Czekałem na taką pogodę – niska temperatura, która zmrozi błoto do stanu przejezdnego. Nie sądziłem jednak, że będzie aż -20 °C. Odczekałem do południa i ruszyłem. Na komputerze rowerowym temperatura wskazywała od -6 do -3 °C, więc nie tak źle.
Zacząłem od pomylenia drogi na północ, ale na szczęście szybko się zorientowałem, bo w Parku Miejskim. Polną drogą do Pawic i dalej znanymi ścieżkami do Raszówki. Przed podjazdem pod Lipinką nie mogłem zrzucić biegu z przodu. Przerzutka zamarzła. A po dwóch kilometrach stwierdziłem, że trzeba zrzucić trochę balastu i skuć lód z roweru. Jakieś 2 kilo lżej :D
Do Miłoradzic jechało się źle, bo teren otwarty i mroźny wiatr wiał w twarz. Nie miałem ze sobą mapy, a przed wyjazdem też nie obrałem żadnej drogi, toteż skręciłem na Buczynkę. Dobrze zrobiłem, bo za daleko pojechałbym, a zaczynały mi przemarzać stopy.
Jak przyjemnie się jedzie i, patrząc na różne miejsca, wspomina przejechane szlaki... Szkoda, że tak nie było po wyjeździe z drogi leśnej. Najpierw poszukując nazwy miejscowości patrzę na numery domów. Ten, na który spojrzałem mówił mi, że jestem w Szczytnikach Dużych, tylko że ja żadnych takich nie pamiętam! No nieważne, jadę w stronę słońca i trafiam na przejazd kolejowy, który mi utkwił w głowie. Ja już tędy jechałem! Potwierdził to znak wyjazdu z miejscowości: Szczytniki nad Kaczawą. Czyli kiedyś ta miejscowość nazywała się inaczej. Wracam więc do domu, zatrzymując się jeszcze raz po drodze, aby usunąć lód z roweru (nie chcę kałuż w domu). Czekam na wiosnę, bo drogi leśne są wciąż ośnieżone, a przejechałbym już szlak dookoła Legnicy, bo tak kusi :D
Nie ufać pogodzie, nawet jeśli obiecuje ładne rzeczy. Zaplanowana wizyta na Muchowskich Wzgórzach wykonana w całości jak chciałem. No, może nie do końca, ale o tym później.
Ruszyłem parę minut po południu w kierunku Legnickiego Pola. Do podjazdu wykręciłem średnią 25 km/h. Dalej miałem pod wiatr. Jechałem czerwonym szlakiem rowerowym aż do Jawora. Tam odpocząłem sekundkę na Rynku, gapiąc się na mapę, żeby nie pojechać w niewłaściwym kierunku. Ogólnie cały przejazd przez Jawor poszedł mi łatwo. Chyba zaczynam coraz bardziej znać to miasto.
W Paszowicach zauważyłem 2 kościoły stojące blisko siebie. Wydawało mi się, że jeden z nich widziałem, przejeżdżając drogą równoległą do mojej, a drugi był ukryty za pierwszym. Pomyliłem ten pierwszy z kościołem w Chełmcu lub Piotrowicach.
Dojechałem do lasu, a w sumie wąwozu, w którym zalegało dużo śniegu i było chłodno. Im jechałem dalej było chłodniej i mniej wiosennie. Wokół Legnicy widać szczerą wiosnę, a tutaj ledwo przedwiośnie próbuje się przebić. Zadziwiająca pogoda. A ja takie plany zacząłem układać związane z górami... W ogóle ten podjazd do Lipy wydaje się być ładną alternatywą dla Chełmca czy Górzca. Jest o wiele łagodniejszy, choć dłuższy, ale coś za coś.
