Trwa ładowanie…
Trwa ładowanie…

Widzisz podstawowy wygląd strony. Wystąpił problem z serwerem plików. Napisz do mnie, gdyby problem występował zbyt długo.

Andrzej na rowerze

Wpisy archiwalne w kategorii

rowery / Trek

Dystans całkowity:78801.94 km (w terenie 7615.96 km; 9.66%)
Czas w ruchu:3278:21
Średnia prędkość:18.81 km/h
Maksymalna prędkość:72.10 km/h
Suma podjazdów:457369 m
Maks. tętno maksymalne:165 (84 %)
Maks. tętno średnie:160 (81 %)
Suma kalorii:226193 kcal
Liczba aktywności:935
Średnio na aktywność:84.28 km i 4h 00m
Więcej statystyk

Zwykły dzień na Islandii

  105.61  07:08
O poranku przyszedł farmer po opłatę za nocleg. Opowiedział mi, jak to miał kiedyś za pomocnika Polaka z Białegostoku. Jeszcze chwilę pogadaliśmy i przyszła pora na pakowanie się. Wspomniał też, że jest to gorące lato. Rzeczywiście było cieplej niż w czasie mojego przyjazdu.
W drodze do miasta Höfn byłem targany przez niesprawiedliwy wiatr, który wiał zarówno znad lądu, jak i znad oceanu. Ciekawiło mnie, czy poprzedniego dnia też by mną tak pomiatał, bo odnosiłem wrażenie, że wieczorami wiatr ustawał na sile.
Pokręciłem się po Höfn i wstąpiłem do restauracji na śniadanie, albo raczej na obiad. Zamówiłem kawę, której nie piłem od dwóch tygodni, zupę dnia, którą okazała się zupa serowa, oraz danie z jagnięciną – były to żeberka. Wybrałem najtańszy zestaw w menu, a zapłaciłem za niego prawie 200 zł. Teraz pewnie nikogo nie zdziwi, dlaczego była to moja pierwsza wizyta w islandzkiej restauracji od początku mojego pobytu na wyspie. Mimo to obsługa, jak i jedzenie były wyśmienite.
Ciężko było ruszyć po tak pysznym posiłku. Powolnie zebrałem się w dalszą drogę. Kolejną ciekawostką był tunel. Nie chciałem do niego wjeżdżać, więc pojechałem dalej z nadzieją na objechanie góry. Trafiłem do kawiarni wikingów, gdzie zamówiłem kolejną kawę i ciastko. Naprawdę brakowało mi kofeiny. A ciastko było strasznie słodkie. Później żałowałem, że je zamówiłem, bo smak czułem jeszcze długi czas.
Spod kawiarni prowadziła poszukiwana przeze mnie droga. Właściwie był to szlak prowadzący do wioski wikingów. Trochę jak Biskupin, tylko po skandynawsku. Został opisany jako 4-godzinny trekking, dlatego zrezygnowałem. Zawróciłem do tunelu. Wjeżdżając do niego, spotkałem barana na rowerze bez świateł. Aczkolwiek można spotkać na tej wyspie różnych typów. Ostatnio widziałem hipstera podróżującego wokół Islandii. Szkoda tylko, że nie jest to hipsterskie.
Po drugiej stronie tunelu było chłodniej, pochmurniej, bardziej deszczowo. I tak do samej nocy. Spotkałem niewielu ludzi po drodze. Wydawałoby się, że rowerzystów było więcej niż kierowców aut. Trafiłem też na najbardziej przerażające (mnie) miejsce na Islandii. Droga wzdłuż sypiącego się klifu. Z lewej strony stoki kruszących się skał, a z prawej – daleko w dole – ocean. Po śladach na jezdni i poboczu było widać, że niejedna lawina skalna przetoczyła się tamtędy. Bałem się, ale zaryzykowałem, nie mając innego wyjścia.
Zbliżała się pora rozbicia namiotu, a po horyzont ciągnęły się łąki. Ten sam dystans dzielił mnie od najbliższego kempingu w obu kierunkach drogi. Wypatrzyłem więc kilka skał i ukryłem się za nimi. Co prawda ta część drogi krajowej jest wyjątkowo cicha, ale nie chciałem, aby ktoś zakłócił mój sen. Mogłem do tego słuchać oceanu do woli.
Ostatnio jakoś mniej pada. Podobno wschodnia część Islandii jest najcieplejsza. Może w tym sęk? Do tego przejechałem dzisiaj przez odcinek z ostrzeżeniem o porywistym wietrze. Mając w głowie to, co się działo kilka dni temu, byłem bardzo zdziwiony, gdy w ogóle nie wiało. Ta islandzka pogoda.
Kategoria góry i dużo podjazdów, kraje / Islandia, pod namiotem, setki i więcej, z sakwami, za granicą, rowery / Trek, wyprawy / Islandia 2016

Poproszę jezioro z lodem

  110.61  06:52
Kolejny piękny dzień na Islandii. Dzisiaj trochę o górach, jak i o lodzie. Zachód słońca też pozwolę sobie zachwalić.
Gdy wstałem, większości namiotów już nie było. Jakieś ranne ptaszki. Ja też powoli zacząłem się zbierać, ale nie zbijałem obozu. Chciałem wybrać się na pieszą wycieczkę. Prawie że powtórka z wczoraj. Było słonecznie, więc ubrałem się na lekko. Doszedłem do Svartifossu i stwierdziłem, że to nie był wodospad, którego szukałem. Nie mogłem jednak przypomnieć sobie nazwy tego, który miałem w głowie. Obfotografowałem więc, co znalazłem i poszedłem dalej, wspinając się na szczyt jakiegoś punktu widokowego, a potem wróciłem do bazy. Trekking zajął mi zaledwie godzinę.
Gdy ruszałem, na niebie pojawiły się chmury. Ostatnio poranki często tak wyglądają, ale tym razem zaczęło padać. Nawet szybko uciekłem spod deszczu, bo wiatr nie był silny.
Nie mogłem się doczekać jeziora polodowcowego. Gdy już do niego dojechałem, odrobinę się rozczarowałem, bo nie wyglądało tak, jak na zdjęciach. To jednak zrozumiałe. Wpływa na to wiele czynników, jak zachmurzenie, kąt padania światła, pora roku, ilość lodu oderwanego od lodowca, rodzaj zastosowanego filtru na zdjęciu. Każdego dnia można spotkać inny widok i ja nie miałem tego szczęścia, aby wbić się w dobry moment. W każdym razie spędziłem trochę czasu, spacerując nad brzegiem jeziora i podziwiając sztukę stworzoną przez naturę.
Potem trafiłem do drugiego jeziora, jak się okazało tego właściwego, które jest najbardziej znane – Jökulsárlón. Zdecydowanie bardziej mi się podobało poprzednie, czyli Fjallsárlón. Ale nie powstrzymało mnie to przed spędzeniem czasu na plaży i patrzeniem na hipnotyzujące góry lodowe wypływające do oceanu.
Od ostatniego jeziora ruch tak jakby zamarł. Nie przejeżdżały żadne auta. Jedynie owce spoglądały na mnie płochliwym wzrokiem. Trafiłem też na znaki ostrzegające przed reniferami, ale niestety żadnego z tych zwierząt nie wypatrzyłem. W ramach pocieszenia mogłem zachwycać się złotą godziną, podczas której góry na horyzoncie wyglądały jak z jakiejś bajki. Jeden z najpiękniejszych zachodów, jakie widziałem.
Dotarłem do kempingu na farmie. Trawa nawożona naturalnym nawozem końskim, wychodek oraz zimna woda to jedyny luksus, jaki na mnie czekał. Lepsze to niż noc gdzieś przy drodze.

