Trwa ładowanie…
Trwa ładowanie…

Widzisz podstawowy wygląd strony. Wystąpił problem z serwerem plików. Napisz do mnie, gdyby problem występował zbyt długo.

Andrzej na rowerze

Kumowa Dolina: terenowa jazda

  11.36  01:02
Od dawna miałem ochotę pojeździć po lesie w Kumowej Dolinie, bo pamiętałem, że są tam amatorskie trasy. Teraz sobie myślę, że to nie są trasy rowerowe.
Wpis miał być całkowicie terenowy, jednak trochę się zmieniło odkąd przemierzałem te drogi ostatni raz. Droga do Horodyszcz zaorana, Dziewicza Góra zarośnięta, Kumowa Dolina zapuszczona...
Ruszyłem na początek na Dziewiczą Górę, która była już zajęta przez imprezującą młodzież, toteż tylko przejechałem szczyt i wjechałem w krzaki. Kiedyś było tam tyle ścieżek, teraz wysoka trawa, krzewy i młode drzewa. A, i kopce kretów, przez które człowiek się wywraca – jak ja.
Później próbuję swych sił, wjeżdżając do lasu. Kiedyś ta ścieżka była odrobinę zarośnięta. Ani trochę się nie zmieniła. Dotarłem do celu. Ścieżki w miarę wygodne, ale myślę, że są pod crossa, a nie rower (nawet z jednym się minąłem, choć myślałem, że jechał na quadzie). Trochę się tamtędy pokręciłem, niektóre ścieżki rozjeżdżone (dużo piasku), ale tak, to przy dobrym rowerze można tam jeździć. Przydałyby sie szersze opony :)
Postanowiłem wrócić przez las starą ścieżką. Te strony nie są już popularne. Wszystko zarośnięte, oberwałem w policzek. Tylko raz zbłądziłem przez słabo przetarte szlaki, a tak, to całą drogę przejechałem, jak niegdyś robiłem to pieszo. Nie zmieniło się dużo, tylko przyroda pokazała kto w tym lesie rządzi.
Kategoria po zmroku i nocne, Polska / lubelskie, terenowe, kraje / Polska, rowery / Trek

