Trwa ładowanie…
Widzisz podstawowy wygląd strony. Wystąpił problem z serwerem plików. Napisz do mnie, gdyby problem występował zbyt długo.

Andrzej na rowerze

Wpisy archiwalne w miesiącu

Lipiec, 2016

Dystans całkowity:2380.75 km (w terenie 309.62 km; 13.01%)
Czas w ruchu:159:18
Średnia prędkość:14.36 km/h
Maksymalna prędkość:69.31 km/h
Suma podjazdów:21778 m
Liczba aktywności:23
Średnio na aktywność:103.51 km i 7h 14m
Więcej statystyk

Zachodnie fiordy

138.0408:38
Obudziło mnie ciepło powietrze w namiocie nagrzane przez słońce. Wiatr ustał, ale gdy tylko ruszyłem, zaczął wiać z południa, a potem znów z północy. To był najdroższy kemping, na jakim byłem na Islandii.
Słońce strasznie przeszkadzało. Miałem do pokonania kilka fiordów. Mój rower wydawał już wiele dźwięków, ale dzisiaj zaczął trzeszczeć jak stary bujany fotel. Podejrzewam, że to bagażnik, a dokładnie uszkodzona śruba, którą zabezpieczyłem opaskami zaciskowymi.
Po pewnym czasie zatrzymałem się w napotkanej restauracji, ale podawali tam tylko zupę i ciasta, więc wziąłem kalafiorową, która mi smakowała z ręcznie wypiekanym słodkim plackiem jako dodatkiem (na Islandii zupę je się z pieczywem). A ciasto było złym wyborem, bo strasznie mnie zasłodziło. Zamówiłem też kawę latte, ale mleko wyglądało jakby zepsute, bo nie chciało się zmieszać z resztą, a i nie smakowało dobrze. Nie robiłem jednak problemów, bo jestem miłym gościem.
Trafiłem na stary dom, do którego prawdopodobnie można wejść, ale bałem się, że coś źle zrozumiałem i tylko obszedłem zabudowania dookoła. Pokryty torfem dach wyglądał jakby chciał się zakamuflować. Ciekawe ile takich opuszczonych domów jest na całej Islandii.
Jeszcze wczoraj cieszyłem się z pierwszej spotkanej dziurze w jezdni, a dzisiaj trafiłem na całą drogę rodem z Polski. Było wąsko i co chwila mijałem znak z literą M. Wydawało mi się, że to przystanki autobusowe, ale się myliłem. Dlaczego? O tym w innej opowieści.
Dojechałem do ostatniego fiordu i z tablicy informacyjnej wyczytałem, że jednak mam dwa fiordy do pokonania. Co prawda w miasteczku w pierwszym fiordzie był kemping, ale gdy spojrzałem na plan miasta, to mi się odechciało. Miałem nadzieję zjeść śniadanie w restauracji, a tutaj musiałbym się najeździć o poranku. Ruszyłem więc dalej – jak planowałem od początku – do Ísafjörður. Na jezdni pojawiły się wymalowane liczby zmniejszające się co kilometr, a słońce świeciło jasnym światłem tuż nad horyzontem. Dopiero po wjechaniu do ostatniego fiordu poczułem chłód po tym upalnym dniu. Każdy fiord czymś się różni, ale dlaczego ten musiał być taki zimny? Do miasta dojechałem po północy i było coraz zimniej, gdy się rozbijałem na kempingu. Ciepły posiłek przed snem okazał się koniecznością.
Kategoria góry i dużo podjazdów, kraje / Islandia, setki i więcej, z sakwami, za granicą, pod namiotem, wyprawy / Islandia 2016, rowery / Trek