Kategoria rowery / Trek, kraje / Islandia, setki i więcej, z sakwami, za granicą, wyprawy / Islandia 2016

Vatnajökulsþjóðgarður

  72.66  04:17
Trochę mi dzisiaj zeszło ze zwijaniem obozu, bo wyruszyłem w południe. Dzień na wyprawę nie zapowiadał się za długi, ale nigdy nie wiadomo.
Znalazłem sklep i kupiłem trochę zapasów, wliczając codzienną porcję skyru. Dostałem też znaczki, więc nabazgrałem coś na kartkach kupionych 2 dni wcześniej i wrzuciłem do skrzynki. Od razu zdradzę, że wysłałem kilka kartek z różnych miejsc Islandii i dzisiejsze szły najdłużej, bo ok. półtora miesiąca.
Rano było strasznie gorąco. W namiocie temperatura przekraczała 20 °C, ale gdy tylko ruszyłem, naszły chmury. Od czasu do czasu kropiło, nie wspominając o deszczu nad rankiem, gdy się przebudziłem, i który zniechęcił mnie do wcześniejszego wstania.
Trafiłem na atrakcję, którą były Dverghamrar, czyli krasnoludzkie skały. Wielkie bazaltowe kolumny, całkiem jak z Krainy Wygasłych Wulkanów. Co jakiś czas trafiam na baśnie, legendy o ludziach ukrytych (zwanych inaczej elfami), trollach czy innych stworzeniach zamieszkujących tę wyspę. Te historie są naprawdę fascynujące i przyjemnie się je czyta.
Wjechałem na drogę prowadzącą przez teren zalewany w czasie powodzi glacjalnych. Nic ciekawego. Krajobraz zmieniał się niewiele. Już szybciej widoczne były zmiany przy drodze, bo mijałem typowe skały pokryte mchem, była trawa, czarny piach, roślinność stepowa i różne kombinacje. Do tego wiele chmur oraz deszcz, przed którym uciekałem. Kolejny deszcz był przede mną, ale zdążył przejść zanim do niego dotarłem.
Za którymś zakrętem dojrzałem Vatnajökull, największy lodowiec Islandii. Im bardziej się do niego zbliżałem, tym powietrze stawało się chłodniejsze. Zupełnie jakby otworzyć lodówkę. Taką wielką, islandzką.
Ostatnim przystankiem był tytułowy Vatnajökulsþjóðgarður, czyli Park Narodowy Vatnajökull. Postanowiłem przejść się do wodospadu Svartifoss. Niestety było późno, więc w pewnym momencie zawróciłem. Uchwyciłem jednak ów wodospad na zdjęciu, nie zdając sobie sprawy, że to był on.
Mój treking trwał prawie godzinę, ale słońce wciąż było nad horyzontem, gdy wjechałem na pole kempingowe. Po drodze usłyszałem krzyki, głośną muzykę z auta i ognisko... na parkingu. Polska mowa wyjaśniała wszystko – polaczki. Nic dziwnego, że Islandczycy nie przepadają za Polakami. Właśnie takie wyrzutki psują reputację całego narodu, a potem jak tu zyskać zaufanie? Stąd też nie ujawniam swojego pochodzenia.
Po zmroku widok z namiotu był nieziemski. W takim miejscu można mieszkać. Nazajutrz zaplanowałem zrobić krótki trekking, aby odnaleźć Svartifoss, który podobno jest najpiękniejszym wodospadem na Islandii. O zmierzchu jakoś brakowało mu magii, skoro nie rozpoznałem go.
Mój Garmin zaczął się dziwnie zachowywać. Wczoraj wymieniłem w nim akumulator, a mimo to pokazywał wyczerpane baterie. I na takich wyczerpanych bateriach przejechałem cały dzień. Mam nadzieję, że wilgoć nie uszkodziła sterownika.
Kategoria rowery / Trek, kraje / Islandia, pod namiotem, z sakwami, za granicą, wyprawy / Islandia 2016