Przez trzy województwa

  320.00  15:46
Podróż przez trzy województwa, pokonanie własnych rekordów, wiele pięknych panoram, przynajmniej tych za dnia, a i te nocą na oświetlone miasta nie były gorsze. Gonitwa za deszczem, który ze mną nie wygrał. Ucieczka przed wiatrem, który mnie nie pokonał. Piękny wschód słońca, choć widoczny jedynie za chmurami i odwiedziny miejsc, których nie widziałem od wieków.
Przyznam się od razu, że przeziębienie wciąż mnie trzyma od soboty i nie byłem w najlepszej formie, gdy wyruszałem. W czwartek prognoza pogody na najbliższe dni wskazywała na deszcze nad całą Polską, więc uznałem, że przekładam wyjazd o jeden dzień (z piątku na sobotę).
Piątek, 7 września, 9 rano. Uznaję, że nie ma co czekać i wyruszam dzisiaj. Plan był, aby wyruszyć po godzinie 18, lecz uznałem, że bezpieczniej będzie ruszyć od razu i prześcignąć deszcz. Wyrobiłem się z pakowaniem sakw i plecaka, robieniem kanapek i innymi drobnymi rzeczami do 12. Czekałem tylko na prognozę pogody, a korzystam z serwisu meteo.pl, który spóźniał się niestety o jakieś 21 godzin z aktualizacją. Nie doczekałem się i po 12:30 wyruszyłem w drogę.
Potrzebowałem dostać się na drogę krajową nr 79. Nie chciałem jednak jechać do ul. Opolskiej, ponieważ nie ma tam wyznaczonych ścieżek rowerowych, a ulica jest tak ruchliwa, że jazda w poprzek może prowadzić do choroby lokomocyjnej. Zapomniałem przed wyjazdem spojrzeć na mapę Krakowa, więc ruszyłem w ciemno, by dotrzeć do krajówki. Oczywista rzecz, że mi się udało, nawet wjechałem na ścieżkę rowerową i tym sposobem minąłem Nową Hutę.
Za Krakowem jechałem z prędkością 30-32 km/h, a to dużo jak na mnie. Może wiał jakiś wiatr w plecy? A może i nie, bo z taką średnią jechałem jeszcze kilka razy podczas tej podróży. Z tego pędzenia moja średnia po 80 km wynosiła 25,5 km/h, jednak po 97 km spadła do 24,7 km/h. To dlatego, że po 49 km pojawił się pierwszy podjazd, serpentyna o 7-procentowym nachyleniu, a po dalszych 13 km wjechałem do woj. świętokrzyskiego, usłanego podjazdami, których nie polubiłem, ale za to jakie z nich widoki :)
Wiem gdzie jest miejscowość Łowicz, jakiś czas temu jechałem kilometr od Tymbarka, a dziś nawet przejechałem przez Winiary. Ciekawe ile jeszcze firm wzięło swoje nazwy od miejscowości.
W Ostrowcach w końcu zjechałem z drogi krajowej, która i tak od kilku kilometrów zaczęła być dziurawa jak sito. Dobrze było zjechać, bo droga asfaltowa przez las, równiutka, bez aut. To lubię :)
Zaczynało się ściemniać. Dojechałem do Bogorii, gdzie zatrzymałem się w ostatnim spotkanym otwartym sklepie. Pięknie się prezentuje tamtejszy cmentarz. Jeszcze nigdy nie widziałem tylu świeczek na grobach jak tam. Naprawdę polecam tamtędy przejechać się po zmroku, najlepiej w kompletnych ciemnościach, bo podczas mojej jazdy nawet Księżyc chował się za chmurami.
W Gryzikamieniu (140 km), kilka minut po godz. 20 zaczęło padać. Schroniłem się pod przystankiem, co dodatkowo ochroniło mnie przed wiatrem, który to od kilkudziesięciu kilometrów przeszkadzał mi, psując moje statystyki i dodatkowo wychładzając podczas zjazdów. Deszcz padał przez prawie godzinę i przestał na dobre, że więcej ani razu nie spotkaliśmy się podczas mojej podróży. Plus – przestało wiać; nareszcie! A minusem były oczywiście kałuże, które moczyły mnie przez kilka ładnych kilometrów. Przestały dopiero, gdy zaczął się wiatr, który wysuszył asfalt, zostawiając widoczne kałuże.
Wjechałem w Opatowie na kolejną krajówkę – nr 74. Na niej też zatrzymałem się na stacji benzynowej na kawie. O 23:45 przekroczyłem Wisłę (190 km) i tym samym wjechałem do woj. lubelskiego, by za Annopolem zjechać z drogi głównej. Ponieważ było ciemno, to w ostatniej chwili dostrzegłem zjazd i nie sprawdziłem czy skręciłem w dobrym miejscu. Tak jechałem tym mokrym asfaltem (widocznie padało tutaj przed moim przyjazdem) i głowiłem się czy dobrze jadę. Zaczęła się droga gruntowa, po której można było jechać tylko środkiem, a reszta, to był piach. Tutaj też po pewnym czasie aż włączyłem Traseo, by sprawdzić, czy jestem na właściwej drodze. Byłem, więc brnąłem dalej. Nie zawsze dało się jechać, bo piach bywał czasem wszędzie (nawet w butach) i trzeba było pchać. Kolejna droga gruntowa – tym razem przejezdna w całości – spotkała mnie za Wilkołazem. Dojechałem tą drogą do Borkowizny, gdzie miałem pierwsze poważne problemy z rozeznaniem terenu i musiałem wracać się – na szczęście nie były to duże odcinki.
Tak dojechałem do Bychawy, gdzie zatrzymałem się na kolejnym z przystanków autobusowych, żeby chwilę odsapnąć i coś przegryźć. Tam też zaczepił mnie pewien człowiek, który spać nie mógł (4:40 była), ale powiedział mi jak dojechać dalej do Piasków, dzięki czemu zaoszczędziłem sobie zbędnego błądzenia po mapie. Aby zaoszczędzić sobie trudu, zrobiłem przed wyruszeniem kilkanaście zdjęć mapy z wyrysowanym szlakiem, wgrałem na drugi telefon (pierwszy mam tylko do nagrywania tras, a drugi funkcjonuje jako zwykły telefon) i tak, patrząc na którą miejscowość kierować się lub gdzie skręcić, jechałem. Trochę niewygodne, bo wybrałem zbyt duże oddalenie (mapy OpenStreetMap), ale miałem za to mniej plików do poszukiwania obecnej pozycji (następnym razem będę usuwał te, które przejadę).
Z Piotrkowa do Piasków prowadzi bardzo dziurawa droga przez wiele pagórków. Na szczęście łatwych do pokonania przy odpowiednim rozpędzie. I na tej też drodze raz wyjrzało na mnie szparą w chmurach czerwone oko wschodzącego słońca. Dopiero po kilkudziesięciu minutach chmury zaczęły znikać i zrobiłem udane zdjęcie.
Piaski, ostatnie miasto na mojej drodze. Już nie miałem ochoty go zwiedzać. Wjechałem na drogę krajową nr 12, która ma dobre, bo szerokie, asfaltowe pobocze i ruszyłem. Ponieważ stan baterii w urządzeniu rejestrującym trasę wskazywał na 30%, to znów moja prędkość wynosiła 30-32 km/h. Niestety nie zawsze, bo droga jest bardzo pofałdowana.
Dojechałem do Stołpia, którego nie poznałbym, gdyby nie stara wieża, a następnie przejechałem się przez Staw, aby zobaczyć co się zmieniło w miejscu, w którym się wychowywałem. Cała droga była bardzo męcząca. Teraz narzekam na staw kolanowy, który mniej więcej w 80. km zaczął mi dokuczać i na podjazdach nieprzyjemnie bolał. Cieszę się z dobrej pogody, choć narzekać mogę na wczesnojesienny wiatr. Dobrze też zrobiłem wyjeżdżając za dnia, a docierając do domu o poranku, bo w okolicach Piasków zaczynałem przysypiać, a co byłoby, gdybym miał tak spędzić jeszcze kilka godzin po nieprzespanej nocy? Już teraz myślę dokąd wybrać się na kolejną podróż, aby pobić mój obecny rekord.
Kategoria góry i dużo podjazdów, Polska / małopolskie, po zmroku i nocne, setki i więcej, Polska / lubelskie, z sakwami, kraje / Polska, Polska / świętokrzyskie, rowery / Trek