Na Islandii bywa zimno

114.5208:04
Po wczorajszej walce z wiatrem bolały mnie kolana. Dzisiaj wiatr wydawał się ciut lżejszy, bo jechało się szybciej, ale gdyby nie wczorajsza walka, to miałbym jeszcze więcej sił na jazdę.
Do Hólmavíku dostałem się po południu, mając dużo czasu na wizytę w banku. Trochę się zgubiłem i wylądowałem najpierw w restauracji. Zamówiłem islandzką specjalność – rybę (chyba to był dorsz), do tego kawę oraz na deser ciasto jagodowe ze skyrem. Ryba smażona na głębokim tłuszczu, więc nie smakowała najlepiej, a potem przez pół dnia mi się przypominał jej tłusty smak. Do tego kuchnia islandzka ma taką przypadłość, że dużo w niej mięsa, a mało dodatków. Chyba że tak się jada w restauracjach. Za to deser był najlepszym, jaki kiedykolwiek jadłem. Niesamowity smak.
Do banku prawie wszedłem od zaplecza. Myślałem, że budynek dzieli pocztę i bank, ale poczta to tylko mały stoliczek w rogu sali. Pani kasjerka na szczęście tylko się uśmiała, że przyszedł nowy pracownik.
Zrobiłem jeszcze zakupy i pojechałem dalej. Trochę pod wiatr, trochę z wiatrem. Kolejny podjazd – niby nic specjalnego, ale na szczycie nie było zjazdu. Był interior i silny wiatr (według znaku 9 m/s) i temperatura spadła do 3 °C. Zaczęło też kropić przez chwilę. Gdy w końcu się przedostałem do zjazdu z tego płaskowyżu, zobaczyłem mokre drogi, więc wyglądało na to, że ominął mnie prysznic, a przydałoby się umyć rower i sakwy z islandzkiego pyłu. Jakoś dawno nie padało.
Chciałem odwiedzić gorące źródło, ale było mi tak strasznie zimno i jeszcze ten wiatr nieustannie hulał z północy. Zrezygnowałem z pomysłu. Gdybym nie kupił spodni z windstopperem tuż przed odlotem, to chyba nie przejechałbym metra w takich warunkach. Jedynie brakowało mi rękawic, bo miałem tylko takie tandetne z Decathlonu.
Gdy dostałem się do fiordu i zacząłem jazdę z wiatrem, to od razu lepiej. Do tego jeszcze słońce się pokazało. Sama przyjemność. Aż musiałem kurtkę rozpiąć. Po dotarciu do końca fiordu pozostało mi pojechać pod wiatr na pole namiotowe. Na szczęście wiatr osłabł, a końcówkę mojej drogi rozświetliło słońce zachodzące za odległym fiordem. Niebo wyglądało nieziemsko tej nocy.

Kategoria góry i dużo podjazdów, kraje / Islandia, pod namiotem, setki i więcej, z sakwami, za granicą, wyprawy / Islandia 2016, rowery / Trek

Z kompanem w kierunku zachodnich fiordów

82.2708:33
Strasznie nie chciało mi się wstawać, więc się wyspałem i jako ostatni opuściłem kemping. Wiatr nie odpuszczał i ja też nie. Nachodziły mnie myśli o zawróceniu, ale tak bardzo chciałem zobaczyć fiordy zachodnie, że nie wiedziałbym co zrobić z resztą czasu przed wylotem. Mocno mnie frustrowało, że przez wiatr w twarz nie mogę szybko jechać. Do tego widoki były takie nijakie przez te nisko wiszące chmury. Po prostu zapowiadał się zły dzień.
Po jakimś czasie zniknął asfalt i każde przejeżdżające auto fundowało mi dużą dawkę islandzkiego pyłu. Pewnie sporo jego zabiorę do Polski. Po kilku godzinach podbiegł do mnie pies pasterski. Zachowywał się tak, jakby chciał, aby za nim iść. Myślałem, że po minięciu zabudowań odejdzie, ale on nadal biegł przodem, od czasu do czasu ganiając za ptakami. Pomyślałem, że właścicielowi coś się stało, bo psy potrafią być mądre. Jechałem dalej, niestety moim tempem pod wiatr, a było to zawrotne 8 km/h.
Po przekroczeniu góry wjechałem do słonecznego fiordu. W końcu trochę ciepła. Chciałem się zatrzymać i przyrządzić ciepły posiłek, ale ze względu na psa nie mogłem. Jechałem więc dalej. 10, 20, 30 km, aż w końcu przyjechało auto, do którego wskoczył pies. Właściciel okazał się zdrów, a pies po prostu głupi. Próbował zatrzymywać auta, więc głupio się czułem, gdy wyskakiwał przed maskę. Przecież to nie mój pies. On tylko mnie prowadził.
Chciałem pojechać maksymalnie, jak najbliżej Hólmavíku, aby następnego dnia zastać otwarty bank. Gdy zbliżała się godz. 23, musiałem szukać miejsca na namiot, bo robiło się coraz chłodniej. Upatrzyłem sobie jedno na plaży, więc po raz kolejny spałem nad oceanem. Tylko tej nocy wiatr nie hulał. Wybrałem sprawdzone miejsce, bo znalazłem szpilki od namiotu.
Kategoria góry i dużo podjazdów, kraje / Islandia, pod namiotem, z sakwami, za granicą, terenowe, wyprawy / Islandia 2016, rowery / Trek