Dojeżdżam do Nowej Wsi Wielkiej, w której nie do końca wiem jak jechać. Plan, który tam postawili jest dosyć chaotyczny, ale wybrałem drogę w dół po kałużach. Po paru chwilach docieram do asfaltowej drogi leśnej i w końcu do pierwszych śladów leżącego śniegu. Pokonanie tej drogi nie było łatwe i mimo wielu prób wywrócenia mnie – dotarłem do rozdroża, na którym wszystko miało się zacząć. Odpocząłem i odnalazłem na mapie miejsce, od którego powinienem rozpocząć poszukiwanie szlaku. Wypadało na miejsce, w którym się znajduję i udało się. Problemem były śnieg i strumień na drodze. O ile wodę ominąłem idąc obok, o tyle ze śniegiem nic zrobić nie mogłem. Jazda w ogóle nie wchodziła w grę. Przejechałem się kilkanaście metrów dopiero w 2/3 dystansu na szczyt, bo zrobiło się płasko i o dziwo nie było śniegu. A tak, to co chwila postój, żeby wyciągnąć śnieg z butów czy uważanie, żeby nie stanąć w jakimś zagłębieniu pełnym wody i ukrywającym się pod śniegiem. Rower jak już nie dawał rady, to musiałem go nieść i tak nosiłem go z kilometr... Miałem moment, żeby zawrócić, ale nie lubię się poddawać. W końcu dotarłem na bazaltową górę. Wdrapałem się na wieżę, ale las urósł od momentu, gdy budowla została wybudowana i nie da się zobaczyć wiele.
Usłyszałem strzał, więc pomyślałem, że najwyższa pora się zbierać. Niestety nie udało mi się zjechać i musiałem prowadzić rower. Szlak się urwał i zabłądziłem, ale ponieważ było to zbocze, to schodziłem w dół, od czasu do czasu zjeżdżając po cienkiej warstwie śniegu. Wydostałem się z lasu na drogę, po której prawdopodobnie od kilku tygodni nic poza zwierzyną się nie poruszało, a w butach miałem tak mokro... Ruszyłem w kierunku zabudowań. Minąłem nawet szlak, którym powinienem zejść, ale dobrze, że zabłądziłem, bo miałbym problem jak przedostać się w tym miejscu przez strumienie. Tam dalej miałem to ułatwione, bo pod śniegiem był marny strumyczek.
W końcu asfalt. Ruszyłem w kierunku domu, żeby zdążyć przez zmrokiem i nie zamarznąć po drodze. Zaplanowałem taką trasę, aby nie jechać dwa razy tą samą drogą oraz aby pierwszy raz przejechać Górzec z Pomocnego do Bogaczowa. Niestety droga przez las nie jest utrzymywana zimą i zjazd nie był taki, jak sobie go wyobrażałem. Powyżej 20 km/h nie wchodziłem, a i tak było zimno. Lasy są dobre, ale na upalne lato. Dowiedziałem się chociaż nad czym pracowano tutaj jesienią i podoba mi się :)
Miało być 18 km – wyszło więcej. Miał być asfalt – wyszedł teren. Miała być godzinka – pomarzłem dłużej. Tak w skrócie można opisać moje dzisiejsze wyjście na rower.
Zima powraca, jutro ma znów być biało, więc chcąc uniknąć jazdy w śniegu postanowiłem wyjść dziś i dokręcić do setki w tym miesiącu. Ponieważ po wyjściu nie było mi tak zimno jak się obawiałem, to ruszyłem na północ. Minąłem przejazd kolejowy i zauważyłem na drzewie zamazany znak czerwonego szlaku rowerowego. Postanowiłem przejechać się nim kawałek. Przez drogę pojechałem do końca pola irygacyjnego i skręciłem w nieznaną mi drogę, której nie było również na mapie. Dojechałem do skrzyżowania i skręciłem w lewo. Po dotarciu do Dobrzejowa stwierdziłem, że już tą drogą raz jechałem, tylko za nic nie pamiętam kiedy to było. Przydałaby się jakaś mapa przejechanych tras :D
Ruszyłem znów na północ, mijając zakaz wjazdu. Nie jestem grzeczny i wjechałem w tę drogę, bo też nie chciałem jechać asfaltem. Teraz wiem czym są pola irygacyjne :P Znaczy – po powrocie dowiedziałem się, bo na miejscu jedynie czułem zapachy.