Wietrznie wiało

  118.69  08:58
O islandzkiej pogodzie jeszcze trochę. Coś o rowerzystach, słowo o rozległych obszarach, trochę o faunie i o florze. Kolejny, prawie zwyczajny dzień podróży wokół Islandii.
Już z rana telepało namiotem od wiatru. Ale lekko, więc nie musiałem daleko ganiać za rzeczami podczas pakowania. Zebrałem się i pojechałem dalej krajową jedynką w kierunku Víku.
Skręciłem na polecany przez mapę cypel Dyrhólaey. Jedną z atrakcji było miejsce lęgowe ptaków. Panowie z bagnetami strzegli jednego miejsca, a gdy zrobiło się poruszenie, zaczęli strzelać... zdjęcia. Wielkimi aparatami, jakich używają paparazzi, próbowali uchwycić ikonę Islandii – maskonura. Mnie też się to udało, ale bez takiej szczegółowości. Zdradzę też zakończenie – to był jedyny okaz, jaki widziałem podczas całej wyprawy. Te ptaki były na mojej liście must-see na drugim miejscu, zaraz po koniku islandzkim. Poczułem się zawiedziony.
Zrobiło się gorąco, aż musiałem zdjąć kurtkę. Termometr wskazywał nawet 23 °C. Najgorsze, że pojawił się podjazd oznaczony znakiem 12%. Z sakwami wjechać nie było tak lekko. Jeszcze na poboczu leżał grys, który kleił się do opon i strzelał na wszystkie strony. Na szczycie byłem tak wykończony, że darowałem sobie skręt do następnej atrakcji. Popełniłem błąd, który wynikał z mojego braku przygotowania do podróży. Nie wiedziałem, że jest tam Reynisfjara – jedna z najpiękniejszych plaż na świecie. Kolejny zawód.
Dotarłem do miasta Vík í Mýrdal, którego nazwa skracana jest do krótkiego Vík. Odszukałem bank, aby kupić trochę koron, w którym musiałem odczekać pół godziny w kolejce. Imigranci strasznie kombinują, żeby tylko nie płacić podatków. Po udanej wymianie waluty, za którą musiałem dodatkowo zapłacić prowizję, wybrałem się na poszukiwania restauracji. Daleko nie musiałem jechać, ale coś mi do głowy strzeliło, że niby było zamknięte i pojechałem dalej. Koniec historii.
Skończyła się cywilizacja, a ja kompletnie zapomniałem o zrobieniu zakupów. Musiałem się zatrzymać na postoju, aby coś ugotować. Wiał taki paskudny wiatr, że musiałem zdjąć z roweru prawie wszystkie sakwy, aby otoczyć kuchenkę ścianą. Dzięki temu udało mi się przygotować ciepłe jedzenie liofilizowane prosto z Polski.
Po skończonym obiedzie zaczęła się przygoda. Wjechałem na olbrzymi obszar, który jest niebezpieczny podczas erupcji wulkanu znajdującego się pod lodowcem. Taka erupcja powoduje powódź glacjalną, która momentalnie zalewa obszar u podnóża lodowca – nawet tak rozległy, jak ten pokonywany przeze mnie. Po powodzi pozostaje tylko jałowa ziemia, którą później trzeba użyźnić, aby zapobiec burzom piaskowym. Najczęściej spotykanymi roślinami jest trawa oraz wszędobylski łubin. Po wyczytaniu tych informacji z tablicy informacyjnej czułem strach w trakcie jazdy i chciałem jak najszybciej się stamtąd wydostać. Marny był mój los, bo oto wiatr zaczął dmuchać jeszcze silniejszy. Najpierw boczny, ale wraz z postępem jazdy, zmieniał się kierunek, abym ostatecznie jechał pod wiatr. Walki z wiatrakami nie było końca i 10–12 km/h to było wszystko, co mogłem osiągnąć.
W pewnym momencie dogoniła mnie dwójka sakwiarzy, którą prawdopodobnie spotkałem przed Víkiem. Byli to Holendrzy, którzy mieli umówiony nocleg gdzieś w pobliżu. Chcieli, abym do nich dołączył. Chwilę pogadaliśmy, ale oni mieli więcej sił ode mnie i uciekli. Tak to przynajmniej wyglądało, bo nawet się nie pożegnali.
Kilkadziesiąt kilometrów dalej wiatr osłabł. Byłem jednak tak wyczerpany, że nie miałem sił przyspieszać. Planowałem zatrzymać się dużo dalej, ale musiałem skrócić plany, jak poprzedniego dnia. Dojechałem do miasta Kirkjubæjarklaustur. Nie udało mi się znaleźć czynnego sklepu, więc znów pozostało mi jeść drobne zapasy. Takie to świętowanie urodzin sobie sprawiłem w tym roku.
Zrobiło się odczuwalnie chłodniej. Moje podejrzenie padło na dwa lodowce, którymi byłem otoczony. Pojechałem na kemping, aby szybko wskoczyć do ciepłego śpiwora. Przed wjazdem spotkałem mobilną recepcję – właściciele siedzieli w aucie. Myślałem, że ze względu na późną porę ktoś chciał mnie oszukać, ale przecież to Islandia. Zbyt często bywam nieufny. Wciąż jednak nie mogę się przyzwyczaić do islandzkiego akcentu języka angielskiego. Niektórzy mówią tak cicho, że ciężko złapać wszystkie słowa. Dzisiejszy dzień był pierwszym bez deszczu. Wolę zdecydowanie deszcz od wiatru.
Kategoria rowery / Trek, kraje / Islandia, pod namiotem, setki i więcej, z sakwami, za granicą, wyprawy / Islandia 2016

Dzień wodospadów

  105.65  06:45
Powrót do planów i podróży po oklepanej trasie wokół wyspy. Nie ma to jak jazda wśród setek aut po jedynej drodze w południowej części Islandii.
Wstałem trochę po budziku, zapłaciłem za nocleg, odebrałem bagaż i pojechałem na zakupy do sklepu, który zauważyłem wczoraj, aby zjeść śniadanie, bo po wizycie w interiorze skończyły mi się prawie wszystkie zapasy. Bónus okazał się być czynny dopiero od godz. 11, więc pojechałem do Krónana. Potem szybko na kemping, aby zebrać obóz i w drogę.
Nie minęła godzina, gdy na horyzoncie pojawiła się czarna chmura, a zaraz potem pierwsze krople deszczu. Deszcz zamienił się w ulewę, a ja w zmokłą kurę. No dobrze, na szczęście udało mi się przebrać w ostatniej chwili, ale lało tak, że bez porządnych ubrań nie dałbym rady. Przez tę niepogodę nawet nie zatrzymywałem się na zrobienie zdjęcia, a kilka ciekawych widoków na pewno by się znalazło.
Droga nie była zbyt wygodna. Za dużo aut się po niej porusza i nawierzchnia już nie jest najlepsza. Do tego kierowcy wyprzedzają na dwa sposoby: na Niemca – przeciwnym pasem ruchu – albo na Polaka – z ostępem szerokości gazety. To ciekawe, bo Polacy stanowią najliczniejszą grupę mniejszości narodowej na Islandii.
Deszcz nie przechodził, a ja byłem nim zmęczony. W miasteczku Hella przejechałem się bez celu po ulicach. Tam nauczyłem się nowego słowa – bakarí, czyli piekarnia. Kolejny przystanek zrobiłem w miasteczku Hvolsvöllur. Zatrzymałem się pod drzewem, gdzie dziwnym trafem nie padało i rozważałem odwiedzić muzeum wikingów. Niestety było za późno, więc pozostało mi ruszać w dalszą drogę.
Dostrzegłem z oddali wodospad. Zaciekawiony, zboczyłem z drogi, aby przyjrzeć się jemu z bliska. Okazało się, że to Seljalandsfoss, jeden z najbardziej znanych wodospadów na Islandii. Pogoda mnie nie rozpieszczała, więc nie wchodziłem za daleko pod wodospad. Wiatr i tak rozwiewał wodę w taki sposób, że padało nie tylko z góry, ale i z dołu. Szybko wróciłem na parking, gdzie w małym sklepiku kupiłem widokówki i w budce obok zjadłem islandzką zupę mięsną (porcja 250 ml za jedyne 50 zł). Mój pierwszy taki posiłek na wyspie. Smakował nieziemsko po tylu godzinach jazdy w deszczu.
Tego się nie spodziewałem, ale gdy tylko miałem się zbierać, deszcz ustał i wyszło słońce. Pospiesznie wyciągnąłem aparat i obfotografowałem wodospad. W słońcu jest jeszcze piękniejszy, ale podobno o zachodzie słońca zwala z nóg. Miałem się zatrzymać na kempingu tuż obok, ale skoro się rozpogodziło, to pojechałem dalej.
Spotkałem po drodze jeszcze sporo mniejszych wodospadów, a nawet przypomniałem sobie o tym, że to wulkaniczna wyspa, gdy pod wulkanem Eyjafjallajökull przeczytałem o erupcji z 2010 roku. Myślałem, że dotrę do miasta Vík, ale było późno, więc zajrzałem na kemping pod innym znanym wodospadem – Skógafoss. Zdążyłem zapłacić za nocleg, a potem wspiąłem się na szczyt wodospadu, gdzie znajduje się punkt widokowy. Zachód słońca nie był zbyt efektowny, więc nic mnie nie ominęło pod pierwszym wodospadem.
Okazało się, że dzisiejsza ulewa zalała mi torbę z aparatem, dziennik i mapę Islandii. A niby takie nieprzemakalne te sakwy Crosso. Martwi mnie też telefon, bo do obiektywu aparatu dostała się wilgoć. Zdjęcia wychodzą coraz słabsze. Mam dość deszczu.
Kategoria rowery / Trek, kraje / Islandia, pod namiotem, setki i więcej, z sakwami, za granicą, wyprawy / Islandia 2016