Z głową w chmurach

132.8808:39
W połowie nocy zruszył się okropny wiatr i zaczął targać moim namiotem. Wydawało mi się, że nie spałem do rana, ale wstałem w miarę wypoczęty. Czym prędzej zebrałem się, a śniadanie zjadłem kawałek dalej na parkingu.
Trochę czasu powalczyłem z bocznym wiatrem i dostałem się do Blönduós. Supermarket otwierali dopiero o 13, więc poszedłem do kawiarni obok. Zamówiłem burger Ömmu, zupę dnia oraz oczywiście kawę. Hamburgerów nie jadam, więc się nie wypowiem, ale wybrałem go, ponieważ był jedynym daniem brzmiącym po islandzku. O zupie kelner zapomniał, bo był trochę zakręcony, ale to dobrze, bo burger był wystarczająco sycący.
Ruch na drodze mocno urósł, a do tego zaczynało być ponuro wkoło – szare chmury opadły nisko nad ziemię i w ogóle wszystko takie bez koloru. Brakowało mi ciekawych widoków, aby porobić zdjęcia. Pędziłem dalej, trochę z wiatrem, trochę przeciwko, bo chciałem zdążyć do sklepu, ale się nie udało. W punkcie informacji zasugerowali sklep na stacji benzynowej. Słabo wyposażony, ale coś wziąłem i nie musiałem się martwić o zapasy. Skyr też był. Po wyjściu zobaczyłem leżący rower, a obok połowę stopki. To już jest koniec jej historii. Wiatr zakończył jej żywot. Koniec też odchodzenia od roweru, aby zrobić zdjęcie górom ze środka drogi albo konikowi z ładną grzywą. Będzie zdecydowanie trudniej.
Potem było trochę więcej z wiatrem, a gdy wjechałem na kolejną górę, znalazłem się w chmurach. Tych samych, które od wczoraj zatapiają szczyty otaczających mnie wzgórz. Od mgły niewiele się różnią. Może trochę cieplejsze i bardziej deszczowe. Za wzgórzem był ich koniec, ale słońca już nie zobaczyłem.
Zatrzymałem się na jeszcze jednej, większej stacji benzynowej, aby kupić śniadanie i popędziłem na kemping na północ. Pęd to mocne słowo, bo miałem 8 km pod wiatr. Przejazd zajął mi z godzinę. Ulokowałem się pod płotem. Miałem nadzieję się wyspać, osłoniony od wiatru szarpiącego namiot. Szkoda, że nie było prysznica. Nie mogłem sobie przypomnieć, kiedy ostatnim razem się myłem.

Kategoria góry i dużo podjazdów, kraje / Islandia, pod namiotem, setki i więcej, z sakwami, za granicą, wyprawy / Islandia 2016, rowery / Trek