Wróciłem na szlak i jechałem na północ, szukając czerwonych znaków. W końcu je znów dojrzałem (sądziłem, że ktoś ten szlak usunął) i dojechałem do Raszówki, gdzie zgubiłem ślad i pojechałem w nieznane. Dojrzałem żółty szlak pieszy, który odbił na północ, a mnie robiło się zimno w stopy, więc jechałem dalej prosto aż żółty znów wrócił. Pomyślałem, że to może być szlak dookoła Legnicy i tak rzeczywiście jest. Muszę się zebrać na te 80 km i przejechać go. Niech no tylko będzie cieplej.
Szlak znów odbił w lewo, na północ, a ja wróciłem do skrzyżowania i ruszyłem w drogę powrotną, tym razem po czerwonym szlaku, aż do Miłogostowic. Szlak prowadził prosto, asfaltem, a ja nie chciałem żadnego asfaltu, więc pojechałem na zachód i dostałem się na kiepską drogę, która zamarzła tak, jak ją zostawili – brzydka. Dotarłem do normalnej drogi leśnej, przejechałem się kawałek i zawróciłem, żeby sprawdzić inną drogę – wyjechałem znów w Miłogostowicach, znów asfalt... Szukałem śladów czerwonego szlaku, ale nie dojrzałem ani jednego, wjechałem na drogę leśną, wylaną asfaltem i dojechałem do jakichś starych fundamentów budynków oraz kilku kopców z tabliczkami informującymi o chronionym zimowisku nietoperzy. Prawdopodobnie była tutaj kiedyś wioska, ale teraz pozostał po niej tylko las. Niepokojące jest nawiedzanie tych miejsc przez chuliganów...
Skierowałem się w stronę Legnicy. Byłem przekonany, że szlak czerwony przebiega właśnie tą drogą, z której przyjechałem, ale niestety do Miłogostowic szlak biegnie drogą asfaltową. Jechałem dalej aż do ronda w Pawicach, gdzie to szlak odbił bez słowa w lewo. Możliwe, że na drzewie jest to widać, ale już słabo. Przydałoby się odnowić oznaczenia.
Czerwony szlak rowerowy, którego odcinkiem dziś jechałem, to szlak rowerowy "Pojezierzy" z Grzybian do Raszówki i ma długość 18 km.
Wykonanie zamysłu sprzed paru dni, a przynajmniej próba, bo nic z tego nie wyszło. Pogoda słoneczna, choć temperatura ok. 5 °C. Nie przeszkodziło mi to i nawet nie narzekałem na stopy po dzisiejszych przygodach.
Od jakiegoś czasu mam problemy ze złapaniem odpowiednio dużej ilości satelitów GPS, przez co rozpoczęcie wycieczki opóźnia się o kilka dobrych minut. Mam nadzieję, że ten problem ustąpi relatywnie szybko. Gdy już się udało uruchomić nagrywanie trasy, ruszyłem przez Pawice. Coś mnie wzięło, aby narzucić sobie szybkie tempo i niestety przedobrzyłem, bo nim przekroczyłem Kaczawę po raz drugi, byłem już wyczerpany. Jak na złość zapomniałem wody i skutecznie sobie zepsułem wycieczkę. Liczę, że to się więcej nie powtórzy :D
Gdy wjechałem do lasu, musiałem zrzucić z siebie trochę ubrań, bo było mi zbyt gorąco, a wiatru już nie było tak czuć, toteż mogłem sobie na to pozwolić. Ruszyłem drogą przed siebie i to tak, że minąłem rezerwat i wyjechałem z lasu. Nie chciałem tak szybko wracać do domu, to zaszyłem się w lesie, docierając do lekko podmokłej łąki. Sądziłem oczywiście, że to część rezerwatu. Ruszyłem dalej, mijając coraz to bardziej mokre tereny. Praktycznie zbliżałem się więc do celu i go osiągnąłem – dojechałem do bardzo podmokłej łąki, która (zgodnie z danymi mapy OSM.org) jest granicą rezerwatu.