Landmannalaugar od ładniejszej strony

  124.67  07:49
To miał być luźniejszy dzień. Powrót do Selfoss i odpoczynek po ekstremalnych warunkach z poprzedniego dnia. Wyszło jednak inaczej, niż się spodziewałem.
Wciąż padało, gdy się przebudziłem. Przeleżałem więc w śpiworze kawałek poranka, zjadłem niespiesznie śniadanie i nagle się przejaśniło. Wyszedłem z namiotu, aby rozejrzeć się za jakimś ciekawym ujęciem. No bo skoro już dotarłem tak daleko, to dlaczego mam wrócić z pustymi rękoma?
Nie wiedziałem do końca, co ze sobą zrobić. Nie dostrzegłem widoków z internetu i czułem się rozczarowany. Zauważyłem jednak ludzi wspinających się pod górę po wąskiej ścieżce. Pomyślałem, że mógłbym wybrać się na pieszą wycieczkę. To był strzał w dziesiątkę. Idealna pogoda, a i daleko nie trzeba było iść. Kilka kilometrów spaceru i widok zwalił mnie z nóg. Landmannalaugar to najpiękniejsze islandzkie góry.
Mogłem wybrać się na długą pieszą wyprawę, aby zobaczyć więcej kolorowych zboczy, jednak nie miałem wystarczająco prowiantu. Zawróciłem do bazy. Rozważałem wejście do gorącego źródła, które znajduje się tuż przy kempingu, ale przestraszyłem się zimna. Chociaż w słońcu było 17 °C, to w cieniu chmur temperatura momentalnie spadała do 8 °C. Dodając do tego deszcz – 6 °C. No i jeszcze ten przenikliwie chłodny wiatr. Brr, zachciało mi się Islandii.
Zeszło mi trochę czasu na robieniu zdjęć i na wycieczce, że aż nastała pora obiadu. Skorzystałem z mojej kuchenki, ale – tak jak wczoraj – nie współpracowała najchętniej. Po kilkudziesięciu minutach oczekiwania udało mi się zjeść obiad. Zebrałem obóz, porozmawiałem jeszcze z ludźmi ciekawymi mojej wyprawy i pojechałem w drogę powrotną. Oczywiście inaczej niż wczoraj, bo drogą F225 (gdzie F oznacza drogę górską).
Gdy ruszałem, było bardzo ładnie. Jedynie od czasu do czasu spadło kilka kropel. Potem jednak się rozpadało i martwiłem się, że będzie jak wczoraj. To było liche zmartwienie. Miałem bowiem do pokonania bród. Brak mostu w zasięgu wzroku zmusił mnie do działania. Obserwując auta przeprawiające się przez wodę, wiedziałem, że się zamoczę. Podwinąłem nogawki, zmieniłem buty na te, w których przyleciałem z Polski (wciąż nie wyschły, odkąd je przemoczyłem pierwszej nocy) i przejechałem, zalewając odrobinę jeden z butów. Dobrze zrobiłem, przebierając je.
Spotkałem sakwiarzy zmierzających w przeciwnym kierunku. Mieli kwaśne miny, ale dobrym znakiem było to, że oni tę drogę pokonali.
Przy kolejnym brodzie nie miałem ochoty na zmianę butów w deszczu, więc czekałem. Poczekałem, aż przestanie padać, ponieważ dostrzegłem błękitne niebo na horyzoncie, które powiększało się w moim kierunku. Gdy przestało padać, powtórzyłem procedurę przekraczania brodu. I tak kilka razy, aż dojechałem do takiego kilkunastometrowego. Pojawił się w mojej głowie niepokój. Obserwowałem auta przeprawiające się przez wartki nurt i w końcu sam się odważyłem go przekroczyć. Aby zminimalizować ryzyko upadku, poprowadziłem rower. Prąd próbował mi go kilka razy porwać, ale utrzymałem równowagę i suchy od kolan w górę znalazłem się na drugim brzegu. Wydaje mi się nawet, że ktoś z auta robił mi zdjęcia albo nawet kręcił film. W każdym razie, dostałem kciuka w górę i uśmiechy na twarzach obserwatorów.
To był koniec brodzenia. Kolejne cieki oznaczone na mapie okazywały się być zaledwie strumyczkami. Pozostał mi tylko długi zjazd z księżycowym pejzażem. Mimo obaw o możliwość złapania kapcia na kamienistej drodze, sunąłem w dół z zawrotnymi prędkościami, jakich mój licznik nie widział od czasu wjazdu na islandzki interior. Wszystko szło łatwo, dopóki nie spadła mi sakwa. Trochę w tym mojej winy, bo była zawieszona tylko na górnych hakach (ale i przywiązana linką). Co było najgorsze, w tej sakwie miałem aparat. Na szczęście przetrwał upadek. Zorientowałem się za to, że zniknęły buty, w których przekraczałem rzeki. Miałem je wyrzucić, ale nie tak wcześnie i nie byle gdzie. Nie miałem sił na wracanie się pod górę, więc pozostała mi nadzieja, że ktoś je zauważy i zabierze. Wszystkiemu winne wyboiste drogi.
Skończyła się droga przez interior i miałem kilkadziesiąt kilometrów prosto do kempingu, na którym zostawiłem połowę rzeczy. Aby zaoszczędzić czas i pieniądze, chciałem je odebrać jeszcze dzisiaj. Droga była długa i przeszkadzał mi wiatr wiejący w twarz. Trafiłem też na przebudowę drogi. Warstwa grubych kamieni nie była łatwa do pokonania. O tyle dobrze, że za jakiś czas będzie można tamtędy pojechać po wygodnym asfalcie. Islandzkie drogi są w zaskakująco dobrym stanie. Szkoda, że nie budują takich w Polsce.
Wjechałem na krajową drogę nr 1, której odcinek dzielił mnie od Selfoss. To był dosyć nudny odcinek, nie cieszył mnie w żadnym stopniu. Chyba że byłem zbyt zmęczony, aby czerpać jakąkolwiek radość. Bądź co bądź, mijało mnie dużo aut, pomimo późnej godziny.
Nie udało mi się dotrzeć na czas na kemping, ale widziałem po drodze zachód słońca. Nie był jakiś efektowny. Może to nie ten dzień. Zjadłem, w końcu się umyłem i poszedłem spać. Zauważyłem jeszcze, że przednie koło mam skrzywione. Ciekawe co będzie następne.
Kategoria rowery / Trek, pod namiotem, kraje / Islandia, góry i dużo podjazdów, terenowe, setki i więcej, za granicą, z sakwami, wyprawy / Islandia 2016, mikrowyprawa

