Trwa ładowanie…
Trwa ładowanie…

Widzisz podstawowy wygląd strony. Wystąpił problem z serwerem plików. Napisz do mnie, gdyby problem występował zbyt długo.

Andrzej na rowerze

Wpisy archiwalne w kategorii

dojazd pociągiem

Dystans całkowity:15792.02 km (w terenie 1828.97 km; 11.58%)
Czas w ruchu:771:38
Średnia prędkość:20.24 km/h
Maksymalna prędkość:70.30 km/h
Suma podjazdów:83126 m
Maks. tętno maksymalne:130 (66 %)
Maks. tętno średnie:150 (76 %)
Suma kalorii:73898 kcal
Liczba aktywności:153
Średnio na aktywność:103.22 km i 5h 08m
Więcej statystyk

Drawieński Park Narodowy

  106.10  05:48
Nie pisałem jeszcze, że na urodziny w zeszłym roku dostałem od kolegów i koleżanek z firmy prenumeratę magazynu „Rowertour”. W marcowym numerze znalazłem wycieczkę „po okolicy”, wczoraj przerysowałem mapkę, a dzisiaj, przed godz. 6, ruszyłem na pociąg. Ulice były takie puste. Do dworca dotarłem na 10 minut przed odjazdem. Jednego nie przewidziałem. Z racji czterech dni wolnego kilkudziesięciu rowerzystów chcących dostać się do Świnoujścia zajęło prawie każdy zakamarek szynobusu. Wynik? Od trzeciej stacji pani kierownik pociągu nie wpuszczała żadnych pasażerów z rowerami. Wielu z nich na pewno miało ciekawe plany. Ja jutro pracuję, dlatego mój plan był krótki. Chciałem dostać się do stacji za Krzyżem Wielkopolskim i przejechać przez park narodowy.
Rębusz, godz. 8.24
Z zaledwie 10-minutowym opóźnieniem dotarłem na stację. Słońce grzało już na niebie, ale wiatr wydawał się chłodniejszy niż w Poznaniu. Nogi mnie bolały już od samego stania, a tyle kilometrów przede mną. Pani kierownik pociągu powiedziała, że nie wpuściła piętnastu rowerzystów. Nikt nie przewidział, że tyle osób przy tak sprzyjających warunkach pogodowych wybierze się na 4-dniowy urlop nad morzem. Miałem tak wiele szczęścia, że udało mi się zacząć mój jednodniowy plan. Potrzebowałem tego szczęścia jeszcze odrobinę, aby znaleźć czynny sklep w dzień wolny od pracy.
Drawno, godz. 11.00
Już wiem, że będzie to leniwy dzień. Średnią prędkość mam bardzo niską. Po 15 kilometrach trafiłem na czynny sklep. Mogłem zjeść, choć nie sądzę, aby kiełbasa dodała mi dużo energii. Na drogach leśnych było dużo piachu. Mocno rzucało rowerem.
Na przystani wodnej nad Drawą brak ludzi. Pewnie za wczesna godzina na kajaki. W Drawnie zastanawiałem się, czy nie odbić z trasy do Kalisza Pomorskiego. Robi się coraz cieplej, więc jadę zgodnie z planem. Od teraz będę miał wiatr w plecy.
Pustelnia, godz. 14.26
Drogi terenowe mnie wykończą. Raz po raz jakaś się pojawiała, a gdy w końcu wjechałem na asfalt, dotarłem do województwa lubuskiego i zaczęły się straszne drogi brukowe wyłożone kamieniem polnym. I tak prawie w całym Drawieńskim Parku Narodowym. Na szczęście robaków nie ma dużo. Minąłem kilka mostów i kładek, setki tablic informacyjnych, wjechałem w lekkie błoto, a nawet dostałem się do dwóch punktów widokowych. Pierwszy okazał się być punktem do obserwacji przyrody (chyba że las rośnie tak szybko), a drugi znajdował się za ogrodzeniem wybiegu dla koni, ale przynajmniej było tam coś widać. Zobaczyłem jeszcze stary cmentarz, kawałek asfaltu i małą osadę Pustelnię. Pozostało ok. 40 km do Krzyża. Zastanawia mnie, czy zdążę na jakiś wcześniejszy pociąg. Nie mam sił na dłuższą wyprawę.
Przesieki, godz. 15.55
Chwilę po ruszeniu spotkałem borsuka. Szybki był. Znalazłem też regulamin parku, bo ciekawiła mnie kwestia rowerów. Rowerzyści mogą więcej, bo piesi mogą poruszać się wyłącznie po szlakach pieszych, a rowerzyści po szlakach rowerowych i wyjątkowo również po szlakach pieszych. Szlaki są z kolei oznaczone doskonale, jeśli chodzi o ich widoczność. Szkoda, że popularność parku jest tak niewielka. Zaledwie kilku ludzi spotkałem. A jeśli chodzi o kajaki, to spływy są możliwe dopiero od 1 lipca. Pewnie z uwagi na faunę.
Gdy w końcu wjechałem na asfalt, jazda stała się taka lekka, jakby ktoś mnie pchał. Szkoda, że trafiłem na dziurawą drogę wojewódzką nr 123. I jak tu zdążyć na pociąg?
Krzyż Wielkopolski, godz. 17.20
Droga była fatalna. Po 8 km wjechałem na coś, czemu bliżej do tarki zasypanej tonami piachu niźli do drogi. Na mojej notatce zorientowałem się w godzinach odjazdu pociągów i zacząłem się martwić, bo odjazd był po godz. 17, a kolejny pociąg dopiero po 20. Spiąłem się i dojechałem na dworzec na minuty przed ruszeniem. Zdążyłem nawet dobiec z rowerem do niewłaściwego pociągu i zawrócić na właściwy peron (pociąg ukrył się za budynkiem rozdzielającym całą stację). Bez rozjazdu i bez jedzenia pojechałem do Poznania. To była wyczerpująca podróż. Zabawne, że jechałem tym samym składem, co rano. Pasażerów można było policzyć na palcach.
PS. Nikt o tym nie pisze ani nie mówi, ale wstęp do Drawieńskiego Parku Narodowego wymaga biletu. Podobno można go gdzieś kupić. Ja dowiedziałem się o tym po fakcie.
Kategoria Polska / zachodniopomorskie, Polska / lubuskie, kraje / Polska, setki i więcej, terenowe, Polska / wielkopolskie, dojazd pociągiem, rowery / Trek