Nie przepadam za poruszaniem się dwukrotnie po tej samej drodze, toteż ruszyłem w busz. Dużo młodych drzewek, które nie pozwalały się przedostać. Gleba jest tam w dużym stopniu zryta przez dziczyznę, więc jest to dodatkowe utrudnienie w poruszaniu się.
Znalazłem dróżkę, która przez polanę doprowadziła mnie do brejowatej rzeczki. Zawróciłem. Droga w dół wyłożona różami – dosłownie. Rower poniosłem w dół, przekroczyłem strumień i... byłem między rzeczką, którą widziałem wcześniej i tym strumieniem. Postanowiłem, że pójdę w stronę źródła i przekroczę którąś wodę. Na zakolu strumienia zatrzymałem się, żeby sprawdzić teren. Nie spodobał mi się, więc ruszyłem dalej po brzegu potoku i dostałem się na drogę, którą już jechałem. Świetnie! Jeszcze tylko zajrzałem w jedną ślepą drogę i ruszyłem na północ.
Wydostałem się z lasu i wjechałem w kolejny, młodszy, z dużą ilością wody. Szukałem tak długo właściwej drogi aż znalazłem Miłogostowice. Szkoda, że nie skręciłem w lewo. Wtedy znów wjechałbym w las i tak wrócił, chroniąc się od wiatru. Pojechałem asfaltem, zmagając się z wiatrem.
Miałem dziś wyregulowane siodełko. Do tej pory jeździłem tak, jak było mi wygodnie. Obniżyłem je, aby spróbować jazdy przy zalecanym ustawieniu. Dowiem się czy jest to dobre ustawienie po kilku wycieczkach, bo po dzisiejszej byłem zbyt wykończony, aby to stwierdzić. Myślę, że właśnie to złe ustawienie siodełka negatywnie wpływało na moje kolano. Czyli teraz będzie lepiej :)
Postanowiłem ponownie wybrać się na jazdę po śniegu, ale tym razem dalej aniżeli po parku, no i po grubszej pokrywie śnieżnej. Miała być spokojna, krótka przejażdżka, ale taka nie była.
Przejechałem się po Parku Miejskim – śnieg tak przyjemnie chrupał pod kołami. Wpakowałem się na wał i o ile jazda po nim była w miarę wygodna, to już po zjechaniu zeń, gdy skończyła się ścieżka, rower momentami nie chciał jechać. Podczas całej wycieczki, mimo wielu okazji, ani razu nie wywróciłem się.
Za mostem planowałem skręcić w prawo, ale pojechałem jednak prosto, żeby dotrzeć ponownie pod Lasek Złotoryjski. Pojechałem drogą przy Lasku (trafiłem na niebieski szlak pieszy) i odnalazłem ruiny Białki. Na skrzyżowaniu przy tych ruinach zastanawiałem się w którą stronę skręcić, bo ślady kół były na wszystkich szlakach. Dobrze, że wybrałem drogę na zachód, bo – patrząc na satelitę – na południe dotarłbym tylko do Kaczawy.
W Smokowicach zaczynało mi się robić zimno w stopy, nawet mimo trzech par skarpet. (Trzeba wymyślić coś innego). Nie chciałem wracać przez Prostynię, więc ruszyłem ku Złotoryjskiej. Wpadłem jednak na pomysł odwiedzenia Pawłowic Małych. Nie miałem jednak pojęcia gdzie konkretnie one leżą. Jak tak spojrzeć na zdjęcia satelitarne, to owa miejscowość wygląda jak jedno gospodarstwo rolne.
Jechałem przed siebie, aż skusiła mnie jedna droga w las i uznałem, że powinienem nią pojechać. Mogłem jechać nią prosto, to wróciłbym do domu, ale znów skusiły mnie ślady i skręciłem, tym razem w jeszcze gorszą drogę, że mnie zrzucało z roweru. Gdy zjechałem z górki, już nie miałem ochoty wracać, więc parłem do przodu, nawet jak skończył się ślad. Powoli przestawałem dawać radę jechać i trzeba było prowadzić rower. A jak droga kończyła się, to wpakowałem się na linię cięcia (cut line z angielskiego) i dotarłem do ogrodzonego terenu. Niestety nadal bez widocznej drogi i ruszyłem dalej po bardzo grząskim gruncie z wieloma kałużami. Na szczęście nie zmoczyłem butów (nie tak mocno przynajmniej, choć śnieg miałem wszędzie).