Rybnik – Kraków

  126.37  07:01
Dopóki nie wiesz dokąd dany szlak zmierza, nie wjeżdżaj na niego.
Wczoraj nigdzie nie wyruszyłem. Trochę szkoda, bo dzień wcześniej byłem w TOP 10 września na BikeStats.pl. Wolałem siebie oszczędzać, bo przeziębienie nie mijało, a ja mam ambitne plany na najbliższe 3 tygodnie. Dzisiaj poczułem poprawę, więc postanowiłem zrealizować – krótszy niż pierwotnie – plan. Zastanawiałem się nad podróżą do Krakowa z rozłożeniem tego na 2 dni i tym samym – noclegiem w okolicach Opola. Plan ten odpadł, gdy pojawiła się prognoza pogody na środę i czwartek, która przewidywała opad nad Dolnym Śląskiem w środę i nad Małopolską w nocy ze środy na czwartek. Mój plan skrócił się do jednego dnia, aby uniknąć moknięcia. Na początku znalazłem dobre połączenie z Nysą. Po przeanalizowaniu trasy, uznałem, że 200 km, to trochę za dużo jak na moje siły, dlatego wybrałem Rybnik. Pobudka przed 5, aby o 5:56 wsiąść do pociągu do Wrocławia. Tam miałem trochę przerwy, więc zwiedziłem odnowiony dworzec i ruszyłem ostatnim pociągiem w dzisiejszych planach.
Rybnik jest bardzo ciężkim do opanowania miastem, a przynajmniej jego centrum, wypełnione po brzegi jednokierunkowymi. Zjadłem tutaj zapiekankę, bo byłem głodny, a dawno jadłem takie cudo, i ruszyłem na wschód.
Po kilku nudnych kilometrach przez lasy i miejscowości, trafiłem na Orzesze, które zaproponowało mi zielony szlak rowerowy do Mikołowa, który z kolei był moim następnym celem. Najpierw zdecydowałem się nim podążać, gdy odbił w prawo. Zjechałem tylko do jakiejś dolinki, mając widok na nią i wracając znów na główną drogę, czyli nie do końca musiałem tędy jechać, ale co tam – widok chociaż był. Dalej szlak skręcił w lewo, obiecując mi dojazd do Mikołowa (praktycznie już w nim byłem, ale do centrum miałem 10 km). Dojechałem do Bujakowa, jednej z dzielnic i zaprotestowałem, że dalej nie jadę, bo szlak zaczął wskazywać Rudę Śląską, a znak – wartość 8 km. Zrobiłem tylko zdjęcie i pojechałem do centrum (znak pokazywał 10 km). Nie chciałem zwiedzać tego miasta ze względu na drogę, która się wydłużyła, ale przejechałem się. Spodobała mi się fontanna, która wygląda jak pęknięcie w ziemi.
Ponownie z lenistwa skorzystałem z Map Google, wyznaczając szlak dla trasy pieszej. Mógłbym to zrobić dla tras samochodowych, ale zawsze może mnie ominąć coś, co jest niedostępne dla aut. Tak było i tym razem – miałem okazję skorzystać z genialnej drogi, którą Google narysowało z palca. Wjechałem najpierw na pole, po którym przejechał parę razy ciężki sprzęt do pobliskiej budowy i dojechałem do ogrodzenia. Trasa pokazywała, bym szedł (już się przez to nie dało przejechać) przez wysoką trawę, w której czaiły się uschnięte, kłujące chwasty. Jakoś się przedarłem do polnej drogi, która mnie wyprowadziła na asfalt. Ostatecznie dowiedziałem się, że polna droga jest terenem prywatnym. Brawo dla Google.
Wjechałem do Katowic. Wow, nie miałem ich w planach. Duże są. W sumie może kiedyś zwiedzę Górny Śląsk, bo kojarzyłem go głównie z fabrykami, kominami, dymem i ogólnie szarością. A tutaj jest niewiele inaczej niż w Krakowie – jedynie więcej tych kominów. Wjeżdżam dalej do Tychów i znów do Katowic, by zacząć moje przygody w terenie. Tym razem miałem mniejszy bagaż, tylko doszedł śpiwór na trzecią część moich wakacji. Mimo to nadal uważałem na drogę, by nie wpaść na kamień (bardzo kamieniste były niektóre szlaki). Ładne lasy, tylko szybko się skończyły.
Imielin chciał pokazać się z dobrej strony, pozwalając mi wjechać na oznaczoną ścieżkę rowerową. Niestety wysokie progi dyskwalifikują nazwanie to prawdziwą drogą dla rowerów. Przejechałem przez Mysłowice, by znaleźć się w Jaworznie. Miasto ma dużą sieć ścieżek rowerowych, a ja wybrałem tę koloru przyrody. W pewnym momencie zgubiłem się, ale wróciłem (ślepa uliczka niestety) i, jadąc tym samym szlakiem, zobaczyłem piękną panoramę na jezioro pod Jaworznem. Przed krajową 79 skręciłem na południe do lasu, bo pierwotny plan zakładał jazdę drogą główną, ale skoro na Google Maps była ładna ścieżka, to czemu miałem nią nie pojechać? Droga asfaltowa, niekiedy ładnie, dalej bardzo zniszczona, z wieloma dziurami. Później wjechałem jeszcze na wygodną ścieżkę – będącą jednocześnie drogą dla rowerów – do ul. Oświęcimskiej w Chrzanowie. Nie miałem pojęcia gdzie szukać centrum, bo nie trafiłem na żaden znak, więc długo w tym mieście nie zabawiłem.
Znów odwiedziłem Rudno, przejeżdżając obok zamku Tęczynek, który mogłem tym razem podziwiać z innej perspektywy. I, jadąc drogą sprzed ponad tygodnia, dojechałem do Krakowa. Sądziłem w Rudnie, że będzie 130 km. Pomyliłem się niewiele, ale nie chciałem już dokręcać tej różnicy, by się oszczędzać przed zbliżającą się wyprawą do Chełma.
Kategoria Polska / małopolskie, setki i więcej, z sakwami, terenowe, kraje / Polska, Polska / śląskie, dojazd pociągiem, rowery / Trek

Terenami przez PK Chełmy

  112.76  06:15
Wypad wspólny z Jarkiem i Bożeną, których nie widziałem przez ponad 2 miesiące. Jako że są oni miłośnikami terenowej jazdy (Bożena w ogóle ma dość szosy po Norwegii), to dominowały właśnie terenowe drogi. Większość w Parku Krajobrazowym Chełmy.
Obudziłem się z bólem gardła. Jednak sobotni wypad nie wyszedł mi na dobre. Ciepłe śniadanie, kawa i jestem na nogach. Do stałego miejsca spotkań docieram minuta po 11. Nie chciałem się spóźnić, a dotarłem pierwszy. Jarek jako drugi, poinformował mnie o opóźnieniu w wyprawie spowodowanym pracą Bożeny, toteż ruszyliśmy najpierw na przejażdżkę przez Legnickie Pole i Grzybiany, a potem, już wspólnie z Bożeną do Męcinki. Nie miałem dziś tyle sił, co wczoraj, jednak odstawałem jedynie na zjazdach, bo nie lubię zmieniania dętki :)
Z Męcinki podjechaliśmy Górzec szutrami. Byłem ciekaw dokąd prowadzi droga odbijająca od asfaltu na szczycie podjazdu asfaltem i teraz już wiem. Przez Pomocne, Muchów i Lipę dojechaliśmy do Jastrowca, skąd ruszyliśmy szlakami rowerowymi żółtym i czerwonym. Długi podjazd kamienistą drogą, na szczycie wiele kałuż. Jako że ich nie lubię, to mijałem je boczkiem lub miedzą, co sprawiło, że odstawałem od reszty swoimi czystymi spodniami.
Widoki w Gorzanowicach przepiękne! Za Świnami wjechaliśmy na czerwony szlak pieszy, toteż było trochę jazdy, trochę przedzierania się przez kłujące pędy jeżyn i trochę zjazdów. Ten las przypomina mi Jurę Krakowsko-Częstochowską. Ładny szlak, choć pieszy.
Przez Groblę do Kamienicy i stąd zielonym szlakiem pieszym do Siedmicy, gdzie ruszyliśmy żółtym szlakiem rowerowym, który to był ciężki przy zjeździe ze względu na kamieniste podłoże. Dotarliśmy do Jakuszowej, skąd, skręcając w drogę oznaczoną tabliczką "Wąwóz", dotarliśmy do Myśliborza, a dalej terenem do Męcinki. Nim tam dotarliśmy, gwóźdź przeszył oponę Bożeny (co udokumentował Jarek) i chwilę spędziliśmy na wspólnej zmianie dętki. Teraz sobie przypomniałem, że nie zakleiłem dziur w swojej dętce po sobocie, także już się zabieram do tego :)
Kategoria góry i dużo podjazdów, Park Krajobrazowy Chełmy, setki i więcej, ze znajomymi, terenowe, kraje / Polska, Polska / dolnośląskie, rowery / Trek