Dwa tygodnie na Islandii

122.1408:43
Jak ten czas szybko leci. Nawet nie zauważyłem, że minęła połowa mojego urlopu, a to już 2 tygodnie, jak szwendam się po tej wyspie.
Wyruszyłem nawet wcześnie, bo obudził mnie śpiewający Japończyk. Przejechałem się po Akureyri, tak aby ominąć światła i auta, i ruszyłem dalej krajową jedynką. Ruch był duży tylko wokół miasta. Dalej się zmniejszył. W dobrym momencie, bo miałem przed sobą długi podjazd wzdłuż zielonej doliny. Trochę deszczu, trochę słońca i byłem po drugiej stronie. Na dole górki czekała mnie przykra niespodzianka w postaci wiatru z północy. Kilkanaście kilometrów mozolnej jazdy z wieloma postojami na rozważania o sensie dalszej jazdy. Chciałem pojechać na północ, aż do Sauðárkrókur, aby ominąć ruch na jedynce, ale ruchu prawie nie było, a wiatr skutecznie zniechęcał do kontynuowania planu.
W Varmahlíð miałem jeszcze trochę czasu przed zachodem słońca, więc pojechałem dalej, do kolejnego kempingu, ale na miejscu nie zastałem ani żywej duszy, ani informacji o miejscu na kemping. Przyjechałem za późno i wszyscy pewnie spali. Ruszyłem dalej, szukając odpowiedniego miejsca na nocleg. Znalazłem coś nad rzeką, ale nie miałem pewności, czy nie była to własność prywatna, dlatego zaryzykowałem z myślą, że następnego dnia musiałbym się szybko zwinąć. Zdążyłem się rozbić przed deszczem.
Kolejna awaria – urwał się gwint śruby trzymającej bagażnik. Wiedziałem, że kiedyś nie wytrzyma. Dobrze, że miałem opaski zaciskowe na taką ewentualność. Gorzej ze stopką, która pękła wczoraj. Jej nie naprawię tak łatwo.
Kategoria góry i dużo podjazdów, kraje / Islandia, pod namiotem, setki i więcej, z sakwami, za granicą, wyprawy / Islandia 2016, rowery / Trek

Akureyri

75.9405:50
Obudziłem się, zjadłem śniadanie, zamknąłem na chwilę oczy i... zasnąłem. Nie wiem ile spałem, ale gdy się spakowałem, było daleko po południu. Na niebie znajdowało się pełno chmur, wiatr wciąż wiał z północy, było chłodno. Po prostu nie jechało się przyjemnie. Do tego zacząłem przemarzać w dłonie. Wszystkie znaki na niebie i ziemi wskazywały, że to nie będzie dobry dzień.
Zatrzymałem się nad wodospadem Goðafoss. Planowałem przenocować na tamtejszym kempingu już wczoraj, ale zabrakło dnia. W ramach rozgrzania się poszedłem na spacer wokół wodospadu. Turyści wydeptali strasznie dużo ścieżek w jego kierunku. Pewnie dlatego po wschodniej stronie było widać świeży, asfaltowy chodnik. Islandia boryka się z trudnymi turystami, którzy chodzą własnymi ścieżkami, niszcząc przyrodę. Czasem nieświadomie, czasem z premedytacją, bo przecież on tylko na chwilę, kilka śladów nie zrobi różnicy. Potem pomyśli tak samo jeszcze kilku innych i przyroda już nie ma sił się odrodzić w tym surowym klimacie.
Nad jeziorem Ljósavatn zatrzymałem się na parkingu. Chowając się od wiatru za kępami traw, chciałem przyrządzić zupę. Miałem ze sobą suszoną rybę, którą wiozłem od kilku dni i która nie smakowała mi tak bardzo, jak wcześniejsze. Zagotowałem wodę, wrzuciłem makaron, warzywa i pokruszoną rybę, potrzymałem to trochę nad ogniem i zjadłem. Pomysł na tę zupę wpadł mi do głowy ładnych kilka dni temu, gdy żułem kolejną paczkę suszonych ryb (niedosłownie paczkę, ale dosyć szybko zjadałem zawartość). Byłem ciekaw smaku po ugotowaniu. Zupa smakowała trochę jak kurczak, ale sama ryba była wciąż zbyt twarda, aby nie trzeba było jej żuć. Przynajmniej pomysł miałem dobry.
Chciałem ominąć kawałek głównej drogi, ponieważ moja mapa Islandii sugerowała objazd. Niestety droga była zablokowana przez ciężki sprzęt. Dowiedziałem się, że w tamtej okolicy drążony jest tunel i najwidoczniej całe zamieszanie spowodowało problemy. Akurat gdy zawracałem, zaczęło lać. Musiałem więc długi podjazd pokonać w deszczu. W sumie i tak dawno nie padało, więc była okazja do umycia roweru.
Widoki za podjazdem były bardzo ładne. Nawet słońce zaczęło się przeciskać między chmurami. Szkoda tylko, że brakowało pobocza, aby się zatrzymać. A gdy akurat trafiłem na drogę wjazdową, złe fatum popchnęło mój rower. Zdałem sobie sprawę, że mam pękniętą stopkę.
Gdy dotarłem do Akureyri, był wieczór, a ja nie miałem w planach zatrzymywać się w tym mieście ze względu na złą opinię o mieszkających tam Polakach. Byłem jednak zbyt zmęczony, aby jechać dalej i szukać noclegu na dziko, bo do kolejnego kempingu był kawałek.
Jako że miałem trochę czasu, zjeździłem miasto i o ile inne miejscowości były małe, ładne i przytulne, o tyle Akureyri pozostało tylko ładne. Nie przepadam za dużymi miastami, chociaż paradoksalnie mieszkam w Poznaniu. Znalazłem ostatni czynny sklep, a obok niego kemping ze sporą liczbą rozbitych namiotów.