Zmierzałem raczej na oślep, ale dotarłem na skraj wzgórza. Myślałem, że kieruję się do szosy, więc zacząłem schodzić aż dotarłem do ścieżki, którą przemierzył niedawno człowiek z rowerem. Ponieważ sądziłem, że zjechał z tego samego wzgórza, choć z innego miejsca, to ruszyłem jego śladem i dotarłem do drogi i żółtego szlaku pieszego. Sukces! Gdy szlak skręcał w lewo, ja zaufałem intuicji i skręciłem w prawo. Dobrze, bo dojechałem do drogi krajowej i już byłem prawie w domu. Prawie, bo zorientowałem się, że jestem daleko za Lipcami, czyli musiałem jeszcze nadrobić kawał drogi. Ponieważ rozgrzałem się podczas błądzenia, to nawet stopy mi się rozgrzały. Mogłem więc przyspieszyć na tym odcinku.
Nie powinienem więcej tak jeździć, przynajmniej nie po opadzie śniegu czy deszczu. Myślę o zmianie opon, a zauważyłem konkurs na Traseo.pl, więc jeszcze się powstrzymam z tym. Jakieś szanse przecież mam przy moich leśnych przygodach :D
Wczoraj najpierw Jarek, a później Bożena namawiali mnie na dzisiejszą wyprawę. Rano, mimo że padał deszcz, postanowiłem dołączyć. Zamontowałem błotniki i o 10:25 byłem na skrzyżowaniu razem z Anią. Później dojechali Bożena i Jarek, i o 10:40 wyruszyliśmy. Droga na początku była prosta, trochę kałuż i grząskiego podłoża, ale do Myśliborza dojechaliśmy. Mogłem wziąć zapasowe skarpetki, a może i kilka par. Na miejscu ogrzaliśmy się, wypiliśmy po dwie herbaty (jednak Lipton) z rumem. Dowiedziałem się, że to już tradycja, aby na nią wpadać do Myśliborza, choć dla mnie był to pierwszy raz :D Ania została w barze, a my zrobiliśmy rundkę po wąwozie. Nie było źle. Korzenie nie takie śliskie, liście nie przeszkadzały, strumień nie taki głęboki. W jednym tylko miejscu zrzuciło mnie z siodła, ale to był śliski podjazd i na slickach (semi się starło) nie dałem rady. Powrót pod bar, do którego przybyła w międzyczasie Ewelina i powrót do domu. Pod wiatr. Ja przemarzłem, ale wygrzałem się po powrocie.