Landmannalaugar – ekstremalna Islandia

  131.45  09:24
Miałem ciekawy plan na dzisiaj. Było ciepło, wiał przyjemny wiatr. Nie byłem świadom tego, jak zakończy się mój dzień.
W nocy nie padało, choć było duże zachmurzenie. Nad ranem się przejaśniło, więc wystawiłem na słońce ubrania, które po ulewie z poprzedniego dnia wciąż były wilgotne. Moje zbieranie obozu obserwował baran stojący na wzgórzu kilkanaście metrów obok. Szkoda, że nie chwyciłem za aparat, bo to była jedna z nielicznych okazji do uchwycenia na zdjęciu przedstawiciela tych płochliwych zwierząt.
Mój spokojny poranek zakłócały meszki, które – choć w niewielkiej liczebności – utrudniały pakowanie domu. (To określenie na namiot i cały mój majdan nie odstępowało mnie przez długi czas. Ale nie będę zdradzał zakończenia). Owady nie bały się chyba niczego. Płoszył je jedynie wiatr.
Skierowałem się na południe, jedyną drogą widoczną na mapach i w zasięgu wzroku. W oddali kłębiły się czarne chmury, a potem nawet dojrzałem deszcz. Najgorsze, że on się do mnie zbliżał. Przyspieszyłem tempo jazdy, bo miałem z wiatrem. Przynajmniej dopóki nie skręciłem w drogę Þjórsárdalsvegur (co oznacza najprawdopodobniej: droga w dolinie rzeki Þjórsá). Czyli nie dość, że pojawił się wiatr i gonił mnie deszcz, to jeszcze miałem pod górę. Deszczowi niestety udało się mnie dogonić i już mi nie odpuścił do końca dnia.
Przy drogach można się często natknąć na znaki drogowe informujące o interesującym miejscu. Dzisiaj minąłem kilka takich znaków, kilku dałem się skusić, ale gdy zaczęło padać, liczba postojów zmalała. Przegapiłem z tego powodu rekonstrukcję starych zabudowań Þjóðveldisbærinn, które niegdyś znajdowały się w okolicy, a które zostały zniszczone przez pobliski wulkan. Budynki pokryte darnią tak się zlewały z zielenią okolicy, że ledwo je dostrzegłem ze wzniesienia, na które wjechałem.
Z każdym kilometrem liczba zabudowań malała, a krajobraz przekształcał się w podobny do tego w Reykjanes z pierwszego dnia. Tylko mniej kolorowy i zróżnicowany. Wkradała się monotonia. Pomyślałem sobie, że jeśli tak wygląda interior, to ja tam jednak nie chcę jechać. Minąłem jakiś hotel oraz informację, że do następnej stacji benzynowej jest daleko. Wciąż jednak jechałem po asfalcie, wciąż lało i wciąż meszki wchodziły do wszystkich otworów głowy, gdy się zatrzymywałem na zdjęcie albo jechałem wolniej, bo akurat było bardziej stromo.
Moim planem na dzisiaj były góry Landmannalaugar. Wiedziony znakami, nie zdawałem sobie sprawy z tego, co znajduje się przede mną. Droga asfaltowa skończyła się po 100 km. Przepadły też meszki. Wjechałem na drogę na Księżyc. Pokryta materiałem wulkanicznym, rozjeżdżona przez auta, stała się nie lada wyzwaniem do pokonania. Krajobraz nie zmieniał się zbyt szybko, bo ponad 7 km/h było ciężko wyciągnąć. Kamienie, tarka i grząski piach – sama przyjemność. Od czasu do czasu ktoś przejechał, machając mi albo krzycząc, że jestem szalony. I byłem. Marzłem na deszczu. Miałem na sobie tylko jedną warstwę ubrań, a nie było gdzie się zatrzymać, żeby założyć coś ciepłego. Temperatura za dnia wynosiła ładne 16 °C, ale odkąd zaczęło padać, spadła do nieprzyjemnych 6. Gdyby nie ulewa, to jechałoby się przyjemnie, a ja tutaj w takich ekstremalnych warunkach.
Deszcz lał już dobrych kilka godzin. Czułem, że mam przemoczone ubrania, a końca drogi nie było widać. Najpiękniejsze islandzkie góry powoli stawały się mrzonką. Było ciężko, ale zawrócić nie chciałem, nie mogłem się poddać. Do tego wszystkiego prześladował mnie głód, a w zasięgu wzroku żadnego zadaszenia, aby ugotować obiad.
Wreszcie ukazał się pierwszy szczyt gór, potem kolejny i następny. Piękna zieleń w dziesiątce odcieni, której brakowało mi od kilku godzin. Nadal jednak nie widziałem końca drogi i nawet zacząłem się rozglądać za miejscem pod namiot, ale w końcu, ze szczytu setnej górki dojrzałem kilkadziesiąt namiotów. Poczułem niesamowitą ulgę, że dotarłem do namiastki cywilizacji. Do pokonania pozostał bród. Przerażał mnie, gdy patrzyłem na auta przeprawiające się po nim. Na szczęście wypatrzyłem kładkę i jakimś cudem przedostałem się na drugą stronę wartkiego nurtu rzeki.
Kemping był droższy niż w miastach, a zniżek dla szalonych rowerzystów niestety nie mieli. Wygód dużych też nie było, ale na co ja liczyłem w takim miejscu? Do wyboru był skrawek podmokłej trawy albo wielkie pole pełne kamieni, które wypłukała sezonowa rzeka. Wybrałem opcję drugą. Kilka osób nawet zaoferowało mi swoją pomoc w rozbijaniu obozu, ale byłem tak uparty, że nie chciałem nikogo trudzić.
Budynek, w którym znajdują się toalety był cały okupowany przez turystów próbujących wysuszyć swoje ubrania. Panowała tam więc straszna wilgoć, ale przynajmniej mogłem się odrobinę zagrzać. W końcu też miałem okazję, aby ugotować sobie jedzenie. Nie mogłem jednak odpalić kuchenki, jak należy. Płomień buchał w dziwny sposób, jak jeszcze nigdy wcześniej, a ugotowanie posiłku zajęło mi kilkadziesiąt minut. Nie znam się na gazie i wciąż się zastanawiam, czy winna była wilgotność powietrza, niskie ciśnienie, zimny gaz czy może coś jeszcze innego. Koniec końców udało mi się przygotować porządną porcję do regeneracji i uzupełnienia sił.
Kategoria rowery / Trek, pod namiotem, góry i dużo podjazdów, terenowe, setki i więcej, za granicą, z sakwami, kraje / Islandia, wyprawy / Islandia 2016, mikrowyprawa

