcej, rowery / GT

Rogoźno, Skoki, Pobiedziska

  139.82  05:48
Wiało z północy, więc ruszyłem... na północ. Nie wiem, co mnie podkusiło. W dodatku odczułem skutki błędu niezabrania ze sobą bluzy. Myślałem, że będzie ciepło, ale przez większość dnia słońce chowało się za chmurami. Z tego powodu nie zatrzymywałem się na odpoczynek i jechałem jak najszybciej, aby rozgrzać się samym wysiłkiem.
Wyjechałem z Poznania przez Biedrusko, a potem przez Murowaną Goślinę. Moim celem były Skoki, ale ostatecznie zdecydowałem się wydłużyć wycieczkę o Rogoźno. Potem rozważałem jeszcze Wągrowiec, jednak wiatr za mocno mnie wychładzał, więc znalazłem najkrótszą drogę asfaltową do Skoków.
W Skokach miałem kolejny dylemat – jechać do Murowanej Gośliny, aby wrócić po własnym śladzie czy objechać Puszczę Zielonkę przez Pobiedziska. Puszcza nie przywitałaby mnie drogami asfaltowymi, a nie miałem ochoty na powrót po własnym śladzie, więc wybrałem dłuższą drogę.
Słońce pięknie oświetlało krajobrazy, ale niestety nie miałem ze sobą aparatu, a telefonem wychodziły słabe zdjęcia.
Od Pobiedzisk zaczęło się robić chłodno, bo jechałem ciągle w cieniu drzew. Nie było tragedii, bo dzień był całkiem ciepły, ale bluza na pewno znajdzie się następnym razem przytroczona do mojego roweru, żeby poprawić komfort jazdy w podobnych okolicznościach.
Poznań został wręcz zbombardowany ludźmi, którym epidemia niestraszna. Ciekawe, do czego to wszystko doprowadzi.
Kategoria setki i więcej, Polska / wielkopolskie, kraje / Polska, rowery / GT

Pierwszy tysiąc w sezonie

  110.00  04:32
To jest niemożliwe. Zaraz półmetek sezonu, a ja przejechałem dopiero tysiąc kilometrów w tym roku. Wyciągnąłem kolarzówę i pojechałem za miasto.
Po niebie snuły się białe obłoki. Miało coś popadać, ale podchodziłem do tego sceptycznie. Wybrałem wschód ze względu na wiatr z północy i prognozę późniejszego wiatru ze wschodu. Ruszyłem po południu, więc głowiłem się jak wydostać się z Poznania. Ostatecznie padło na wioski w kierunku Kostrzyna.
Kostrzyn okazał się być dziurą. Zlikwidowali wszystkie przejazdy kolejowe poza jednym gdzieś z boku miasta. Co prawda w budowie jest przejazd pod torami, ale mogli chociaż poczekać z likwidacją na zakończenie inwestycji.
Dalej pojechałem wzdłuż drogi ekspresowej. Zmieniłem też plan i zrezygnowałem z dojazdu do Gniezna. Obawiałem się powrotu po zmroku, bo byłem ubrany na krótko. W Łubowie wjechałem na dawną krajówkę i nią wróciłem do Poznania. Martwiłem się, że słońce będzie oślepiać, ale nic podobnego – świeciło na godzinie pierwszej, więc byłem widoczny na drodze.
W Poznaniu widziałem dużo ludzi korzystających z weekendu. Nie było jednak tak tłumnie, jak zwykło bywać w minionych latach. W powietrzu unosiło się mnóstwo robactwa i pyłku – prawdopodobnie topoli. Gdybym miał lepszy aparat, to porobiłbym więcej zdjęć, bo te drobiny w powietrzu nadawały magii sceneriom.
Kategoria kraje / Polska, Polska / wielkopolskie, setki i więcej, rowery / GT