Tuż po północy Bożena pyta mnie czy pojadę z resztą do Myśliborza. Nie wiem czemu pytała o poniedziałek, gdy jestem na uczelni. Cóż, może już spała nad klawiaturą komputera i nie była świadoma dnia i pory. W każdym razie nie byłem pewien czy uda mi się wstać i pojechać. Udało, bo było cieplej niż wczoraj. Jedynie brak odpowiednich rękawiczek utrudniał jazdę. Na skrzyżowanie spóźniłem się 5 minut. Czekała tam jedynie Ania. Po pewnym czasie dojechali Jarek i po dłuższych kilkunastu chwilach Bożena. Podobno zaspała. Ciekawe. Jarek poratował mnie i zaoferował rękawiczki oraz wkładki do rękawiczek. Wybrałem wkładki, które założyłem pod moje bez palców. Są wygodne i zastanawiam się co zrobię, gdy zniszczą się całkowicie. Trzeba rozejrzeć się za kolejnymi wydatkami jeśli chcę utrzymać kondycję na rowerze. Jakoś nie mogę się przemóc do joggingu, brakuje mi motywacji takiej jak do roweru. Ruszyliśmy kilkanaście minut po godz. 10. Standardową trasą do Męcinki, później przez Chełmiec do Myśliborza i Wąwozu. Wąwóz Myśliborski przejechaliśmy trasą, którą robiłem pierwszy raz (niektóre mostki ciut niedostosowane do potrzeb rowerzystów), a później przez strumień i wskoczyliśmy na czarny szlak, który z kolei był mi znany. Pętla udana, więc wracamy tą samą drogą z przystankiem w Męcince, gdzie dołącza do nas Piotr. Po wyruszeniu, tuż przed Słupem dołącza do nas Łukasz. Z paroma przygodami docieramy do Legnicy. Nie podobał mi się wiatr, który wiał ciągle w twarz. Dobrze, że rękawiczki dobrze grzały. Bożena, Jarek i Łukasz ruszyli w swoją stronę, a ja z Anią i Piotrem pojechaliśmy przez Park Miejski. Poznałem ciekawą drogę pod mostem, aby nie stać na światłach. Wałami przez Park, mijając ukończoną inwestycję (póki co szarą ze względu na jesień), dalej pod dwoma kolejnymi mostami i jeszcze przez tunel, za którym rozdzieliliśmy się. Ja pojechałem Ścinawską. Zaczęło kropić, jak prognoza pogody przewidywała. Na szczęście tylko parę minut i ustało. Przejechałem się też po ukończonym skrzyżowaniu Libana i Wrocławskiej, na którym ładnie wyglądają przejazdy rowerowe, choć nadal nie widzę połączenia z Parkiem Miejskim, a przecież jest widoczna ścieżka przy alei Orła Białego. Cóż, Legnicę czeka jeszcze wiele pracy, aby stworzyć prawdziwą infrastrukturę dla rowerzystów.
Na godzinę przed spotkaniem napisała do mnie Bożena z pytaniem czy wychodzę dziś na rower. Miałem zamiar przesiedzieć cały dzień w domu i robić zadania na jutro na zajęcia, ale skoro słońce tak ładnie kusiło, to dałem się wyciągnąć. Dokąd? Tego nie wiedziała. Ja mogłem się tylko domyślać, ale omylnie :) Spóźniłem się 8 minut, bo wciąż nie wiem ile czasu potrzebuję na wygrzebanie się z domu. Na skrzyżowaniu czekali Bożena z Jarkiem. Ruszyliśmy standardowo na południe, a dalej przez Chroślice do Bogaczowa. Z małym problemem z kierunkami (pamiętam, że przedostatnim razem "w prawo", to było "w lewo", a dziś bez takiej odmienności), wjechaliśmy na czerwony szlak. Ostatnim razem, choć w przeciwnym kierunku, jechaliśmy nim kilka miesięcy temu, tylko w większej grupie. Choć w lekkim błocie i po śliskich liściach, to dojechałem bez większych problemów. Zgubiliśmy tylko w jednym momencie szlak i trzeba było się kapkę wrócić. W Stanisławowie czekał na nas Łukasz. Kilka chwil na sprawy techniczne i ruszamy w dół. Temperatura wyraźnie spadła, przemarzłem w palce i uszy. O ile na głowę mogłem założyć opaskę, to nadal nie mam rękawiczek na takie jazdy. Sprawdziłem jednak moją kieszeń Deutera w akcji. To raczej atrybut do spokojnej jazdy i krótkich pieszych wycieczek. Chłodno było w plecy, ale to dlatego, że przyzwyczaiłem się do plecaka podczas wycieczek rowerowych. Na zjazdach dodatkowo było chłodno w okolicy pasa, ale może gdybym mocniej go zacisnął, to nie byłoby tego czuć. W każdym razie spisał się dobrze i będzie przydatny w nowym sezonie, gdy dzień będzie na tyle ciepły, aby nie brać ze sobą zbyt wiele rzeczy.