Kawałek za Wolsztynem

  114.79  05:33
Poranek był chłodny, ale nie przeszkodziło mi to we wskoczeniu w kolarki i koszulkę oraz nie zabraniu plecaka, żeby stawić się (o czasie) na dworcu głównym. Cel: Wolsztyn. Wczorajsza niepogoda i moje zmęczenie spowodowały, że leniłem się prawie cały dzień. Dzisiaj nie chciałem żadnej długiej trasy, więc zrezygnowałem z zaliczania gmin na rzecz nieznanych dróg. Ostatnio chodzę wcześniej spać – trzeba oszczędzać siły na nadchodzący tydzień.
Wielichowo, godz. 13.00
W Wolsztynie jest dzisiaj maraton (Wolsztyńska Dziesiątka) i kilka ulic było nieprzejezdnych. Zaczynało się robić upalnie, więc nie zazdroszczę zawodnikom. Ruszyłem nie w stronę Poznania, bo chciałem przejechać pewien odcinek, który na mapie na mojej ścianie przez przypadek oznaczyłem jako przebyty. Za miastem było kilka dróg dla pieszych i rowerów. Bardzo wygodnych w porównaniu z piaskiem, który czekał na mnie za Obrą. Na szczęście to tylko kilka kilometrów cierpienia. Na asfaltowych drogach było lepiej, choć wiatr się nie zgadzał z prognozowanym. Właśnie ze względu na wiatr wybrałem Wolsztyn, bo miało wiać z południowego-zachodu, ale i tak wiało z południa.
Wilanowo, godz. 14.25
O Wilkowo Polskie zahaczyłem z tego względu, że na wspomnianej wcześniej mapie owa miejscowość widnieje jako zawierająca cenne zabytki. Trafiłem jedynie na kościół, a i to prawie go przegapiłem. Od Wielichowa wzdłuż drogi ciągnęły się tory kolei wąskotorowej. Ach, pięknie to musiały być czasy, gdy coś tamtędy jeździło. Tory uciekły na południe, a ja na północ, na drogi gruntowe. Na szczęście nie były piaszczyste, więc mogłem się rozkoszować wolnością od spalin. Dlaczego ludzie tkwią w tym zgubnym marazmie? Samotna podróż autem osobowym to przeżytek.
Stęszew, godz. 16.00
Tuż za Wilanowem napotkałem największe w Europie skupisko kurhanów, czyli mogił w kształcie stożka. Pochodzą one z epoki brązu. Świadczy to o tym, jak długo ludzka stopa kroczy po tych ziemiach.
Wiatr na szczęście zaczął wiać z właściwego kierunku. Najwidoczniej nieuważnie sprawdziłem prognozę pogody dla Wolsztyna. Minąłem kilka pałaców, ale żadnego nie udało mi się uchwycić na zdjęciu (drzewa, wysokie ogrodzenie). Może gdybym miał drona. Pokonałem jeszcze kilka polnych dróg o piaszczystym podłożu i prawie dojechałem do domu. Będę wcześniej niż się tego spodziewałem.
Poznań, godz. 18.03
Ostatnia niewygoda na drodze gruntowej i jestem w Poznaniu. Wpadłem na idiotyczne drogi dla rowerów, które prowadzą donikąd. Gdyby je połączyli w jedną sieć, wtedy miałoby to jakiś sens, ale tak – lepiej omijać. Zajechałem jeszcze do sklepu po jedzenie i znalazłem się wcześnie w domu. Nie jestem zadowolony z dzisiejszej wyprawy. Za dużo piachu, za mało ładnych widoków. Może za tydzień uda się coś porządnego.
Kategoria kraje / Polska, setki i więcej, terenowe, Polska / wielkopolskie, dojazd pociągiem, rowery / Trek