Przez Oderbruch

  162.09  07:41
Zauważyłem, że mój zjazd ze Ślęży zaczepił o nową gminę. Powracam więc do mojego planu zwiedzania Polski przez zaliczanie gmin. Na mojej liście była Cedynia, samotna gmina otoczona dziesiątkami innych, już zaliczonych jednostek. Planowałem ją odwiedzić już w zeszły weekend, ale deszcz mnie zniechęcił. W ten weekend ma być to samo, ale mając dzień wolny od pracy przed nieszczęsnym weekendem, mogłem się wyrobić. Wczoraj wsiadłem do pociągu do Kętrzyna nad Odrą, a dzisiaj wprowadziłem plan w życie.
Było okrutnie zimno, gdy ruszałem. Wszędzie szron, temperatura daleko poniżej zera. Choć wziąłem zapas ciepłych ciuchów, to wiało mi w kostki. Nie było jednak odwrotu. Musiałem jechać w tym, co zabrałem z domu.
Przekroczyłem granicę z Niemcami, wjeżdżając do Oderbruch, delty śródlądowej na Odrze. Ulice pierwszej wioski były puste, a obok biegły drogi dla pieszych i rowerów. Jakość beznadziejna. Już w Japonii wygodniej się jeździło. Dopiero po wyjechaniu z obszaru zabudowanego zacząłem zazdrościć jakości. Nawierzchnia zamieniła się w asfalt – o tej samej jakości, co ulice. Jazda stała się przyjemnością i tylko przejazdy przez obszary zamieszkałe przynosiły udrękę.
W połowie podróży pojawił się objazd. Dużo znaków, wszystkie po ichniejszemu. Nie mając przy sobie żadnego tłumacza, musiałem pojechać objazdem, a ten wydłużał dystans dość sporo. Chcąc sobie pomóc, wjechałem w obiecującą drogę asfaltową. Niestety, w połowie zamieniła się w dziurę na dziurze. Zacisnąłem zęby i przejechałem to.
Dotarłem do Wriezen, większego miasteczka. Na rynku odbywał się jakiś festyn. Jedzenia prawie nie było widać. Same stragany z rzeczami jak „u Chińczyka” i warzywniak. Chociaż miałem ze sobą parę euro, które zostały mi z zeszłorocznej podróży przez Słowację, to nic mnie nie przyciągnęło.
Chcąc dorzucić jeszcze jakąś atrakcję do programu, pojechałem do miasta Bad Freienwalde. Rynek wyglądał jakby wyjęty niczym z dolnośląskiego miasteczka. Tylko kocie łby trochę bardziej telepały.
Ruszyłem w kierunku Polski. Ten przejazd przez Niemcy był nieco mniej imponujący niż moje poprzednie wizyty. Kierowcy jeżdżą dużo kulturalniej niż w Polsce, ale nadal było wielu takich z niemiecką blachą, co wyprzedzało „na gazetę”. Trafiłem również na wiele dróg, na których omal nie wybiłem zęby. Za to oznakowanie było bardzo czytelne (pomijając znaki z napisami w języku niemieckim). Niektóre rozwiązania mogłyby pojawić się w Polsce.
Z Cedynii mogłem ruszyć w wielu kierunkach. Wyliczyłem jednak, że Szczecin był dla mnie osiągalnym celem, a w razie problemów mogłem przerwać podróż w Gryfinie. Nie miałem zresztą ochoty na siłowanie się z wiatrem z południa.
W Cedyńskim Parku Krajobrazowym trafiła mi się gratka w postaci polskiej złotej jesieni. Przynajmniej jej resztek. Jednym z celów tej wycieczki było bowiem odnalezienie jesieni po stronie niemieckiej. Nie udało się tam, więc zostałem zaskoczony.
Ponownie przekroczyłem granicę, aby wygodnie dostać się do celu. Już wczoraj właścicielka noclegowni powiedziała mi o popularności szlaku rowerowego wzdłuż niemieckiej granicy, dlatego chciałem go wypróbować. Równy asfalt biegł przez park narodowy ze znikomą liczbą zabudowań, a olbrzymią ilością natury. Przejechałem też przez las o złotych liściach. Spełniłem swoją nadzieję na znalezienie jesieni i to po obu stronach granicy.
Szlak na pewnym odcinku został zamknięty, ale to nie Polska, rowerzyści nie zostali zdani na łaskę losu. Został wyznaczony objazd, do tego dobrze oznakowany, a na znakach pojawiły się mapy objazdu. Coś niesłychanego. Niestety objazd nie był mi na rękę, bo zaczęło zmierzchać, więc wjechałem na główną drogę, zaczynając tym samym jazdę po własnym śladzie z podróży wzdłuż polskiego wybrzeża.
Zapadł zmrok, a ja miałem jeszcze kawał drogi do Szczecina. Zwróciłem uwagę, że prawie wszystkie auta wyprzedzające mnie miały polskie rejestracje. No cóż, kilka kilometrów dalej przekroczyłem granicę, dojechałem na dworzec kolejowy, odczekałem ponad godzinę na pociąg i powróciłem do Poznania nim zaczął się deszczowy weekend.