Kategoria góry i dużo podjazdów, kraje / Islandia, pod namiotem, z sakwami, za granicą, wyprawy / Islandia 2016, rowery / Trek

Jezioro Mývatn

116.0608:24
Wiało od samego rana. Co ciekawe, w nocy było bezwietrznie, ale to nie moja pora na podróżowanie, a do tego zdjęcia wychodzą gorsze. W barze zamówiłem kawę i zupę z mchu. Ta ostatnia była strasznie słodka. Dowiedziałem się też, gdzie znajduje się prysznic (a lokalizacja nie była oczywista), bo poprzedniego dnia zapłaciłem za niego ekstra. Do tego nigdy nie wiadomo, kiedy zdarzy się kolejna okazja na umycie się.
Wyjeżdżając, spotkałem spacerującą samotnie Islandkę. Nie pierwszy raz odkąd jestem na wyspie. To chyba popularny sposób spędzania czasu tutaj. Kawałek dalej minąłem się z rowerzystą na monocyklu. Miał taki malutki plecaczek. Gdzie zapasy, a gdzie woda? Na czymś takim chyba daleko się nie zajedzie, ale pewnie ludzie z ciekawości zatrzymują się i pomagają.
Chmury na niebie pojawiły się i zasłoniły słońce jeszcze zanim ruszyłem. Temperatura wynosiła ok. 10 °C, ale odczuwalna na oko 3 °C. Nic ciekawego się nie działo. Ciągła i mozolna jazda z bocznym wiatrem zabierała całą frajdę. Gdy dojechałem do skrzyżowania, na którym miałem skręcić i pojechać do Húsavíku, okazało się, że droga jest zamknięta na odcinku 25 km. Można było dojechać tylko do wodospadu Dettifoss. Nie chciało mi się pokonywać tylu kilometrów pod wiatr, a potem wracać. Nie pierwszy i nie ostatni wodospad, jaki widziałem (mimo że to najpotężniejszy islandzki wodospad). Mogłem wybrać drogę gruntową, równoległą wzdłuż wschodniego brzegu rzeki, ale nie chciało mi się zawracać ze względu na wiatr, więc pojechałem dalej jedynką.
Niebo zaczęło się przejaśniać, gdy zbliżałem się do jeziora Mývatn. Zauważyłem sporo pary unoszącej się w oddali. Do wyboru miałem okolice wulkanu Krafla oraz pole geotermalne Hverir. Wybrałem drugą opcję, ponieważ była najbliżej. Nawdychałem się zapachu jajek, gdy robiłem tam zdjęcia. Cały obszar wygląda jak powierzchnia Marsa. No, pomijając błoto i buchającą parę wodną. Widoki są tam po prostu nieziemskie.
Musiałem się sprężać. Przedostałem się przez masyw górski i zatrzymałem w miasteczku Reykjahlíð, aby uzupełnić zapasy. Zjadłem też dwie porcje skyru, ponieważ poprzedniego dnia nie zatrzymałem się w żadnym sklepie. Całemu mojemu posiłkowi przyglądało się wstrętne ptaszysko – mewa. Tylko czekała, aż jej coś zostawię. Turyści musieli ją nauczyć tego triku.
Słońce chylące się nad horyzontem odbijało się od tafli jeziora tak, że prawie oślepiało. Miałem do wyboru pole kempingowe w tym mieście albo dalszą podróż. Wiedziałem, że mogę pojechać jeszcze dalej, na kolejny kemping. Zjechałem z głównej drogi, aby ominąć jezioro od południa.
Przed wyjazdem na Islandię czytałem, że przy Mývatn meszki atakują najliczniej. Albo ktoś miał pecha, albo to ja miałem szczęście, bo nie było żadnych robaków. A zatrzymałem się nieraz. Najdłuższą przerwę miałem w lesie Höfði, ale nic mnie w nim nie zaciekawiło poza tym, że na Islandii nie ma zbyt wielu lasów.
Słońce znów schowało się za chmurami. Zapowiadała się deszczowa noc. Po pokonaniu kilku mniejszych podjazdów oraz jednego długiego i zimnego zjazdu dotarłem na miejsce. Na kempingu nie było recepcji. Jedynie kartka z informacją gdzie należy się zgłosić, aby uiścić opłatę. Rozbiłem się nad rzeką, której plusk było słychać przez całą noc.
Kategoria góry i dużo podjazdów, kraje / Islandia, pod namiotem, setki i więcej, z sakwami, za granicą, wyprawy / Islandia 2016, rowery / Trek