Pamiętniki ze Szczecina

  176.76  08:40
Prognoza pogody przewidywała deszcze. Co roku w maju są deszcze, ale po minionym weekendzie wiedziałem, że nie chcę siedzieć bezczynnie. Wsiadłem wcześnie do pociągu i pojechałem jak najdalej. Za cel obrałem Szczecin. Kusił mnie od dawna. Byłem w nim rok temu, więc miałem łatwiej. Mogłem zrezygnować ze zwiedzania. Dalszy kierunek – Nowe Warpno. Do domu wracam jutro.
Police, godz. 11.28
Z lekkim opóźnieniem dotarłem do Szczecina przed godziną 10. Od razu zaskoczył mnie chłodny wiatr. Miałem nadzieję jechać dzisiaj w letnich ubraniach, ale nie dało się. Po drugim śniadaniu ruszyłem w trasę. To miasto jest tak bardzo rozwinięte, a Poznań? Stanął i koniec – żadnych inwestycji w centrum. Niestety wygodne drogi poprowadziły mnie lekko w złym kierunku. Przedmieścia już nie są takie kolorowe (nie dosłownie, bo gdzie nie spojrzeć są jakieś bohomazy z graffiti). Bałbym się po nich poruszać po zmroku. Na mojej drodze stała emanująca bardzo negatywnymi emocjami dzielnica. Po pokonaniu kilkudziesięciu pagórków wydostałem się do Postolic. Po dwóch godzinach miałem 20 km na liczniku. Z nieba zniknęło słońce.
Nowe Warpno, godz. 14.10
Wjechałem na wygodną drogę wojewódzką, ale niedługo się nią cieszyłem, bo w planie znalazł się teren. Nie zawsze wygodny, ponieważ pojawił się piach, czasem kilka kałuż, aż trafiłem na ogrodzenie. Mapom Google przydałaby się aktualizacja. Pojechałem do głównej drogi, ale zaraz w Warnołęce wróciłem na swój szlak. Nie było przyjemnie, bo na drodze leżały płyty betonowe.
Zalew Szczeciński ślicznie się prezentował, zwłaszcza wyspa Wolin na horyzoncie. W Nowym Warpnie trafiłem na wygodną drogę dla rowerów stworzoną na starym nasypie kolejowym. Samo miasteczko jest najbardziej zadbanym ze wszystkich, które kiedykolwiek odwiedziłem. Wywarło na mnie ogromne wrażenie. Zatrzymałem się w barze, zjadłem oczywiście pyszną rybę, choć rachunek mnie zamurował. Najedzony ruszyłem na południe.
Niedaleko granicy z Niemcami, godz. 15.17
Nie pojechałem na południe. No, przynajmniej nie od razu. Poruszałem się odcinkiem drogi dla rowerów stworzonej na starym nasypie kolejki wąskotorowej. Gdy się urwała, będąc zawiedzionym, uznałem, że pozostaje mi tylko droga przez Puszczę Wkrzańską. Trafiłem jednak na dalszą część tamtej drogi, tym razem z zezwoleniem na ruch pieszych (swoją drogą mogliby kiedyś połączyć te dwa odcinki). Rzuciłem okiem na mapę i po dłuższym namyśle zdecydowałem, że trzymanie się planu nie doda tej wyprawie przygody. Upewniłem się, którędy mogę jechać i pomknąłem do Niemiec.
Dobieszczyn, godz. 14.32
Po niemieckiej stronie nie było wygodnie. W dodatku się zagapiłem i pojechałem drogą okrężną. Okazało się, że Niemcy też zrobili drogę dla rowerów na nasypie starej kolei. Szkoda tylko, że nie połączyli swojego odcinka z polskim. Sama droga była gruntowa z odrobiną kamieni. Na pewno było wygodniej niż po bruku na drodze publicznej. Przy okazji zaczęło kropić. Wiedziałem, że tamte ciemne chmury nie wisiały na próżno. Na szczęście opad nie był uciążliwy.
Wróciłem do Polski, bo miałem do zaliczenia jedną Dobrą gminę. Od razu nawierzchnia dróg zmieniła się na mniej wygodną i pierwszy z brzegu polaczek pokazał jakim jest cwaniakiem, wyprzedzając mnie „na gazetę”. Mogłem darować sobie zaliczanie gmin i pozostać w Niemczech.
Blankensee, godz. 17.32
Potem jeszcze kilku innych polaczków po obu stronach granicy przyprawiło mnie o złość lub zawroty głowy. Nie wiem, czy to Pomorzanie są takimi kretynami (wszyscy cwaniacy na blachach województwa zachodniopomorskiego), czy ja miałem takiego pecha, żeby trafić na tyle bezmyślnych ciot.
W Stolcu (wymyślna nazwa) chciałem przekroczyć granicę, jednak przegapiłem drogę. Kolejna próba była dalej i udało się, gdy przeskoczyłem kamień zagradzający przejście. Chyba blokada dla konnych. Ponownie w Niemczech i zrobiło się jakoś przyjemniej. Ładne miejsca, nawet deszcz zacinający od czasu do czasu czy temperatura spadająca nawet do 10 °C nie przeszkadzały. Gdyby tylko nie polaczki, byłaby sielanka.
Nadrensee, godz. 19.04
Znalazłem się na głównej drodze, a właściwie obok, bo co chwila jakaś droga dla rowerów się pojawiała. Czasem jakości, której ze świecą szukać w Polsce, czasem było tak źle, że polskie dziurawe drogi stawały się przyjemnością. Były dziesiątki wzgórz, które pokonywałem powoli. Dopadło mnie zmęczenie. Nie pomagały ani banany, ani batony. Ciężko się kręciło. Zmierzch mnie gonił, więc zjechałem do lasu, tak na skróty, bo innej możliwości nie widziałem. Pomogłem też Polakom z zapasem paliwa na 30 km dojechać do Gryfina. Sam też się tam kierowałem, ale musiałem się dostać o własnych siłach.
Gryfino, godz. 20.33
Nagle poczułem przypływ energii i od razu prędkość zaczęła wyglądać normalnie. Zmodyfikowałem swój plan, żeby jak najszybciej znaleźć się w Polsce. Jak przez całą podróż po Niemczech widziałem raptem kilka aut, tak na drodze krajowej B2 były ich tuziny. 90% na polskich blachach. Dokąd oni wszyscy tak pędzili?
Wjazd do Polski znów nie był komfortowy, ale to szczegół. Pojawił się inny problem. Miałem 30 km do następnego miasta, a godzina nie była już młoda. Bałem się o nocleg.
Pyrzyce, godz. 23.20
Zapadł zmrok, gdy wjeżdżałem na leśną dróżkę. Zachciało mi się zaliczyć jedną gminę, do której nie było i pewnie nie będzie mi po drodze. Niby jestem już duży, ale im głębiej w las, tym bardziej mnie ciarki przechodziły z każdym napotkanym zwierzem. Po pewnym czasie zaczęły mnie piec ręce od klaskania, tak obawiałem się, że zaraz wyskoczy reszta stada napotykanych saren i trafią akurat we mnie. Czasem dokuczała też wyobraźnia. Potrafi być bujna.
Gdy wyjechałem z lasu, pojawiły się wysokie trawy i kolejne zmartwienia. Obawa przed kleszczami przede wszystkim. Drugie było pytanie – czemu ta latarka się sama przełącza na inne tryby? Przy poziomie 10% niewiele widziałem, a droga nie była równa. Kiedy już dotarłem do asfaltu, przegapiłem skręt i wydłużyłem sobie dystans. Gdy w końcu dotarłem do Pyrzyc, zastałem tylko jeden hotel (i dwie kwatery prywatne, ale o takiej porze nie wypadało dzwonić). W hotelu pojawił się bezdomny, który się na mnie rzucił, gdy wcisnąłem przycisk wzywania recepcjonistki. Ciekawe jak zareagowałbym, gdybym użył gazu pieprzowego. Trzeba sobie kupić coś takiego – przydałoby się także na psy. Bezdomny to jakiś znajomy recepcjonistki. Nie chcę, żeby moje podatki szły na takich śmieci. Odradzam ten hotel. Pokój, który dostałem miał cienkie ściany. Włączony telewizor czy nawet chrapanie z innych pokojów bardzo przeszkadzały. Ciężko będzie wcześnie wstać nazajutrz. W dodatku długa droga przede mną.