Wczoraj leniłem się cały dzień (no, może prawie cały), więc postanowiłem, że dzisiaj gdzieś wyjdę na rower. Myślałem o wycieczce zaliczeniowej, jednak plan Szklarskiej Poręby odpadł ze względu na niską temperaturę w górach. Z braku ciekawych pomysłów postanowiłem pojechać w teren i zrobić setkę w lubińskich lasach. Szkoda, że to jedyne takie lasy w okolicy, w których można pokręcić. Cóż, są jeszcze Chełmy, ale aby się tam dostać, potrzeba przejechać długą drogę przez otwartą przestrzeń, a tym samym zmagać się z nielubianymi przeze mnie wiatrami. A tak, jadę kawałek Pątnowską i jestem już w zalesionym terenie. Myślę, że trochę dziś przesadziłem z długością trasy, bo po tygodniu bez roweru jestem teraz obolały.
Trasę wyrysowałem przed wyruszeniem i nie zgadza się prawie wcale z tą, którą przejechałem. Najpierw potrzebowałem dostać się terenem do Chróstnika, czyli standardowa trasa przez lasy. Strasznie dużo grzybiarzy ze swoimi blachosmrodami. Tuż za Gorzelinem niepotrzebnie skręciłem i wylądowałem na krajówce za wcześnie. Próbowałem dostać się z powrotem na leśne ścieżki, jednak wciąż nie wszystkie zostały wyrysowane na mapie i musiałem jechać tą drogą. Z Chróstnika (pałac pięknieje) utwardzoną drogą pożarową do Liśca. Tutaj droga, której kurs chciałem obrać skryła się w zaroślach i zrobiłem kółko. Przy okazji liczna grupa rowerzystów o niezliczonej ilości log na koszulkach mnie wyprzedziła, bo jechałem wolniejszym tempem niż wcześniej.
Jechałem do Brunowa, gdzie napotkałem pierwszą piaszczystą drogę. Plan mój wiódł przez Górę Wędrowca oraz – podczas drugiej pętli, już nie wykonanej dzisiaj – Wzgórze Bilińskiego. Skręciwszy w złą drogę, minąłem górę obok. Uznałem, że pokonam ją podczas drugiej pętli i pojechałem przez Gorzycę i Zimną Wodę do Wiercienia, aby tam pomylić drogi. Żeby wrócić na kurs, wjechałem na coś, co przypominało drogę będącą jednoczesnym połączeniem pola, a już po minięciu tego miejsca byłem prawdopodobnie pierwszą osobą, która od kilku lat przedzierała się tą drogą. W końcu dojechałem do Karczowisk, a dalej Raszówki i ruszyłem drogą niegdyś przebytą. Tutaj podczas zjazdu z wzniesienia o mało nie wywróciłem się na piaszczystym podłożu. Jechałem z dużą prędkością, jak to z górki i nie wiedziałem, że ten piach tak grubo tam leżał. To mógł być koniec na dziś, ale nawet się nie zatrzymałem, żeby odetchnąć, bo wieczór się zbliżał, zaczynało robić się chłodno i trzeba było pędzić dalej.
Jakoś dostałem się do Głuchowic. Znów brak wyznaczonych dróg na mapie sprawił, że jechałem na oślep. Po lasach w sumie to nie problem, bo drogi zwykle się w końcu łączą. Problemem jest, gdy nikt tych dróg nie utrzymuje i zaczynają zarastać... Dojechałem do Bolanowa, wsi, której prawie nie ma. Znajduje się w środku lasu, prowadzi do niej tylko jedna droga z Gorzycy. No i może leśne drogi, którymi jednak ciężko dojechać bez odbiornika GPS. Po minięciu paru domów i pałacyku (teraz dopiero o nim przeczytałem, choć widziałem, że coś tam za drzewami stoi dużego :D), zauważyłem coś, co skierowało mnie na kolejną drogę, której próżno szukać na mapie. Była to najzwyczajniejsza rozdzielnia energetyczna (ale taka mała, 2 na 2), jakich wiele w tym województwie, tylko z cegły czerwonej. Nie chcąc wracać na drogę, pojechałem dalej i uznałem, że zakończę na tym moją dalszą podróż. Nie dojechałem do Wzgórza Bilińskiego, robiło się zbyt chłodno na wydłużanie jazdy. Skierowałem się do Zimnej Wody, dalej przez Wiercień i Pątnówek do domu. Wróciłem tuż przed zmrokiem.