Wewnątrz lądu

110.4607:39
Trochę mi zajęło zanim wyruszyłem, ale to już codzienność. Napisałem kartkę pożegnalną do firmy (oczywiście był to żart, który dotarł 2 tygodnie po moim powrocie, czyli miesiąc od wysłania), zmieniłem łańcuch (stosując metodę trzech łańcuchów), uzupełniłem zapas wody z kranu (wspominałem, że jest przepyszna?) i ruszyłem.
Zaplanowałem pojechać kawałek krajową jedynką. Niestety wiało z północnego-wschodu (elektroniczny znak informował o wietrze NA 5), więc na początek miałem pod wiatr. Ale niedaleko, bo zaraz pojawił się długi zjazd i most na rzece Jökulsá á Brú, pod którym zatrzymałem się na zrobienie jakichś zdjęć. Przy okazji ugotowałem obiad, bo pokonanie wiatru na odcinku od kempingu w Egilsstaðir trochę czasu zajęło.
Ruszyłem dalej, już z wiatrem, ale to mnie nie ratowało, bo tym razem słońce świeciło prosto w twarz, a było bardzo upalnie i termometr pokazywał nawet 19 °C. Brakowało drzew, jakichkolwiek skał; nie było cienia ani ucieczki. Do tego droga mało ciekawa, bo krajobraz wąwozu nie zmieniał się prawie w ogóle. Jedynie kolejne wodospady różniły się rozmiarami.
Na mojej drodze stanął długi podjazd. Tak długi, że nie było widać jego końca. Wymordował mnie, aż miałem dość podjazdów na ten dzień. Chociaż do stromizny przełęczy Öxi było mu daleko. Wjechałem dzięki temu na płaskowyż, wnętrze lądu, interior albo po prostu hálendið. Temperatura spadła poniżej 10 °C, a zaraz potem dołączył wiatr wiejący w twarz.
Zagubiłem się w tłumaczeniu, bo z tego, co się zorientowałem, interior dzieli się na dwie kategorie: interior oraz interior właściwy. Ten pierwszy jest dużo ciekawszy, zieleńszy, ładniejszy. Interior właściwy to skała na skale, gdzie nie ma życia. W angielskim jest to określane jako highlands, a w islandzkim – hálendið. Tylko nie wiem którego rodzaju interioru to określenie dotyczy. Może po prostu całości wnętrza lądu? Ale co w takim razie z różnicami w krajobrazie?
Bezlitosny wiatr nie pozwalał na szybką jazdę. Rozglądałem się za ewentualnym miejscem na namiot, ale wyobrażanie sobie rozbijania namiotu przy tamtym wietrze szybko wybijało mi te myśli z głowy. Dotarłem do skrzyżowania, na którym miałem ostatnią szansę, aby skręcić do miasta Vopnafjörður. Wiatr przekonał mnie, że to jednak zły pomysł. Zmieniłem swoje plany po raz kolejny. Nie zobaczyłem wschodnich fiordów, nie dane mi było też przemierzyć stricte północnej Islandii.
Dostrzegłem namiot dwóch rowerzystów, którzy zatrzymali się nieopodal skrzyżowania. Byli mało rozmowni. Zjadłem trochę suchego prowiantu, przestudiowałem tablice informacyjne i pojechałem dalej – z wiatrem. Rozpędzałem się do takich prędkości, jakich mój licznik dawno nie widział (pomijając zjazd nad rzekę Jökulsá á Brú). Ponieważ dobrze mi szło, to pomyślałem, że zatrzymam się na kempingu, który wypatrzyłem na mapie regionu. Gdy tylko dojrzałem w jego okolicy najpiękniejszą górę Islandii, nieodwołalnie musiałem tam pojechać. Góra Herðubreið, nazywana królową islandzkich gór, jest wygasłym wulkanem, który szczytuje nad rozległą równiną i wygląda nieziemsko.
Znalazłem się w osadzie Möðrudalur. W budynku recepcji kempingu był czynny bar, w którym wypiłem gorącą czekoladę i zjadłem przepyszną zupę z owczym mięsem. Tego mi było potrzeba, bo zmarzły mi palce u stóp. Co więcej, temperatura po zachodzie słońca spadła do 3 °C. Przynajmniej wiatr zelżał, no i miałem piękny widok na wulkan.
Kategoria góry i dużo podjazdów, kraje / Islandia, pod namiotem, setki i więcej, z sakwami, za granicą, wyprawy / Islandia 2016, rowery / Trek