Kategoria Polska / zachodniopomorskie, kraje / Polska, kraje / Niemcy, setki i więcej, za granicą, dojazd pociągiem, mikrowyprawa, terenowe, po dawnej linii kolejowej, rowery / Trek

W kierunku Ostrzeszowa

  176.58  07:10
Dzień zaczął się leniwie, bo zamiast wstać o piątej zrobiłem to 2 godziny później. Odbiło się to na przebiegu mojej dzisiejszej wyprawy i później tego żałowałem, bo bardzo chciałem przejechać ponad 200 km. Przeszkodziły mi w tym także rzadko kursujące pociągi oraz silny północno-zachodni wiatr.
Moje wyprawy od kilku miesięcy organizuję, jadąc z wiatrem do celu i wracając pociągiem. Dzisiaj miało wiać najpierw z północnego-zachodu, aby zmienić się w okolicach godzin południowych na wiatr z północny. Mój plan sprzed kilku miesięcy zamieniłem z przejazdu przez Śrem na przejazd przez Środę Wielkopolską. Z rana nagrzany słońcem licznik wskazywał temperaturę poniżej 10 °C. Założyłem bluzę, której już nie zdjąłem, bo przez cały dzień nie było zbyt ciepło.
Zauważyłem, że Poznań zaczął pozbywać się drzew. Znikają wzdłuż kolejnych ulic. Mam nadzieję, że ktoś przyjdzie po rozum do głowy. Chociaż nie wiem, czy ktoś w tym mieście myśli. Za rondem Rataje wpadłem na rozkopaną drogę dla pieszych i rowerów, i oczywiście brak jakiegokolwiek objazdu. Miejskie peryferie mają swój klimat, jednak w Poznaniu nie czuć tego tak bardzo jak na przykład w Krakowie. Pojechałem wzdłuż pustej sześcio czy tam ośmiopasmowej drogi, aby jakoś się wydostać z miasta. Jazda na południowy-wschód nigdy nie była dla mnie prosta, ale może kiedyś coś się zmieni. Na pewno już mnie w tym mieście nie będzie.
Dojechałem szybko do Środy Wielkopolskiej, potem skierowałem się do Solca. Jest tam kolejowy most kratownicowy. Przeczytałem o możliwości przejazdu rowerem po nim i stąd też znalazłem się na tamtej kładce. Rowerem to jednak zbyt odważnie powiedziane. Drewniana kładka wygląda, jakby któraś z rozklekotanych desek miała lada chwila odpaść. Sam most jednak robi wrażenie.
Do Jarocina dojechałem wzdłuż drogi krajowej, bo nie znalazłem innej możliwości na mojej mapie. Stara kostka brukowa nie była najwygodniejsza, ale to jedyne wyjście, gdy przy jezdni stoją zakazy wjazdu rowerem. W centrum miasta trwała impreza z udziałem wielu motocyklistów, więc nie czułem się bezpiecznie, gdy po raz kolejny mijał mnie kretyn ze zmodyfikowanym tłumikiem. Uznałem, że do Zdun najbezpieczniej będzie dostać się, trzymając się z dala od drogi krajowej.
Pogoda zaczęła grozić, zasłaniając niebo chmurami, gdy wyjeżdżałem z Jarocina. Zrobiło się chłodniej i temperatura 13–14 °C utrzymywała się do końca dnia. Za Koźminem Wielkopolskim trafiłem na drogi w tak strasznym stanie, że pobiły nawet te w Lubuskiem. Za Krotoszynem też ominąłem krajówkę, ale tym razem trafiłem na polne drogi, niektóre piaszczyste. W Zdunach pomyślałem jeszcze o pojechaniu na Dolny Śląsk do Cieszkowa, który jest zaznaczony na mapie jako zawierający zabytki. W tej wsi nie spodobał mi się zakaz wjazdu rowerem, obok którego był tylko chodnik i żadnej drogi, która chociaż przypominałaby drogę dla rowerów. Wolałem jednak brnąć między pieszymi niż martwić się, że jakiś bezmózg mnie przejedzie.
Wyjeżdżając z domu, nie sprawdziłem prognozy pogody dla rejonów innych niż Poznań. Okazało się, że zmienny wiatr nie był taki zmienny na południe od Poznania. Dlatego też do Ostrzeszowa dmuchało w plecy, choć prędkość wiatru trochę zmalała. Przynajmniej na niebie się przejaśniło. Pomyślałem, że nie warto zjeżdżać z drogi wojewódzkiej, bo kończył mi się czas. Miałem taki piękny plan, by pojechać aż do Kępna. Gdybym nie zaspał, byłoby zdecydowanie inaczej.
W Odolanowie podjąłem decyzję o zmianie celu podróży. Miałem 40 minut i 26 km na dojazd do Ostrzeszowa na ostatni pociąg. Nie brzmiało to optymistycznie. Skręciłem na Ostrów Wielkopolski oddalony o połowę wspomnianego dystansu i znalazłem się na dworcu na ponad pół godziny przed pociągiem. Byłbym jeszcze szybciej, ale wiatr spowolnił mnie drastycznie. Może innym razem znajdę więcej szczęścia do południowych peryferii Wielkopolski. Może nawet zabiorę ze sobą namiot.