W drodze do Gullfoss

  102.06  06:17
Późny przyjazd na kemping skutkował późną pobudką. Spakowałem się, zostawiłem połowę bagażu w biurze kempingowym i mogłem ruszać. Na rower załadowałem tylko 2 sakwy (z pięciu posiadanych), namiot i karimatę. Pojechałem na krótką wycieczkę.
Zanim oddaliłem się od miasta, musiałem zrobić zakupy i coś zjeść. Nie znam zagospodarowania przestrzennego miasteczek na Islandii i byłem przekonany, że zakupy uda mi się zrobić na obrzeżach. Musiałem zawracać. Tym razem wybór padł na sieć Krónan. Niskobudżetowy z przestronnym wnętrzem oraz dużym działem żywności organicznej. Kupiłem trochę zapasów i – przede wszystkim – skyr. Stał się on podstawą mojej diety. Całe szczęście, przy kasie dostrzegłem zapalniczkę, która prawie wyleciała mi z głowy. Bez niej miałbym sporo kłopotów, o czym przekonałem się poprzedniego wieczora podczas rozpalania ognia na kuchence.
Ciągle świeciło słońce i było upalnie. Nie po to uciekłem z Polski, żeby się smażyć. Założyłem spodenki, krótką koszulkę i wreszcie mogłem jechać – i to z wiatrem. Przejechałem się kawałek po krajowej jedynce. Ruch był strasznie duży. Obawiałem się o późniejszą jazdę tą drogą.
Z informatora, który wziąłem na lotnisku dowiedziałem się, że rowerzyści mogą poruszać się po chodnikach. Czyli te znaki dróg dla pieszych i rowerów są jakąś atrapą? Wiele zagadek pozostanie nierozwikłanych. Przynajmniej będę świadomy, gdzie uciekać w razie wzmożonego ruchu na drogach.
Zaledwie kilka kilometrów za miastem zaczęło kropić. Nie było to nic poważnego, więc się nie zatrzymywałem. Nawet na zdjęcia, ale to po to, żeby nie robić ich za dużo. No, chyba że moją uwagę przykuły zwierzęta, takie jak konie islandzkie. Im mogłem poświęcić dużo czasu. Pod warunkiem, że i one okazywały zainteresowanie.
Kropiło z przerwami, mocniej lub słabiej, tak jakoś niezdecydowanie, więc się nie przebierałem. Zajadałem się za to ciastkami – kanilsnúðar, co można przetłumaczyć jako bułeczki cynamonowe. Najlepsze ciastka, jakie jadłem i polecam je na równi ze skyrem (ciekawe jaki efekt daje połączenie tych dwóch delicji – mogłem wpaść na to wcześniej).
W miasteczku Laugarvatn po raz pierwszy zetknąłem się z owadami – meszkami, o których dużo czytałem przed wyjazdem. Wiele osób miało na głowach siatki ochronne. Ja swojej nie mogłem znaleźć, więc nie zatrzymywałem się, żeby mnie nie irytowały.
Wracając do pogody, deszcz pokropywał na zmianę z promieniami słońca. Raz jednak w chmurze włączył się jakiś piąty bieg, bo nagle zaczęło tak lać, jak jeszcze nigdy nie widziałem, a wciąż byłem w krótkich spodenkach. W buty się lało, brak jakiegokolwiek schronienia, nawet drzewa, a droga na nasypie, więc nie mogłem się zatrzymać. Jedno szczęście, że miałem na sobie kurtkę. Spodnie założyłem za późno, gdy dotarłem do pierwszego zjazdu. Ze skarpetek wykręcałem wodę. Dobrze, że miałem buty chroniące przed wiatrem, bo temperatura spadła i wyziębiłbym sobie stopy.
Czułem się zmarznięty po deszczowej niespodziance. Przestało padać równie nagle, jak zaczęło. Na znaku drogowym rozpoznałem gorące źródło, więc oczywiście musiałem tam pojechać, aby rozgrzać się. Rozczarowałem się, gdy okazało się, że to tylko basen (Islandczycy podobno kochają pływać). Nic tam po mnie, jechałem dalej, świadomy znaczenia znaku basenu.
Dojechałem do miasteczka Geysir, gdzie można zobaczyć największy na Islandii gejzer o tej samej nazwie, który podobno był pierwszym odkrytym przez człowieka i który dał nazwę takim zjawiskom. Niestety aktywność gejzeru Geysir zmalała i na wyrzut wody w powietrze trzeba czekać około dwóch dni (a i tak już nie imponuje, jak 100 lat temu). Na szczęście na tym samym obszarze jest nieco mniejszy gejzer – Strokkur, który urządza pokaz co kilka minut. Nawet udało mi się uchwycić erupcję aparatem, i to za drugim razem. Za pierwszym wystraszyłem się, bo nie byłem świadomy tego, gdzie się znajdowałem.
Kawałek dalej znajduje się wodospad Gullfoss. Świeciło piękne słońce, gdy dojeżdżałem do niego. Rower zostawiłem jak zwykle na parkingu i poszedłem kawałek w jego kierunku. Nie podchodziłem za blisko, ponieważ miałem dość wilgoci tego dnia. Ludzi zgromadziło się i tak dużo, więc mogłem się nie zmieścić w punkcie widokowym.
Przez głowę przeszła mi myśl, czy nie pojechać drogą na północ – przez interior, ale miałem ciut inne plany i za mało czasu na obejrzenie wszystkiego. Zacząłem rozglądać się za noclegiem. Próbowałem zapytać w pobliskim hotelu, ale obsługa gdzieś zniknęła, a nikt z licznego grona turystów z Francji nie odważył się odpowiedzieć po angielsku, więc zabrałem się i pojechałem szukać dalej.
Wszystko wokół dróg było ogrodzone, więc jechałem daleko. Spotkałem tylko jedną osobę na drodze – dziewczynę, która wybrała się, aby pojeździć na desce. Asfaltowe drogi na Islandii są wyjątkowo równe, a gdy dodać zerowy ruch na mniej popularnych szlakach, wtedy można poczuć się jak u siebie.
Po kilku zakrętach wypatrzyłem przestrzeń między drogą i ogrodzeniem. Dodatkowo miejsce było odrobinę osłonięte od drogi, więc jak na nocleg na dziko, w sam raz. Gdy się rozbijałem, ktoś zatrzymał się autem na drodze, ale akurat siedziałem w namiocie, więc nie wychylałem głowy, bo jestem nieufny. Po kilku minutach odjechał. Podejrzewam, że robił zdjęcia koniom, które były za zagrodą po drugiej stronie drogi. Martwiłem się o buty, bo były wciąż mokre po popołudniowej ulewie. Ogrzanie ich przy kuchence podczas przyrządzania kolacji nic nie zmieniło.