Wycieczka nad Odrę

  91.95  04:47
Bez wielkich przygód; dużo lasów, mało ludzi. Taka lekka turystyka przyrodnicza z dominacją flory po nadodrzańskich bezdrożach.
Kolejny leniwy dzień, jednak to dlatego, że nie czułem się najlepiej. Chyba wczorajszy chłodny dzień dał się we znaki. Wyruszyłem po godz. 14, po głębszym namyśle nad moją mapą z przejechanymi szlakami. Postanowiłem pojechać nad Odrę przez Ścinawę i wrócić przez Lubiąż. Na sam początek ładny teren do Miłogostowic, a po chwili jazdy asfaltem wjechałem znów na leśną drogę. Sądziłem, że jest tam zakaz wjazdu, ale się myliłem :D W dodatku przejechałem się kawałek czerwonym szlakiem rowerowym.
Przez Raszówkę, Raszową i Pieszków wjechałem na kolejną drogę terenową. I jeszcze jedna za Niemstowem, gdzie trawa prawie zakrywała skrawek ziemi, po której jeszcze ktoś czasem jeździ. Krótka wizyta w Ścinawie i jadę dalej na Tarchalice. Kolejne lasy, ale tym razem asfaltami, w dodatku pięknymi asfaltami, którymi mało kto się porusza. Dojeżdżam do skrzyżowania i znajduję tam mapę! Jak ja lubię takie ładne mapy (mimo że ta wyblakła). Widzę, że niebieski szlak rowerowy kieruje się do Lubiąża, więc wskakuję na niego i będzie mi on towarzyszył do samego niegdysiejszego miasta.
Szlak dobrze oznaczony, choć kilka razy zgubiłem go. Przydałoby się odkryć oznaczenia na drzewach, które porosła latorośl czy gdy obok wykiełkowały młode drzewka. Jedna uwaga do drogi za Domaszkowem: trzeba się nieźle napracować :) Kamienie jak z Łysicy, tylko mniejszego formatu i bardziej ubite w ziemi. Mimo to, żeby dobrze jechać, nie ślizgać się i nie dawać kamieniom rzucać kołami na prawo i lewo, trzeba mieć dobre opony albo szczęście (ja miałem to drugie, bo ciężko na semi-slickach się jechało).
Tak jadąc, nie zauważyłem, że szlak skręcił (może drzewo wycięli?) i dojechałem nad wartką Odrę, tłumnie odwiedzany odcinek, bowiem zastałem dwóch wędkarzy na nabrzeżu po drugiej stronie i docierając nad wodę, minąłem miejsce po ognisku.
Za Glinianami droga zrobiła się mokra, dużo kałuż i błota. Wydostałem się stamtąd i skończyły się leśne, terenowe drogi. Odtąd był asfalt. Za Lubiążem zgubiłem też niebieski szlak rowerowy. Szkoda, tyle czasu był ze mną :) Na moście na Odrze mijam jeszcze rowerzystę spod Lubina, który urwał tylną przerzutkę (wyglądało to jakby urwał się gwint mocujący ją do ramy) i potrzebował zadzwonić do kogoś, bo jego bateria w telefonie padła.
Na koniec podróży postanawiam pojechać przez Ziemnice, aby nie pchać się na krajówkę. Wychodzi z tego ładne 90 km, choć miałem ochotę zrobić tylko 60. Ale dobrze się jechało, lepiej niż wczoraj. Może dlatego, że był tylko jeden podjazd ;P Było bardzo terenowo i lubię to. Wygodnie się jeździ, oczywiście pomijając kałuże, bo one moczą ubrania, buty oraz baaardzo brudzą rower.
Kategoria Polska / dolnośląskie, terenowe, kraje / Polska, rowery / Trek

Wycieczka rowerowa (Bolków)