Bożena do mnie wczoraj pisze tuż przed północą, że nazajutrz jadą w Rudawy i pyta mnie czy dołączę. Po mojej wyczerpującej wycieczce jakoś nie byłem przekonany, ale gdy wyjaśniła, że tempo będzie wycieczkowe, bo wszyscy są zmęczeni, to zgodziłem się. Byliśmy umówieni na godz. 9, Jarek do mnie rano pisze, że Bożena zaspała i umawiamy się na 9:30, więc mogłem ślamazarnie kontynuować moje poranne czynności.
Wspólnie z Jarkiem, Olkiem, Bożeną i Anią wyruszyliśmy zwykłą trasą do Męcinki, spotykając nad Zaporą Słup dwóch rowerzystów z Jawora, którzy do nas dołączyli, ale nasze wycieczkowe tempo ich trochę zmęczyło, a zaczęliśmy podjazd pod Górzec szutrami, więc oni odpadli. Dalej przez Muchów i Lipę do Kaczorowa, gdzie odpoczęliśmy po zaliczeniu kolejnego dziś długiego podjazdu na wzgórzu, robiąc fotki chmurkom, pająkom i widokom, zajadając się ciastkami (Krakuski Duetki były bardzo smaczne) i czekając na Łukasza, który miał do nas dołączyć.
Ze wzgórza ruszyliśmy na drogę do Marciszkowa. Szlakiem, najpierw przez rzekę Bóbr, po kamienistych drogach do Wieściszowic, a dalej zaliczając kolejne podjazdy, sesję zdjęciową z pięknym widokiem, wspinaczkę z rowerami, zjazdy wieloma kamienistymi szlakami (nawet mnie się udało bez żadnej wpadki), dojechaliśmy do Błękitnego Jeziorka. Po kolejnym wspólnym zdjęciu pojechaliśmy dalej, gubiąc Anię, która chciała zobaczyć to jeziorko z dołu. Przy Purpurowym Jeziorku zatrzymaliśmy się na kolorowe pierogi. Ja dostałem ostatniego niebieskiego, a reszta moich frykasów była czerwona :P
Zbliżała się późna godzina, nie każdy miał oświetlenie, więc z rekreacyjnego wyjazdu zrobił się sprint. Na szczęście teraz w większości były to zjazdy, choć szybko się ochładzało. Powrót tym samym szlakiem z uproszczeniem, którym był przejazd przez Chełmiec. W Słupie zaliczyłem glebę, bo wjechałem w jakiś dołek przed szlabanem, ale na szczęście trawa była miękka. I na koniec przejazd wałem nad Kaczawą, którym jechałem pierwszy raz. Ładna alternatywa dla jazdy po dziurawych asfaltach :)
Wrzesień uważam za zakończony. Pobiłem nawet ilość przejechanych kilometrów z lipca, no ale jakie ja trasy robiłem w tym miesiącu! Szkoda, że od jutra zaczyna się uczelnia. Mam nadzieję, że będę miał równie dużo czasu, co w zeszłym semestrze, a pogoda będzie sprzyjać i nie będę musiał zaopatrywać się w cieplejsze ubrania na rower.
Rower towarzyszył mi od małego. Przez wiele lat jeździłem na Romecie. W 2012 kupiłem Treka, który na poważnie wciągnął mnie w turystykę rowerową. Przejechałem na nim Islandię i Koreę. Kolejnym połykaczem kilometrów stała się kolarzówka GT, która w duecie z trzecim kołem towarzyszyła mi podczas wyprawy wokół Japonii i Tajwanu. Szukając nowego partnera wyprawowego w trudnych czasach, trafiłem na gravel podrzędnej marki. Mimo to prowadził mnie ku przygodzie po Norwegii i Szkocji. Do tego lubię utrwalać na fotografii ładne rzeczy i widoki.