Kategoria rowery / Trek, z sakwami, setki i więcej, góry i dużo podjazdów, za granicą, pod namiotem, kraje / Islandia, wyprawy / Islandia 2016, mikrowyprawa

Opuszczam Reykjanes

  97.00  05:47
Gdy kładłem się spać, zaczęło padać. Padało całą noc i nic nie zapowiadało, żeby miało przestać. Spakowałem się więc w deszczu i ruszyłem w kierunku miasta, w którym miałem się zatrzymać wczoraj. Nie chciałem jechać po prostej krajową jedynką (która na tamtym odcinku jest ruchliwa), tylko wrócić się na południowe wybrzeże półwyspu Reykjanes. Dlatego też wczoraj zatrzymałem się w mieście Hafnarfjörður.
Przed odjazdem odwiedziłem recepcję, aby zwrócić nieprzydatną mi butlę z gazem. Dostałem w zamian drugą, z gwintem pasującym do mojej kuchenki. Miałem nadzieję, że w końcu uda mi się zjeść ciepły posiłek tego zimnego dnia.
Zatrzymałem się w markecie Bónus. Podobno można tam dostać najtańsze produkty, ale nie robiłem porównania, więc nie mogę tego potwierdzić. Ta sieć wyróżnia się tym, że zamiast lodówek mają w wydzielonym pomieszczeniu chłodnię, więc trzeba się szybko decydować, co włożyć do koszyka.
Jadąc w deszczu, spotkałem profesjonalnych kolarzy. Pierwsi rowerzyści na wyspie i niestety z mentalnością typowego kolarza, bo nawet nie spojrzeli na mnie, gdy im machałem. Na szczęście byli to chyba jedyni spotkani kolarze. Potem widziałem wyłącznie sakwiarzy. Może oni po prostu cierpią na syndrom mieszkańca z wielkiego miasta.
Pierwsza większa przeszkoda, którą musiałem pokonać to szutrowy podjazd, momentami bardzo stromy. Dałbym radę, gdyby nie poprzeczne nierówności nazywane tarką. Jak mnie zrzuciło z roweru, to już nie mogłem ruszyć i miałem kilkanaście metrów pchania pod górę. Auta też mozolnie pokonywały tę przeszkodę. Nie zabrakło i autobusów. Potem było ciut lepiej, bo kolejne podjazdy pokonywałem po drodze asfaltowej, a na szczycie każdego z nich znajdowało się miejsce postoju z widokiem na jezioro Kleifarvatn. Deszcz robił sobie coraz dłuższe przerwy, aż w końcu uciekłem spod chmury i nawet słońce chwilami zaczęło się pokazywać.
W końcu ujrzałem kolejny z cudów natury – konie islandzkie. Były daleko za zagrodą, ale gdy tylko dojrzały mnie, zaczęły galopować w moim kierunku. Rasa islanderów znana jest jako najczystsza na świecie. Od ponad tysiąca lat bowiem obowiązuje zakaz sprowadzania koni spoza Islandii. Zainteresowanie moją osobą nie było długie, ponieważ nie miałem niczego do zaoferowania ciekawskim zwierzętom. Pewnie inni turyści lubią je karmić. Szybko zaczęły się oddalać, gdy nie dostały żadnego smakołyku. Udało mi się jednak utrwalić kilka z nich na zdjęciach.
Dojechałem do obszaru geotermalnego Seltún, który określany jest też jako Krýsuvík (ale nie jestem pewien, bo co strona, to inna informacja). Zaparkowałem rower na parkingu wśród mniejszych i większych aut, i poszedłem na spacer po tym pachnącym miejscu. Ilość wydobywającej się pary już nie była tak duża, jak wczoraj w obszarze Gunnuhver, ale bulgoczące błoto i tak robiło wrażenie.
Skusiłem się, żeby zboczyć kilometr z trasy i zobaczyć kościół Krísuvíkurkirkja. Niestety spłonął on doszczętnie kilka lat temu i pozostały jedynie mylne znaki drogowe. Szkoda, bo był to jedyny budynek, który pozostał na tamtym obszarze i jednocześnie kolejna z atrakcji.
Od jeziora Kleifarvatn cały wulkaniczny krajobraz zmienił się w łąki sięgające po horyzont. To tłumaczy obecność koni... oraz owiec. O ile konie spotykałem za zagrodami, o tyle owce mają więcej swobody. Zacząłem je spotykać wszędzie. Nieważne, czy to łąka, czy plaża, czy środek drogi. Sposobem na ograniczenie ich swobody miały być zagrody, ale i one nie zawsze działają, bo zdarzały się sytuacje, że owca z południa została znaleziona na północy Islandii.
Wróciłem na drogę, która była w moim wczorajszym planie. Widoki były fascynujące. Z prawej strony ocean, z lewej wielka ściana skał skąpanych w chmurach. Czasami przeszkadzał wiatr od oceanu. Nie przeszkodził mi za to w tym, aby zatrzymać się i przespacerować po czarnej plaży. Jedynie wodorosty trochę psuły jej urok.
Przejechałem się przez Eyrarbakki, rybacką miejscowość. Przy końcu drogi wjazdowej znajduje się znak głoszący, że dalsza podróż na południe doprowadzi mnie prosto do brzegów Antarktyki bez natrafienia na żaden ląd po drodze. Rowerem byłoby ciężko, więc pozostałem na stałym lądzie. Sama miejscowość jest przepiękna. Kolorowe domki, które mają prawie 100 lat, jeden ładniejszy od drugiego. Znajduje się tam też największe na Islandii więzienie. Nic dużego, bowiem przestępczość na Islandii jest znikoma (zaledwie 105 miejsc łącznie we wszystkich więzieniach na wyspie).
Za następnym zakrętem byłem na prostej do Selfoss, mojego celu. Odnalazłem kemping i biuro, które było wciąż otwarte (zbliżała się godz. 22). Rozbiłem się wśród nielicznych namiotów. Chociaż dzisiaj mogłem wybrać dowolne miejsce na nocleg, to zatrzymałem się na kempingu, ponieważ miałem pewien plan na kilka najbliższych dni i potrzebowałem zostawić część moich rzeczy.
Spodobał mi się ten kemping. Dla turystów jest udostępnione przestronne pomieszczenie z kuchnią i jadalnią, można coś ugotować i zjeść. Zanim jednak odnalazłem to miejsce, spróbowałem swoich sił z moją kuchenką. Problemem było odpalenie jej, ponieważ pierwszy raz używałem iskrownika, a nie miałem innego źródła ognia. Iskry rzucane na gaz nie powodowały zapłonu. Dopiero po półgodzinnej walce z podpaleniem papieru i przeniesieniem ognia do kuchenki udało mi się ugotować jedzenie. Gdybym tylko szybciej dał za wygraną i poszedł na spacer, to miałbym więcej czasu na sen.
Zaskoczyła mnie woda z kranu, która nie miała zapachu ani smaku. Czyli nie musiałem się krzywić podczas picia, jak to było w regionie stołecznym.
Kategoria z sakwami, terenowe, góry i dużo podjazdów, za granicą, pod namiotem, kraje / Islandia, rowery / Trek, wyprawy / Islandia 2016