Kategoria setki i więcej, Polska / dolnośląskie, Polska / wielkopolskie, kraje / Polska, dojazd pociągiem, rowery / Trek

Pakość

  130.99  05:29
Wiatr zmienił kierunek, a po drodze do Inowrocławia czekało na mnie kilka gmin, dlatego pozostało tylko ruszyć na wschód. No, może północny-wschód. Wyruszyłem nieco za późno, ponieważ było chłodniej niż wczoraj. Jechałem cały czas w bluzie.
Najpierw skierowałem się na Kostrzyn, bo w jego okolicy źle pociągnąłem kreskę na ściennej mapie. Nie bardzo chciałem jechać drogą krajową, choć jazda 50 km/h za tirem była ciekawym doświadczeniem. Zjechałem na boczne drogi i nimi dotarłem do Glinki Duchownej, gdzie źle skręciłem i wylądowałem w Iwnie. Potem mniejszymi drogami wzdłuż drogi ekspresowej dojechałem do Łubowa, a dalej miałem po prostej do Gniezna. Prosta w sumie nie była, bo oczywiście postawili zakaz wjazdu rowerem tuż przed węzłem drogowym Gniezno Południe. Na szczęście są drogi serwisowe i lokalne, więc z wiatrem w plecy szybko znalazłem się w mieście. Chwilę się pokręciłem i ruszyłem dalej. Po raz kolejny miałem nadzieję zdążyć na wcześniejszy pociąg powrotny.
Wjechałem do lasów. Akurat wiatr zaczął się zmieniać na północno-zachodni, więc jedna przeszkoda z głowy. Po pewnym czasie trafiłem na asfaltową dróżkę, która prowadzi do osady leśnej Sarnówko. Minąłem grób żołnierza napoleońskiego narodowości francuskiej, zauważyłem też Amerykę nieopodal, ale nie była mi po drodze, toteż jechałem dalej, trafiając wciąż na asfaltowe drogi leśne. Zdecydowanie przydałaby mi się kamera, bo nie dość, że kretyni wjeżdżają do lasu blachosmrodami, to jeszcze jadą całą szerokością i tak wąskiej drogi. Ludzie potrafią być tacy kompromitujący.
Droga za lasem była mało ciekawa. Płasko, bez widoków. Jedną jedynie górę zobaczyłem, ale zastanawia mnie, czy ją usypują, czy może rozbierają. W pobliżu znajduje się kopalnia odkrywkowa, więc może jednak góra rośnie.
Do Inowrocławia miałem już z wiatrem, a ponieważ wiało 30 km/h, to z taką też prędkością się poruszałem. Na dworcu w Inowrocławiu znalazłem się na kwadrans przed odjazdem pociągu. Tym razem opaliłem nogi.

Kategoria Polska / kujawsko-pomorskie, kraje / Polska, setki i więcej, Polska / wielkopolskie, dojazd pociągiem, rowery / Trek

Sława, ale tylko na chwilę

  185.31  08:33
Tuż przed godziną 9 wysiadłem na stacji w Lesznie. Temperatura jeszcze wyższa niż rankiem, na niebie słońce i brak chmur, wiatr nieznaczny. Idealnie.
Plan wycieczki opracowałem kilka miesięcy temu z pomocą map Google i dzisiaj zdziwiłem się, gdy kierując się do Wschowy, wjechałem na ruchliwą drogę krajową. Niestety nie miałem alternatywy. Dopiero po kilku kilometrach zjechałem na boczną drogę, aby choć chwilę odpocząć od tego zła. Wschowa jest bardzo ładnym miasteczkiem. Niektóre zabytki zostały zrewitalizowane, a wieża kościoła św. Stanisława Biskupa i Męczennika jest tak monumentalna, że aż byłem zachwycony.
Drogi lokalne w województwie lubuskim są straszne. Nie wiem jak ja to wytrzymam, gdy będę się zapuszczał wgłąb. Może przyjdzie mi poruszać się drogami krajowymi? Cieszyłem się z każdej leśnej drogi. Jeszcze te zapachy świeżo ściętych drzew sosnowych. Muszę wrócić do Puszczy Noteckiej.
Nie tylko rowerzyści poczuli wiosnę. Robactwo wylazło tak licznie, że strząsałem je garściami. Winą jest także ciepła zima. Nie jeździ się przyjemnie, gdy setka robaków atakuje z każdej strony. Dobrze przynajmniej, że jusznica deszczowa jeszcze nie atakuje. Może powinienem zawczasu odwiedzić Zielonkę? Tam w lecie te robaki polowały chmarami.
Dotarłem do Sławy, małego miasteczka w Lubuskiem. W zeszłym roku spędzałem tam imprezę integracyjną, z której dobrze wspominam żeglowanie po jeziorze. Koniecznie odwiedziłem park pełen drzew porośniętych bluszczem. Z miasta wyjechałem po drodze dla pieszych i rowerów. Nie musiałem, ale była wygodniejsza od ulicy. Gdy tylko przekroczyłem granicę województwa, droga stała się drogą. Zupełnie jakbym przejechał z Polski do Niemiec.
Natknąłem się na swojej drodze na iście prywatną miejscowość. Minąłem tysiące tabliczek ostrzegających o terenie prywatnym. Właściciele krzątali się, przygotowując wszystko na przyjazd pierwszych gości. Ciekawe gdzie w tym roku będziemy się integrować.
Stuknęło kilka gmin i nie tylko. Podejrzewałem amortyzator widelca i sztycę podsiodłową za hałasowanie. Muszę moje podejrzenia zrewidować, ponieważ stukanie objawiło się zarówno podczas stania na pedałach, jak i jazdy bez trzymania kierownicy. Ja znów zgłupiałem, a stukanie się nasiliło, i nic nie wróży szybkiego rozwikłania zagadki, która nurtuje mnie od kilku już lat. Może znowu jakaś miska się poluzowała? Muszę kupić narzędzia i nauczyć się rozkręcać większe części w rowerze. Wizyta w serwisie może bowiem odciąć mnie od roweru na kilka dni, bo sezonowi rowerzyści na pewno zdążyli już zaatakować wszystkie punkty serwisowe.
Dotarłem do miejsca, w którym miałem zakończyć wycieczkę i wrócić pociągiem do domu. 100 kilometrów mnie nie satysfakcjonowało, dlatego wybrałem opcję powrotu do domu rowerem. Na mapie przed wycieczką wypatrzyłem Racot oznaczony jako miejscowość z zabytkami, więc w jego kierunku się udałem. Zmienny wiatr akurat wiał z południowego-zachodu, więc mogłem przyspieszyć. Przynajmniej dopóki nie pojawiły się zakazy wjazdu rowerem i coś, co nazwali drogami dla pieszych i rowerów. W Poznaniu dużo rowerzystów. Do domu dotarłem, gdy słońce prawie zniknęło za horyzontem. Pierwsza opalenizna już jest.