Kategoria Polska / zachodniopomorskie, Polska / lubuskie, kraje / Polska, kraje / Niemcy, po zmroku i nocne, setki i więcej, za granicą, dojazd pociągiem, rowery / GT

Jesienne oborniki

  134.08  06:10
To nie tak miało być. Planowałem pojechać gdzieś daleko, ale prognoza pogody mnie rozczarowała. Musiałem skrócić plan diametralnie i korzystać z połowy pogodnego weekendu. Popatrzyłem na mapę, obrałem pobieżny plan i ruszyłem.
Było całkiem ciepło. Pojechałem w kierunku Kórnika. Tam przejechałem się bulwarem i po raz kolejny mój Garmin wyłączył się, gdy byłem pod zamkiem – w tym samym miejscu, co zawsze. Na moich oczach zgasł, bo pilnowałem urządzenia. W tamtym miejscu musi być jakaś nieczysta energia.
Przez resztę wycieczki nie miałem przygód tego typu. Skierowałem się na Nowe Miasto nad Wartą. Po drodze wpadłem na kilka gruntowych dróg. Nic przyjemnego, gdy jedzie się kolarzówką. Zwłaszcza, gdy taka nawet znośna droga zamienia się w piaszczyste wydmy, po których jedzie się jak nożem po maśle, które leżało za długo na słońcu. Okropność.
Stwierdziłem, że dojazd do najbliższego mostu w Pyzdrach zająłby mi za dużo czasu, więc zmieniłem plan na przejazd przez Miłosław. Zwłaszcza że zbliżał się wieczór, więc nie chciałem wrócić późną nocą.
Ostatecznie zmierzch złapał mnie w Miłosławiu i miałem na liczniku sporo kilometrów. Nie sprawdziłem przed wyjazdem dystansu i wyszło dwa razy więcej niż chciałem, choć mogła to być trzykrotność, gdyby zakładać pierwotny plan. Jestem taki lekkomyślny. Przynajmniej wziąłem ze sobą bluzę, bo po zmroku temperatura nieco spadła.
Sezon nawożenia pól obornikiem w pełni. Co kilka kilometrów można było poczuć się jak na wsi – poznać ją od kuchni. Tak że miałem dodatkowe urozmaicenie poza zapachami z kominów.

Kategoria kraje / Polska, po zmroku i nocne, setki i więcej, Polska / wielkopolskie, rowery / GT

Ładne mamy lato tej jesieni

  101.38  04:18
Tego pięknego, słonecznego dnia pojechałem przed siebie w poszukiwaniu jesieni. Najpierw pokręciłem się po pobliskich Szachtach, potem przez Mosinę dojechałem aż do Czempinia. Wiało strasznie, więc jechałem w nadziei na szybki powrót. Zmieniłem kierunek na Śrem, aby potem dostać się do Kórnika. Wiatr jakby zaczął mnie pchać. Przynajmniej połowę drogi. Od Śremu wiało z boku. Nic przyjemnego, gdyż jechałem przepełnioną drogą wojewódzką. W Kórniku przespacerowałem się nad jeziorem i pojechałem prosto do Poznania. No, ładny to był dzień. Jesień wciąż nieśmiało okrywa rośliny. Może niebawem się rozkręci.
Po powrocie do Polski mój Garmin wrócił do swoich zwyczajów wyłączania się bez powodu. Zacząłem podejrzewać, że problem znajduje się gdzieś we wgranych mapach. Trochę to mało logiczne, gdy urządzenie wyłączało się nieużywane (mapa zwykle odświeża się po wybudzeniu ekranu, więc nie powinna wpływać na pracę odbiornika). Zamiast widoku mapy, przełączałem na ekran statystyk, aby mieć pewność, że Garmin nie będzie odczytywał map w trakcie pracy. No i przez kilka wycieczek to rzeczywiście działało. Przynajmniej do dzisiaj, bo ustrojstwo wyłączyło się w Kórniku – w tym samym miejscu, co zawsze. Chyba powrócę do teorii spiskowych, jakoby w pewnych miejscach w Polsce były zainstalowane urządzenia zakłócające odbiorniki GPS.

Kategoria kraje / Polska, setki i więcej, Polska / wielkopolskie, Wielkopolski Park Narodowy, rowery / GT

Kategorie

Archiwum

Moje rowery