  99.25  05:27
Coś o nadchodzącej jesieni, leśnych stworzeniach, choć może niekoniecznie często spotykanych, dziurach nie tylko tych na drogach i drogach, które nie zawsze nimi są. Będą też zamki, wieże oraz drogi do nich prowadzące... lub też nie :)
Sobota zaczęła się leniwie i chłodno. Prognoza przewidywała od 12 do 15 °C i raczej w takich porywach się utrzymywała. Tylko ten chłodny wiatr mógł przepaść. Nim się wygramoliłem była godz. 11. Czas zajęło mi szorowanie przednich zębatek i łańcucha. W ogóle nie wierzę, że tyle brudu tam było.
Mój plan? Cóż, nie miałem go. Wczoraj padało cały dzień, toteż myślałem głównie o szosie. Pomyślałem o Bolkowie, który chciałem w czerwcu zobaczyć podczas wizyty w Dobromierzu. Odwiedziłbym przy okazji stare drogi. Tak też ruszyłem, mając na sobie bluzę termalną i długie kolarki. W sumie mogłem jeszcze wziąć lekką bluzę, bo bywało, że marzłem na zjazdach.
Spojrzałem na mapę i ruszyłem. Kierunek: Lipa. Nie miałem ochoty na podjazd pod Górzec i Pomocne, więc wybrałem Chełmiec. Co prawda też są górki, ale mniej męczące. Pod Słupem spotkałem Łukasza, który pędził w stronę Legnicy. Pojechałem przez Muchów i asfaltem przez las do stawów pod Lipą, gdzie grawitacja zrobiła w dętce dziurę typu snake, więc trochę czasu mi upłynęło. Całe 2 miesiące jeździłem po małopolsce bez takich rzeczy, a tu wróciłem do Legnicy i od razu pierwsza wycieczka (no, druga wliczając przyjazd z Wrocławia) z kapciem.
Z Lipy skierowałem się do Jastrowca, gdzie znajduje się pałac. Nie zobaczyłem go w pełnej okazałości. Szkoda, ale może w przyszłości :) Przez Pogwizdów, który też ma długą historię, ale nie zagłębiłem się w nią zbytnio, dotarłem do Świn. Po drodze mój napęd znów zaczął wydawać z siebie dźwięki. Tym razem inne niż przedtem, czyli czyszczenie pomogło. Przynajmniej tak mi się zdawało, ponieważ gdy byłem w połowie drogi z Bolkowa do Legnicy, nowy dźwięk zamienił się w stare trzeszczenie.
W Świnach zrobiłem tylko zdjęcia zamku i pognałem do Bolkowa. Dobrze, że kupiłem wcześniej kilka batonów, bo nie miałem przy sobie ani grosza, a robiłem się głodny. Podjechałem jedynie pod zamek i ruszyłem dalej, a że nie przepadam za jazdą tą samą drogą podczas powrotu, to ruszyłem przez Jeżów, aby wjechać na żółty szlak wodny (czyt.: rowerowy), który doprowadził mnie do Jastrowca, a następnie do Lipy.
Zaczynają się schody. Na mapie na Muchowskim Wzgórzu zauważyłem kolejną wieżę, na której jeszcze nie byłem. Ruszyłem do Nowej Wsi Wielkiej, skąd prowadzi Zamkowa Droga. Niestety droga prawdopodobnie jest zarośnięta, a dodatkowo nieoznaczona, toteż widząc teren prywatny obok tej drogi (nie domyśliłem się, że to ta, bo była bardzo zarośnięta) z zakazem wstępu, ruszyłem dalej, by przedostać się do lasu jakąś łąką. Przejechałem się spory kawałek, nie widząc żadnego śladu poszukiwanego miejsca. Teraz widzę, że wieża znajduje się w innym miejscu niż jej rysunek. Nadal jednak ciekawi mnie dokąd prowadzi Zamkowa Droga :)
Tak jadąc przez las minąłem skrzyżowanie, przez które jechałem nie raz, gdy odwiedzałem Groblę. Dalej zaś spotkałem coś bardzo ciekawego ;) Małe stworzonko, które się mnie nie bało, choć ja z początku przestraszyłem się go. Jest to mały gryf, jeszcze bez upierzenia. Nie zauważyłem jego matki, ale zrobiłem mu zdjęcie :D
Chciałem przejechać się przez Stanisławów, dlatego pojechałem przez Pomocne, gdzie zauważyłem znak A-26 "lotnisko", co mnie zdziwiło. Nieprzerwanie jednak słyszałem warkot. Sądziłem początkowo, że to jakiś ciągnik, bo teraz żniwa trwają. Ruszyłem dalej w drogę i przez krzaki dojrzałem awionetkę, która szykowała się do startu. Szybko popędziłem, by ją jeszcze uchwycić na zdjęciu. Udało mi się! Nie zauważyłem wcześniej, że jest tutaj lotnisko, ale jak teraz patrzę na Mapy Google, to rzeczywiście jest ono już dosyć długo. Dojechałem do Stanisławowa i starą drogą dotarłem do Legnicy. Jeszcze tylko parę kilometrów i będzie setka, więc przejechałem się obok obwodnicy, ale i tak zabrakło pół kilometra :)
Kategoria Park Krajobrazowy Chełmy, Polska / dolnośląskie, kraje / Polska, rowery / Trek