Kategoria Polska / lubuskie, kraje / Polska, Polska / dolnośląskie, setki i więcej, Polska / wielkopolskie, dojazd pociągiem, Wielkopolski Park Narodowy, terenowe, rowery / Trek

Do Rawicza i prawie 250 km

  168.81  07:56
Zaczął się leniwy poniedziałek. Po dwóch tygodniach deszczu przeplatanego wymówkami udało mi się wybrać na rower. Pogoda podpowiedziała, abym zaliczył kilka gmin na południu. Przy 4 °C, chłodnym wietrze z północy i lekkim śniegu ruszyłem do Rawicza.
Po mieście przemknąłem leniwie. Nieliczni ludzie spacerowali tu i ówdzie, młodzieniaszki z pistoletami na wodę polowali na białogłowy, jedynie aut niezmienna liczba na drogach. Nic szczególnego. Do Puszczykowa dojechałem znanymi drogami, potem trochę pobłądziłem, musiałem objechać rozkopaną drogę w Mosinie (znaki objazdu zniknęły za pierwszym zakrętem), a do Śremu dojechałem przez Manieczki. Już wtedy zaczynałem odczuwać zmieniający się wiatr z północnego na północno-wschodni. Mierzyłem się z tą przeciwnością aż do Pogorzeli.
Poniedziałek wielkanocny jest dniem wolnym od pracy i niełatwo było spotkać czynny sklep. Pozostały mi stacje benzynowe. Zatrzymałem się w sumie na dwóch. Nie marnowałem czasu, ponieważ pociąg odjeżdżał z Rawicza tuż przed godziną 18. Może gdybym wyszedł wcześniej, nie byłoby takiego spinania się.
Za Pogorzelą wiatr przestał złośliwie przeszkadzać. Nawet słońce wyszło zza chmur. Tę radość psuła jedynie świadomość o tym, że nie zdążę na wcześniejszy pociąg. Na kolejny trzeba czekać ponad 2 godziny, więc już niespiesznie przemęczyłem się z bocznym wiatrem do Miejskiej Górki, potem przecierpiałem kawałek drogi krajowej i dotarłem do Rawicza. Zrobiłem rozjazd w kierunku dworca, dowiedziałem się, że kasa jest nieczynna, a na pociąg poczekam 40 minut. Pomyślałem, żeby spędzić ten czas, objeżdżając uliczki miasta.
40 minut to dużo, prawda? Mógłbym na przykład dojechać do następnej stacji. Tylko którą wybrać? Pojechać do Żmigrodu z wiatrem? Daleko. A jeżeli nie zdążę przed pociągiem? To ostatni dzisiaj. Musiałbym wracać taki kawał. A może na północ? Pod wiatr. Miałbym jednak jakąś przewagę nad pociągiem. Ruszyłem na północ. Wiatr nie był taki straszny, ale powyżej 21 km/h ciężko się było rozpędzić.
W połowie drogi przyszły wątpliwości. A jeśli nie zdążę? Ten wiatr mocno mnie opóźnia. Trzeba było kręcić się po Rawiczu. Nie zdołam nawet zrobić rozjazdu. O której ten pociąg? Mogłem przynajmniej to sprawdzić. Dojechałem do Bojanowa. Pociągu nie ma, pojechał 3 minuty temu. Opadam z sił, wyciągam resztki jedzenia i patrzę na przedostatni tego dnia pociąg. Jechał do Wrocławia. Tylko co robią ci pozostali ludzie? Pociąg do Leszna dopiero za 2 godziny. Opóźnienie. Tak się ucieszyłem. Jeszcze w drodze marzyłem o tym, aby się spóźnił. Szczęściarz ze mnie. W przeciwnym wypadku dodatkowe 100 km. Nie przy takim zmęczeniu, a i jutro do pracy.