Pierwsze metry po Islandii

  15.80  00:59
Wylądowałem. Pół godziny oczekiwania na bagaż, godzina na złożenie roweru i jeszcze przepakowanie się, i mogłem ruszać.
Po spóźnieniu na samolot w Warszawie, dostałem się do Gdańska, tam spędziłem dzień, spaliłem się w słońcu i kolejnego dnia byłem na lotnisku. Pierwszy lot z rowerem przebiegł pomyślnie. Wylądowałem ok. godz. 23 czasu lokalnego (2 godziny różnicy względem Polski). Pierwsze, co poczułem to chłód. Wyleciałem w samej koszulce, więc był to problem. Oczekiwanie na bagaż wydłużało się strasznie, ale w końcu się doczekałem i odnalazłem ustronne miejsce do złożenia roweru. W trakcie montowania kolejnych części zaczepiło mnie parę osób. Ciekawi moich planów, ale też informacyjnie, że gdzieś na terenie lotniska jest miejsce do zmontowania roweru. Mając sprawny rower, poszukałem i rzeczywiście. Nie jest to miejsce oczywiste, bo znajduje się poza halą lotniska i jest niewielkim budynkiem. Są tam dwa stojaki z narzędziami. Szkoda, że nie wiedziałem o tym wcześniej. Znalazłem tam rowerową mapę wyspy. Dużo lepszą od tej, którą kupiłem przed wylotem. Stała się moim ulubionym przewodnikiem i planerem podczas tej podróży.
Padał deszcz, gdy w końcu byłem gotowy do wyruszenia. Było zdecydowanie przyjemniej niż 40 stopni w Polsce. Ubrałem się w pierwsze lepsze ubrania z góry sakw, a karton na rower zostawiłem we wspomnianym wcześniej miejscu dla podróżnych z rowerami, bo uznałem, że skoro już leżały tam dwa, to dobrą praktyką była wymiana kartonów między rowerzystami. Godzina 1, w końcu pojechałem. Jak na środek nocy, to było jasno. Krajobrazy bardzo księżycowe, powietrze wilgotne od deszczu, moje ubrania też. Pierwsze metry po Islandii nie napawały optymizmem, ale szczęście znalezienia się tam i spędzenia kolejnego miesiąca bardzo mnie ekscytowały.
Rozglądałem się za noclegiem. Islandzkie prawo zezwala na rozbicie się na ziemi niczyjej, więc próbowałem swojego szczęścia. Na plaży zostałem zaatakowany przez mewy, które prawdopodobnie broniły swojego gniazda. Musiałem więc jechać dalej. Zauważyłem, że mech pokrywający islandzkie pola lawowe jest bardzo mięciutki. Ale nie można niszczyć przyrody, pamiętajcie o tym.
Po paru kilometrach znalazłem idealne miejsce. Osłonięte kamiennym murem od drogi, po której wciąż jeździły auta. Przestało nawet padać, więc rozbiłem się, część rzeczy zostawiłem poza namiotem w wodoodpornych sakwach, część pochowałem w przedsionkach, żeby nie zamoczyć sypialni i poszedłem spać... o 3 rano.

Kategoria kraje / Islandia, po zmroku i nocne, pod namiotem, z sakwami, za granicą, rowery / Trek, wyprawy / Islandia 2016

Kategorie

Archiwum

Moje rowery