Na skróty przez Öxi

127.6008:29
Plan na poranek był taki, aby dostać się do miasta Djúpivogur. Świeciło ładne słońce, a pogoda zapowiadała się idealnie na podróż. No, gdyby nie wiatr, który przeszkadzał skutecznie.
Żeby nie było tak łatwo, to na mojej drodze pojawił się tysiąc pagórków. Pokonanie dwóch fiordów zajęło mi prawie 3 godziny. W miasteczku tylko chwilę się pokręciłem. Pojechałem do sklepu, żeby uzupełnić zapasy. Rower, jak zwykle, zostawiłem na parkingu. Po zakupach nie zwróciłem od razu uwagi, ale cały bok roweru był brudny. Wyglądało to tak, jakby się wywrócił, a potem ktoś go podniósł. Gdy pomyślę, jak ciężki był mój majdan, to nie mogę wyjść ze zdumienia, jak dobre serca potrafią mieć obcy ludzie.
Kolejny fiord – Berufjörður – był nieco dłuższy, ale za to piękny, a i wiatr zdecydował się współpracować. Od kilku dni zaczęły nachodzić mnie obawy o realizację moich wszystkich planów. Zbliżała się połowa mojego pobytu na wyspie, a ja wciąż byłem tak daleko. Wydawało mi się, jakbym się nie posuwał naprzód, mimo że pokonałem do tej pory ponad tysiąc kilometrów. Z przyjemnością zajrzałbym pod każdy kamień, ale niestety nie miałem tak długiego urlopu. Przestudiowałem mapę Islandii i zdecydowałem zjechać z drogi nr 1. Ominąłem na pewno wiele pięknych dróg, miasteczek i fiordów, i ruszyłem drogą na skróty – przez przełęcz Öxi, co z islandzkiego oznacza siekierę. Nazwa adekwatna do brutalności podjazdu. Znak informował o nachyleniu 17% i było rzeczywiście stromo. Nieraz zrzucało mnie z roweru, ale za to jakie widoki!
Po wdrapaniu się na szczyt zaczęły się kolejne problemy. Podjazd był bułką z masłem w porównaniu do zjazdu. Wertepy takie, że niejedna polska droga może się schować. Jechałem z duszą na ramieniu, bo jedna zła decyzja i mogłem stracić przynajmniej pół godziny na zmianę dętki. To był okropny zjazd, ale cało wróciłem do krajowej jedynki. Niestety na tamtym odcinku była ona terenowa i równie dziurawa, co na przełęczy, więc skrótem czy nie, nie przegapiłem niczego.
Wieczorne słońce oświetlało pięknie krajobraz doliny, wzdłuż której się poruszałem. Za dnia zdjęcia wychodziły mocno prześwietlone, więc cieszyłem się, że mogę złapać kilka lepszych ujęć do mojego albumu. W promieniach złotego słońca dotarłem do miasta Egilsstaðir i od razu trafiłem na kemping. I uwaga – prysznic był w cenie.
Kategoria góry i dużo podjazdów, kraje / Islandia, pod namiotem, setki i więcej, z sakwami, za granicą, wyprawy / Islandia 2016, rowery / Trek