Wrocław – Legnica

  68.43  03:43
Dziś będzie historia z morałem, jako że ci bezczelni rowerzyści mają swój własny świat i nie widzą niczego poza czubkiem własnego nosa :)
W końcu. Obudziłem się jakoś po 8. Na dworzec dotarłem pół godziny po 10. Z małym problemem przy płatności kartą – zabrakło 3 zł na koncie i musiałem zalogować się do banku przez dworcowe, niezabezpieczone Wi-Fi. W pociągu znalazłem swój wagon, rower powiesiłem obok rowerka pewnego pana. Ów rowerek zajął dwa wieszaki, bo pan nie miał pojęcia jak inaczej go zaczepić. W sumie ja też się obawiałem o swój rower, bo tak się strasznie gibał i sądziłem, że wygnie mi obręcz. Po końcu podróży nie zauważyłem zmian. Jedynie uszkodziłem odblask na szprychach, ale póki się trzyma, póty nie będę go ruszał.
Zaplanowałem, że do Legnicy dotrę rowerem. Ruszyłem spod dworca, aby dostać się na Legnicką. Wspomagając swoją podróż mapą z GPS-em, udało mi się. Ostatnim razem jechałem tą drogą w maju, gdy szykowałem trasę na konkurs na Euro w Polsce, ale w pamięci niestety nie utkwiły mi miejsca, w których należy zmienić stronę ulicy, by uniknąć końca drogi dla rowerów. Dotarłem pod stadion, a dalej jakoś na drogę krajową nr 94. Średnia w mieście – 13 km/h. Zacząłem w końcu rozwijać dobrą prędkość na poziomie 25-30 km/h, co było dla mnie czymś niesamowitym, ale myślę, że było to spowodowane ukształtowaniem terenu, który lekko opadał oraz kierunkiem wiatru, który wiał wciąż w plecy.
W Leśnicy jechałem szybkim tempem, póki nie zacząłem doganiać pierwszych rowerzystów na tejże drodze, bo jechałem asfaltowym chodnikiem pieszo-rowerowym. Bardzo ładny i równiutki, na nim mogłem rozwijać takie przyjemne prędkości. Wszystko byłoby pięknie, gdybym nie natrafił na pewną rodzinę. Tatuś jechał daleko na przodzie, a w tyle synek i zaraz za nim mamusia. Zacząłem wyprzedzać tę kobietę, gdy ona ni stąd, ni zowąd zaczęła wykonywać manewr wyprzedzania lub chciała jechać na równi z synkiem na tej jakże wąziutkiej ścieżynce, oddzielonej dodatkowo od jezdni ogranicznikami. Ja odbiłem się od nich, stuknęliśmy się kierownicami na powitanie, pani wykrzyknęła coś o prostytutce i zatrzymała się, a ja pojechałem dalej, by nie blokować drogi innym rowerzystom. O dziwo na moim liczniku pojawiło się 30 km/h – zostałem poczęstowany przez tę próbę zepchnięcia mnie na jezdnię sporą dawką adrenaliny, bo pedałowało mi się naprawdę lekko. Jakie było moje zdziwienie, gdy owa pani mnie dogoniła, a przejechałem raczej spory kawałek od miejsca naszego przywitania. Zaczęła ze mną rozmowę i przeszliśmy od razu na "ty". Pamiętam, że użyła w swojej wypowiedzi takich rzeczowników jak gej i pedał. Ciekaw jestem w ogóle czy wie co one oznaczają. Jest uprzedzona do długowłosych i najpewniej cierpi na homofobię. Ja tylko odparłem pytaniem: "Czy nauczysz się jeździć?" Nie wiem czy moje słowa dały coś do myślenia tej pani, czy może moja prędkość zaczęła ją wykańczać, ale zostałem sam. I morał na dziś: jeśli nie chcesz oberwać, zamknij dziób i naucz się Kodeksu Drogowego.
Do Środy Śląskiej dojechałem relatywnie szybko. Przejechałem się przez miasto, bo było krócej i zjechałem na drogę, którą wybrał dla mnie Google w swoich mapach. A mówiłem sobie, że nie będzie dziś terenu... Do Dębic był ciągle teren. O ile do Proszkowa dojechałem po ładnym gruncie, o tyle dalej już były ohydne kamieniska. Choć przyznam, że wolałem ten teren od tego, co było w centrach mijanych wsi. Dolnoślązacy umiłowali sobie brukowane drogi we wsiach, które mijałem chyba w każdej, przez którą przejechałem na mojej drodze do Legnicy.
Od Rogoźnika zaczęła się licytacja. Jak ja się z niej cieszyłem. Zaczęło się od prostego "Legnica 14" przez "Legnica 7" i "Legnica 6" do "Legnica", który okazał się moim faworytem. Jaką ulgę poczułem, że już prawie jestem w domu, że koniec tych okropnych dróg. Mijając supermarket, wstąpiłem do niego, by mieć coś do jedzenia na kolację i następny dzień. I tak prawie po czterech godzinach jazdy dotarłem do domu po zmroku. Zdaje mi się, że baterie w przedniej lampce wymagają wymiany, a są ze mną od stycznia. Długo :)
I jeszcze słowo o samej jeździe. Miałem ze sobą sakwy na bagażniku (4 i 4,5 kg), a do tego torbę sportową (8 kg) i plecak (3,5 kg). Stąd też dzisiejsze moje zmartwienia, które były obecne przez całą podróż. Od Krakowa, gdzie każde zagłębienie traktowałem jako moja klęska przez złapanie kapcia i nie zdążenie na pociąg po całą drogę, której trasę opisałem. W Krakowie kilka razy naprawdę myślałem, że będzie koniec, ponieważ są tam większe progi i bardziej zadeptane kamienie brukowe. We Wrocławiu zaś jechało się wygodnie. Może nie zawsze, bo bałem się złapać snake'a czy w ogóle nie chciałem, aby dętka nie wytrzymała ciężaru. Najbardziej jednak przeraziło mnie to, gdy wjechałem na terenową drogę. Ale się myliłem, jechało się po niej tak lekko jakby była z gumy ;D Później jednak pojawiła się pierwsza kostka brukowa. Zacząłem przeklinać chwilę, gdy wjechałem na tę drogę. I jeszcze na dokładkę teren po drobnych kamieniach. Dałem radę, ale strasznie się bałem, że będę musiał wymieniać dętkę, a w zapasie mam tylko taką, która ma kilka łatek na sobie. Przy okazji ważenia, dowiedziałem się, że ja w garderobie mam 66,5 kg, a rower z półlitrową wodą, telefonem i bagażnikiem 17 kg. Margines błędu, to jakiś kilogram-półtora.
Kategoria Polska / dolnośląskie, po zmroku i nocne, z sakwami, kraje / Polska, dojazd pociągiem, rowery / Trek