Kategoria kraje / Polska, po zmroku i nocne, setki i więcej, Polska / wielkopolskie, dojazd pociągiem, Wielkopolski Park Narodowy, rowery / Trek

Piła II

  133.02  05:43
Nawiązując tytułem do jakiegoś filmu, postanowiłem odwiedzić Piłę po raz kolejny. Chcę odrobinę poprawić mapę przebytych dróg, aby nie tworzyły one odcinków, tylko złudnie wyglądające pętle. Wygląda to wtedy ładniej na mapie.
Było ciepło, czasem nawet ponad 15 °C. Wybrałem północ, jak zwykle z uwagi na wiatr. Po ciężkim wstępie, w którym próbowałem w miarę prosto wydostać się z Poznania, zaczęła się ta wygodniejsza część. Wpakowałem się do zachodniego klina zieleni, ale już teraz trzeba się trzymać od takich miejsc z daleka. Sezonowcy poczuli ciepło i wyciągnęli swoje hałaśliwe rowery. Spotkałem też kilku kolarzy, ale w przeciwieństwie do wczorajszego wypadu, dzisiaj nie wszyscy byli burakami, a jeden nawet pomachał mi jako pierwszy.
Do Szamotuł dojechałem bez przygód, w mieście zjadłem obiad i skierowałem się na Obrzycko. Niestety znów wjechałem na tamtą ohydnie dziurawą drogę. Nie ma alternatywy, bo mostów na Warcie ze świecą szukać.
Trasy nie planowałem tak dokładnie. Po prostu spojrzałem na mapę i wiedziałem, które miejsca chcę zaliczyć. Znalazłem między innymi drogę leśną z Zielonejgóry, która była „skrótem” asfaltowej wojewódzkiej. Na mapie wgranej do telefonu niestety nie miałem żadnych danych o tamtej części Puszczy Noteckiej, więc ruszyłem w ciemno. Przejechałem kilka dróg o różnym podłożu, aż w końcu trafiłem na tę, którą widziałem na mojej mapie ściennej. Zrobiłem dokumentację fotograficzną i puszcza się skończyła. Potem znów było nudne pedałowanie przed siebie. Asfalt na szczęście był równy, w słuchawkach wciąż brzmiały angielskie konwersacje, tylko aut strasznie dużo. Po co oni wszyscy tak jeżdżą?
W Czarnkowie ostatecznie skręciłem na Trzciankę. Myślałem o skróceniu dzisiejszego dystansu przez Ujście, aby zdążyć na wcześniejszy pociąg powrotny, jednak jechało się tak dobrze, że nie mogłem tego zrobić. W dodatku jak mógłbym zaniechać zaliczenia dodatkowej gminy? Po drodze widziałem słońce chylące się nad horyzontem i byłem pewien, że nie zdołam dotrzeć na wcześniejszy pociąg. Niespiesznie kręciłem zgodnie z pierwotnym planem – w kierunku drogi krajowej nr 11. Zmodyfikowałem jednak swój plan, jadąc do Ujścia zamiast do Piły. Pobocze było szerokie, ale wolałem jak najszybciej uciec z tamtej zatłoczonej szosy. Wymyśliłem, żeby dojechać do pociągu spokojną drogą, którą wypatrzyłem na mapie. Była tak spokojna, że włączyłem swoją latarkę na maksymalny poziom jasności i jechałem jak autem ze światłami drogowymi. Światła odbijały się od znaków kilkaset metrów przede mną. Było tak cicho i pusto. Ciekawe dokąd mógłbym pojechać, aby być z dala od ludzi przez dłużej niż podczas przejazdu tamtą drogą.
Także od tej strony Piły nie było znaku. Najwyżej oznaczenie dzielnicy/osiedla Piła-Kalina. W centrum dotarłem przypadkiem do mostu, przed którym ostatnio mnie otrąbiono (baran nie znał przepisów, więc nie wiem, czym chciał się popisać). Pomyślałem, aby przejechać się drogą dla pieszych i rowerów wzdłuż rzeki Gwdy. Droga dla rowerów urwała się bezczelnie, więc wróciłem na ulice, dojechałem do deptaka, który pełni rolę rynku i skończyłem wycieczkę pod dworcem. Pociąg znów był przepełniony.

Kategoria kraje / Polska, po zmroku i nocne, Puszcza Notecka, setki i więcej, Polska / wielkopolskie, dojazd pociągiem, rowery / Trek

Gołańcz

  78.92  03:11
Na szczęście w weekend przyszła pogoda i mogłem zaplanować kolejną wycieczkę z udziałem wiatru w plecy oraz pociągu. Z początku planowałem ponowną wizytę w Pile, tym razem od strony Trzcianki, ale wiatr wiał idealnie, aby pojechać w stronę Gołańczy.
Założyłem lżejszą bluzę, stare adidasy, jednak wciąż było mi ciut za ciepło. Myślę, że jutro zrezygnuję z zimowych spodni, ma być nawet 15 °C. To zdecydowanie pora na wiosenny strój. Widziałem dzisiaj pierwiosnki w jednym z mijanych lasów.
Zacząłem wycieczkę drogą z ostatniego razu, czyli przez Biedrusko, Murowaną Goślinę w stronę Rogoźna, tylko chciałem skrócić sobie drogę wokół jeziora Rogoźno. Pojechałem trochę w złą stronę, bo dotarłem do Budziszewka, ale może to i dobrze, bo mogłem się cieszyć asfaltem. Potem i tak były tylko piachy, nierzadko grząskie, że rower stawał dęba. Jak już się z nimi uporałem i dotarłem do Siernik, to okazało się, że pałac, który chciałem zobaczyć (po raz kolejny trasa wytyczona przez miejscowość z cennymi zabytkami według pewnego wydawnictwa) jest własnością prywatną typu „mam, nie dbam i nikomu nie pokazuję”. Wysokie ogrodzenie, gęste drzewa, a sama budowla nie wygląda na użytkowaną. Szkoda takiego zabytku.
Kawałek drogi miałem z wiatrem bocznym, potem prawie cały czas prosto do Gołańczy. Czasem Mapy Google są dokładniejsze od OpenStreetMap. Dzisiaj też tak było, bo w drugim projekcie cała droga została oznaczona jako asfaltowa, a w rzeczywistości kilka kilometrów przejechałem po drogach nie zawsze wygodnych. Porównując jednak do trudności pod Rogoźnem, były to bardzo dobre polne drogi.
Ponieważ wyruszyłem przed południem, to sądziłem, że nie zdążę dotrzeć na pociąg po godz. 15. Gdy czas mijał, kilometry się nabijały, wtedy zaczynałem się zastanawiać, czy może nie spróbować. Mając wiatr w plecy, zacząłem przykładać się do pedałowania, zwłaszcza że drogi trafiły się w lepszym stanie. Dojechałem do dworca z zapasem 10 minut. Cieszyłem się, że nie musiałem czekać 4 godzin na kolejne połączenie z Poznaniem. Nie miałem też ochoty na mękę z wiatrem. Strasznie się rozleniwiłem. Dobrze, że są jeszcze pociągi. Co ja zrobiłbym bez nich?