Zwykły dzień na Islandii

105.6107:08
O poranku przyszedł farmer po opłatę za nocleg. Opowiedział mi, jak to miał kiedyś za pomocnika Polaka z Białegostoku. Jeszcze chwilę pogadaliśmy i przyszła pora na pakowanie się. Wspomniał też, że jest to gorące lato. Rzeczywiście było cieplej niż w czasie mojego przyjazdu.
W drodze do miasta Höfn byłem targany przez niesprawiedliwy wiatr, który wiał zarówno znad lądu, jak i znad oceanu. Ciekawiło mnie, czy poprzedniego dnia też by mną tak pomiatał, bo odnosiłem wrażenie, że wieczorami wiatr ustawał na sile.
Pokręciłem się po Höfn i wstąpiłem do restauracji na śniadanie, albo raczej na obiad. Zamówiłem kawę, której nie piłem od dwóch tygodni, zupę dnia, którą okazała się zupa serowa, oraz danie z jagnięciną – były to żeberka. Wybrałem najtańszy zestaw w menu, a zapłaciłem za niego prawie 200 zł. Teraz pewnie nikogo nie zdziwi, dlaczego była to moja pierwsza wizyta w islandzkiej restauracji od początku mojego pobytu na wyspie. Mimo to obsługa, jak i jedzenie były wyśmienite.
Ciężko było ruszyć po tak pysznym posiłku. Powolnie zebrałem się w dalszą drogę. Kolejną ciekawostką był tunel. Nie chciałem do niego wjeżdżać, więc pojechałem dalej z nadzieją na objechanie góry. Trafiłem do kawiarni wikingów, gdzie zamówiłem kolejną kawę i ciastko. Naprawdę brakowało mi kofeiny. A ciastko było strasznie słodkie. Później żałowałem, że je zamówiłem, bo smak czułem jeszcze długi czas.
Spod kawiarni prowadziła poszukiwana przeze mnie droga. Właściwie był to szlak prowadzący do wioski wikingów. Trochę jak Biskupin, tylko po skandynawsku. Został opisany jako 4-godzinny trekking, dlatego zrezygnowałem. Zawróciłem do tunelu. Wjeżdżając do niego, spotkałem barana na rowerze bez świateł. Aczkolwiek można spotkać na tej wyspie różnych typów. Ostatnio widziałem hipstera podróżującego wokół Islandii. Szkoda tylko, że nie jest to hipsterskie.
Po drugiej stronie tunelu było chłodniej, pochmurniej, bardziej deszczowo. I tak do samej nocy. Spotkałem niewielu ludzi po drodze. Wydawałoby się, że rowerzystów było więcej niż kierowców aut. Trafiłem też na najbardziej przerażające (mnie) miejsce na Islandii. Droga wzdłuż sypiącego się klifu. Z lewej strony stoki kruszących się skał, a z prawej – daleko w dole – ocean. Po śladach na jezdni i poboczu było widać, że niejedna lawina skalna przetoczyła się tamtędy. Bałem się, ale zaryzykowałem, nie mając innego wyjścia.
Zbliżała się pora rozbicia namiotu, a po horyzont ciągnęły się łąki. Ten sam dystans dzielił mnie od najbliższego kempingu w obu kierunkach drogi. Wypatrzyłem więc kilka skał i ukryłem się za nimi. Co prawda ta część drogi krajowej jest wyjątkowo cicha, ale nie chciałem, aby ktoś zakłócił mój sen. Mogłem do tego słuchać oceanu do woli.
Ostatnio jakoś mniej pada. Podobno wschodnia część Islandii jest najcieplejsza. Może w tym sęk? Do tego przejechałem dzisiaj przez odcinek z ostrzeżeniem o porywistym wietrze. Mając w głowie to, co się działo kilka dni temu, byłem bardzo zdziwiony, gdy w ogóle nie wiało. Ta islandzka pogoda.
Kategoria góry i dużo podjazdów, kraje / Islandia, pod namiotem, setki i więcej, z sakwami, za granicą, rowery / Trek, wyprawy / Islandia 2016

Kategorie

Archiwum

Moje rowery