Alwernia: pomarańczowym szlakiem rowerowym

  130.09  07:08
Będzie o tym, jak plany są niezwykle ulotne, ale też o garbach, zagubionych drogach, zapachu lasu i wszystkich miłych rzeczach związanych z rowerowymi wycieczkami :)
Ranek rozpoczął się jak normalny roboczy dzień. No, tylko godzinkę później, bo nie chciało mi się wstawać o ósmej. Świeciło słońce, ale gdy wyszedłem z bloku, poczułem, że przejażdżka nie będzie zaliczona do przyjemnych – było przeraźliwie chłodno. W biurze nikogo nie zastałem, także pomyślałem, że dziś dzień wolny i popedałowałem do domu. Pogooglowałem za szlakami wokół Alwerni, bo to miasto od jakiegoś czasu chciałem nawiedzić i upatrzyłem sobie szlak pomarańczowy, rowerowy. Ściągnąłem lichą mapkę i byłem gotowy do drogi. Plan mój przewidywał powrót około godz. 15, ponieważ o 16 chciałem wsiąść do pociągu i jeszcze tego samego dnia znaleźć się w Legnicy.
Przestaję lubić główne drogi, niech odchodzą w niepamięć, precz. Ruszyłem więc nad Wisłę, by przemieścić się bulwarami na ul. Księcia Józefa. Tam wskoczyłem w końcu na wał przeciwpowodziowy, na którym jest piękna droga asfaltowa. O wiele przyjemniejsza niż chodnik!
Minąłem Zakład Uzdatniania Wody Bielany i pomknąłem na Piekary. Ładnie stamtąd widać Tyniec :) Przy okazji minąłem pewien obiekt, prawdopodobnie historyczny, wyglądający jak zamek w Kórniku. Szkoda tylko, że to teren prywatny i nie mogłem przyjrzeć mu się uważnie (brama była otwarta, ale jaką ja mogłem mieć wymówkę, by się tam dostać?). Do Czernichowa dotarłem zaglądając po drodze kilkakrotnie do mapy Małopolski, by nie zgubić się, ale i tak pierwszy przymus powrotu na trasę miałem właśnie za Czernichowem. Teraz nawet widzę, że trochę sobie wydłużyłem drogę, ale jechałem bez wyrysowanego śladu, więc takie rzeczy się zdarzają.
Z Kamienia jest przepiękna panorama, ale nie mam pojęcia na co. Na pewno widać stamtąd Mirów, a dalej, to chyba wzgórza, na których jest Alwernia. Popędziłem dalej, jako że byłem coraz bliżej tego miasta. Szybki upływ czasu powodował, że bałem się nie wyrobić z powrotem do domu. W dodatku zamiast omijać główne drogi, dojechałem do ruchliwej drogi wojewódzkiej. Jednak była i atrakcja – pasący się wielbłąd dwugarbny w Porębie Żegoty ;D
W Alwerni jest kilka ładnych podjazdów i jeden długi serpentynowy zjazd. Nim jednak miasto opuściłem, pogapiłem się na olbrzymie, turystyczne bogactwo opisów ścieżek i szlaków. Już wiem, że chcę w przyszłym roku przejechać Międzynarodowy Szlak Rowerowy Greenways Kraków – Morawy – Wiedeń. Kawałkiem nawet dzisiaj jechałem i wydaje się być dobrze oznakowany w przeciwieństwie do innego szlaku, o którym za sekundkę.
Chciałem zobaczyć budowlę sakralną, widoczną z okolic Alwerni. Udało mi się po chwili błądzenia po ślepych uliczkach. Miałem też nadzieję, że zajadę do wąwozu lessowego, ale nawet nie mam pojęcia którędy tam się można dostać. Na ul. Rynek zacząłem moją przygodę – jazdę główną atrakcją dzisiejszego dnia, pomarańczowym szlakiem rowerowym. Zaczęło się niewinnie od zjazdu i przejechania skrętu. Szybko spostrzegłem swój błąd i na szlak wróciłem, wjeżdżając na pagórkowaty teren, czyli sporo podjazdów i zjazdów.
Po przekroczeniu drogi wojewódzkiej nr 780 zaczęły się schody, bowiem szlak ma już kilka ładnych lat i nikt się nim nie interesuje, toteż nie zauważyłem całego symbolu na drzewie i zamiast skręcić po (zgaduję, bo wartość jest niewidoczna) 100 metrach w lewo, to ja skręciłem po 50. Później jeszcze niepotrzebnie skręciłem w prawo zamiast wjechać w zarośniętą drogę prosto. I znów winny jest brak zainteresowania tym szlakiem ze strony jego twórców, bowiem urosły wokół tej drogi nowe drzewa, a jednak nie zostały dotąd wykorzystane do nawigacji.
W Mirowie była kolejna niespodzianka – szlak został zmieniony. Na oficjalnej stronie gminy Alwernia znajduje się nieaktualna już mapka, z której korzystałem. Podkusiło mnie, by pojechać zgodnie ze starym szlakiem, ale moja przygoda szybko zakończyła się. O ile znalazłem wyblakłe znaki na drzewach kilkaset metrów od skrętu, o tyle dalej już nie wiedziałem jak się przedostać. Podejrzewam, że ktoś wybudował na miejscu dawnej trasy dom i ogrodził go, przez co sama trasa musiała zostać zmieniona. Niestety nie znalazłem żadnego sklepu, a zaczynała mi się kończyć woda...
Dojechałem prawie do Kamienia. Przeoczyłem skręt w leśną dróżkę, bo miałem z górki i jakoś tak ładnie się mknęło :) W lesie wystraszyłem jelenia, który przebiegł mi drogę. Przekroczyłem wojewódzką 780 i jadąc dalej przez las, znów przegapiłem skręt – w piaszczystą drogę. Przed Rezerwatem Doliny Potoku Rudno prawie znowu zrobiłbym nadmiarowe metry, ale zatrzymałem się na chwilę, aby spojrzeć na stojący drogowskaz ze szlakami. W samym lesie zauważyłem dwie budowle. Jedna, to niszczejący schron, druga zaś, to coś w rodzaju betonowej podstawy wieży nadawczej. Ciekaw jestem czy to dobra teoria.
Miejscowość Zalas, to kolejne miejsce, gdzie przebieg szlaku został zmieniony. Na słupach energetycznych widoczne jeszcze były ślady zamalowanych czarną farbą oznaczeń szlaku. Na nic moje starania, by odkryć drogę – szlak się urwał i był to pierwszy raz, gdy nie wiedziałem dokąd dalej jechać. Uzupełniłem zapas wody i, sprawdzając najpierw drogi w poszukiwaniu śladów szlaku, ruszyłem szlakiem jak jest na mapie – przez autostradę. Znów znalazłem się na szlaku. Nie wiem którędy doszedł, ale dojechałem do Rudna, gdzie skończyłem swoją przygodę z pomarańczą. Wspiąłem się na górę, by zobaczyć rewitalizację zamku Tenczyn.
Nadszedł czas powrotu, dochodziła bowiem godzina 16, czyli właściwie na pociąg nie zdążyłbym :) Do Krakowa dostałem się najpierw do znanej mi drogi obok miejscowości Frywałd, a dalej już znanymi dziurami (w nawierzchni). Jestem teraz negatywnie nastawiony do podróżowania po znakowanych szlakach ze względu na liche ich oznaczenia, ale może jest to zbyt pochopny wniosek. Spróbuję jeszcze kiedyś wyruszyć jakimś szlakiem, może będę miał więcej szczęścia niż dzisiaj.
Kategoria Polska / małopolskie, setki i więcej, terenowe, kraje / Polska, rowery / Trek