Kategoria kraje / Polska, Polska / wielkopolskie, dojazd pociągiem, rowery / Trek

Piła

  107.49  04:34
W marcu jak w garncu. Wczoraj pokropiło, dzisiaj miało padać, ale nie tak od razu. Wstałem wcześnie rano, wybrałem trasę z wiatrem w plecy i ruszyłem do Piły.
Bezchmurne niebo nie zapowiadało żadnych problemów. Jedynie porywisty wiatr mógł przeszkadzać, ale przecież po raz kolejny jest to wyprawa z punktu A do punktu B, więc nie martwiłem się zanadto. Pojechałem najpierw do Biedruska. Już od początku jazdy czułem niewygodę, która nasila się od kilku już wycieczek. Mój zimowy but zaczął mnie dziwnie uciskać, ale tak bez powodu, bo nie ma tam żadnej nierówności. Miałem nadzieję przejechać jeszcze ze 2 sezony w tych butach, ale może w przyszłą zimę zdobędę większy komfort cieplny. A jeszcze gdy trafię na wyprzedaż obuwia zimowego, wtedy będę bardzo zadowolony.
Jechało się szybko, wiatr mocno pomagał. Na mapę prawie w ogóle nie patrzyłem, bo kierowałem się znakami. Za Rogoźnem kretyni poustawiali znaki zakazu wjazdu rowerem, a wyboista dróżka obok nie została nawet połączona ze skrzyżowaniem, przez co musiałem przedostać się doń przez rów. Dobrze, że nie wsadzili barierek.
Dalej rozciągały się widoki płaskie jak stół. Jazdę urozmaicały mi zapachy wszędobylskiego obornika. Za Ryczywołem trafiłem na niewyczuwalny, kilkunastokilometrowy podjazd, na końcu którego miałem widoki na wzgórza Wysoczyzny Chodzieskiej. Zaraz dalej zjechałem po niewielkiej stromiźnie do Chodzieży. Przekroczyłem Noteć i za Kaczorami wjechałem na pagórkowate tereny pośród wielkich sosnowych drzew. Nawet nie wiem, kiedy wjechałem do Piły, bo na jej granicy nie stał żaden znak. Na przejeździe kolejowym zatrzymały mnie dźwięk i sygnalizacja świetlna, jednak policjant z przejeżdżającego radiowozu powiedział, że rogatka jest uszkodzona i można jechać. To, że sygnalizacja się włączyła na moich oczach oraz to, że po kilku chwilach przejechał pociąg sugerują, że policjantom po prostu nie chciało się czekać.
Piła jest denerwującym miastem. Wyboiste drogi dla rowerów, zakazy wjazdu rowerem, trąbiący kierowcy. Nie wytrzymałbym tam długo. Nie znalazłem też żadnego rynku, a że zaczęło kropić, to pojechałem na dworzec. Okazało się, że musiałem czekać 2 godziny na drugi pociąg, bo na pierwszy zabrakło miejsc. Jak na złość na zewnątrz ciapał deszcz. Wolałem więc zostać pod suchym dachem z dala od wiatru.
Po kolejnych dwóch godzinach spędzonych w pełnym pociągu dotarłem do Poznania. Konduktor nie sprawdził mi biletu, więc w sumie znów wydałem niepotrzebnie pieniądze. W Poznaniu ucieszyło mnie, że trafiłem na lukę w deszczu. Ulice były wypełnione kałużami, a gdy dotarłem do domu, usłyszałem ciapanie za oknem.
Od kilku dni jeżdżę ze słuchawkami, ale nie słucham muzyki, bo to zbyt niebezpieczne. Postanowiłem podciągnąć swój angielski i zacząłem słuchać rozmówek z serii 6 Minute English. Ściągnąłem kilkaset minut nagrań i mam nadzieję, że to wystarczy na jakiś czas. Potem spróbuję podcastów. W słuchaniu najbardziej przeszkadzają auta, które strasznie hałasują podczas mijania.
W końcu znalazłem sklep z klockami hamulcowymi. Były tylko karbonowe z wymiennymi okładzinami, ale lepsze to niż nic. Ciekawe jak się spiszą. Znalazłem też kask, który pasuje na moją wielką głowę. Teraz będę jeździł w jaśniejszych barwach – przynajmniej na głowie.
Nadal nie znalazłem przyczyny stukania w moim rowerze, ale teraz zacząłem podejrzewać zarówno siodło, jak i amortyzowany widelec, a napęd postanowiłem uniewinnić, bo przecież wymieniłem go prawie w całości. Niestety gdy zaczynam jechać bez trzymania lub stojąc na pedałach, wszystko ucicha i nie mogę dojść, który z tych elementów może być sprawcą, a nie chcę niepotrzebnych wydatków. Z drugiej strony sztyca, siodło oraz widelec wymagają wymiany, jednak chciałbym to maksymalnie opóźnić w czasie. Najpewniej jednak widelec pójdzie na pierwszy ogień.

Kategoria kraje / Polska, setki i więcej, Polska / wielkopolskie, dojazd pociągiem, rowery / Trek

Kategorie

Archiwum

Moje rowery