Błądzenie po Dolinie Kluczwody

  44.86  02:20
Dziś bardzo leniwie. Rano padało, a przez resztę dnia było chłodno. Nie miałem ochoty się nigdzie ruszać, ale jednak wyszedłem, by ruszyć w kierunku czerwonego szlaku przez Dolinę Kluczwody, który zostawiłem na dzisiaj.
Rozważałem jazdę przez Biały Kościół oraz Czajowice. Ostatecznie udałem się dłuższą drogą, jadąc cały czas czarnym szlakiem rowerowym. No, prawie, bo skróciłem sobie drogę na wyjeździe z Ojcowskiego Parku Narodowego, wjeżdżając w leśną ścieżkę. Wyprowadziła mnie ona najpierw z lasu, a później trafiłem na czarny szlak. Tam, mijając Duże Skałki, na które wspiąłem się podczas mojej pierwszej próby dotarcia do Doliny Kluczwody, pojechałem do Wierzchowic. Tym razem skręcając w dobrą stronę.
Tyle tych jaskiń mijałem podczas moich wycieczek, że aż szkoda. Muszę którąś w końcu zwiedzić. Jaskinia Wierzchowska była już zamknięta. Ruszyłem dalej, szukając źródła Kluczwody. Nie udało mi się go zobaczyć, ponieważ jest ono gdzieś za gospodarstwem, przez które już nie chciałem przejeżdżać ze względu na późną godzinę. Pojechałem dalej czerwonym szlakiem, który wszedł na moją trasę jeszcze przed Jaskinią Wierzchowską i po dotarciu do Doliny Kluczwody, udałem się w górę za wskazówkami. Mimo że padało całą niedzielę i dzisiejszy poranek, to jechało się dobrze. Ślisko, jak na moje semi-slicki, ale wjechałem. Dalej jednak zgubiłem szlak. Wydawało mi się, że odleciał w lewo po wyjeździe z lasu, a on porwał daleko do przodu bez żadnej wskazówki. Ja, dojeżdżając do szczytu, skręciłem w lewo w przypadkową drogę, myśląc, że dojadę do czerwonego szlaku. Nie tylko nie dojechałem, ale też zawróciłem, bo trafiłem na wąwóz. Może gdybym się w niego wpakował, to wyjechałbym w Gackach, ale nie jestem downhillowcem, oj nie ;]
Wróciłem do miejsca, gdzie zboczyłem z pieszych szlaków i ruszyłem do Zamkowych Skał, na których są ruiny zamku. Stare, ulegające dewastacji przez namiastkę człowieka, licznie odwiedzane przez turystów. U podnóża szumiący strumień, wokół widok na Dolinę Kluczwody.
Ściemnia się, toteż ruszam dalej, próbując dostać się na krajową 94, aby przyspieszyć powrót do domu. Nie lubię odcinka w Krakowie, bo ma bardzo zniszczone pobocze i nie jest w ogóle oświetlony jak ten, którym poruszam się przez wsi. Może następnym razem uda mi się trafić na drogę przez Trojadyn. Nie pamiętam jednak w jakim jest stanie...
Dużo było dziś terenu. Zastanawiam się jak obliczać długość jazdy w terenie, bo skoro jest możliwość wpisania tej wartości, a zdarza mi się jeździć takimi drogami i bezdrożami, to czemu nie?
Kategoria Dolina Prądnika, Polska / małopolskie, po zmroku i nocne, terenowe, kraje / Polska, rowery / Trek

Do Doliny Kluczwody

  37.59  02:08
A dzisiaj dokończyłem wczorajszy plan. Przebiegło to mniej więcej tak:
Zbierając się po pracy do domu, zapomniałem zasilacza do laptopa, więc najpierw udałem się do biura, a później spróbowałem swych sił wydostać się na właściwą drogę do Giebułtowa. Jechałem ulicami Żwirową i Piaszczystą. O ile żwirowa miała niewiele ze swojej nazwy, o tyle druga mi się spodobała. Pośród żółtych kwiatów rzepaku dojechałem do drogi asfaltowej, a dalej na szutrówkę, o ile można tak powiedzieć, bo przejechałem obok zakazu ruchu (ktoś wywalił znak, więc skąd miałem wiedzieć?), wjeżdżając na drogę, która jest w budowie. Dojechałem do ul. Adama Zięby i już byłem pewien gdzie jestem, bo przez całą tę drogę nie miałem bladego pojęcia czemu jeszcze nie trafiłem na właściwy szlak :)
W Giebułtowie na ścieżce dziś żadnych prac. Jak wczoraj skończyli, tak dziś tylko rowerzyści (i jeden koń) ujeździli drogę, choć bardzo nierówno.
Mój dzisiejszy plan przewidywał dokończenie wczorajszej wędrówki, ale ponieważ była późna godzina, to ruszyłem nielubianym przeze mnie wąwozem do Białego Kościoła, a stamtąd do Rezerwatu Doliny Kluczwody. Bardzo mi się spodobało tam, choć jeżdżę na crossie. Ścieżka wygodna, choć ponieważ jest to specyficzne miejsce, to często przejeżdżałem przez błotne kałuże. Rower pewnie do czyszczenia, ale nie tak prędko, bo jechałem kilkoma szlakami i minąłem między innymi rowerowy szlak czerwony, który wiódł do podjazdu. Zostawiłem go na poniedziałek, a sam ruszyłem w dół za strumieniem i szlakami pieszymi czarnym oraz niebieskim. Po drodze zgubiłem czarny szlak rowerowy, ale to chyba normalne, bo wczoraj też go zgubiłem ;D
Szlaki piesze doprowadziły mnie do bramy i ogrodzenia. Ktoś się wybudował w tym miejscu i trzeba było przedzierać się po skałach. W jednym miejscu było dosyć ciasno, w innym stromo, w jeszcze jednym nierówno.
Dojechałem do miejscowości Gacki, gdzie zauważyłem niebieski szlak rowerowy (Szlak Brzozowy). Niestety jednokierunkowy, przez co trudniej się nim poruszać. Zgubiłem go w Ujeździe.
Na drodze krajowej nr 79 miałem nie lada kłopot. Tyle zjazdów tam, że głowa mała. Ja jechałem za znakami na wiadukt, ale zauważyłem, że chodnikiem można jechać rowerem, więc tam wskoczyłem. Później aż włączyłem mapę, by się upewnić, że dojechałem do właściwej drogi. Jechałem jednak nie ulicą, bo tam nawet pobocza nie ma, a piaszczystym poboczem, z którego, jak zauważyłem, korzystają rowerzyści, którym śmierć na tej drodze niemiła. W końcu dotarłem do znanych mi miejsc – do Armii Krajowej i stąd popędziłem do domu. Miałem tylko jeden problem obok jednostki wojskowej, gdzie zawiesiła się aplikacja rejestrująca trasę. Na szczęście jest to dobrze napisana apka i cała trasa się zachowała. Obawiam się, że co 20-30 km będę musiał te trasy przycinać, a później przed komputerem sklejać w całość.
Kategoria Dolina Prądnika, Polska / małopolskie, po zmroku i nocne, kraje / Polska, rowery / Trek

Kategorie

Archiwum

Moje rowery