Trwa ładowanie…
Trwa ładowanie…

Widzisz podstawowy wygląd strony. Wystąpił problem z serwerem plików. Napisz do mnie, gdyby problem występował zbyt długo.

Andrzej na rowerze

Wpisy archiwalne w kategorii

dojazd pociągiem

Dystans całkowity:15590.83 km (w terenie 1733.20 km; 11.12%)
Czas w ruchu:759:58
Średnia prędkość:20.28 km/h
Maksymalna prędkość:70.30 km/h
Suma podjazdów:82225 m
Maks. tętno maksymalne:130 (66 %)
Maks. tętno średnie:150 (76 %)
Suma kalorii:73898 kcal
Liczba aktywności:149
Średnio na aktywność:104.64 km i 5h 12m
Więcej statystyk

Gorzów Wielkopolski

  239.20  11:08
Wczorajsza prognoza pogody mnie lekko zawiodła. Miała być burza, a jedyne co przeszło to wielka, czarna chmura. Dzisiaj za to pokładałem wielkie nadzieje w silnym wietrze z zachodu i stąd powstała myśl, aby wyruszyć do Gorzowa Wielkopolskiego. Właściwie wykorzystałem ułożony wcześniej plan zaliczania gmin w północnej części województwa lubuskiego.
Wcześnie rano pojechałem na dworzec. Pierwszym – pełnym – pociągiem do Krzyża, drugim – pustym – do Gorzowa (według konduktora tylko 20 pasażerów, a lokomotywa spalinowa, zabójczo śmierdząca, więc nie dziwię się). Niebo było zachmurzone od początku dnia i w Poznaniu w drodze na dworzec padał nieznośny kapuśniak. Liczyłem na rozpogodzenie po południu, choć liczba zabranych ubrań mogła nie wystarczyć, co odczuwałem już w drugim pociągu (zaledwie 15 °C). Zabrałem tylko kieszeń biodrową i aby jeszcze bardziej odciążyć rower, zdemontowałem bagażnik (nie wiem, czy uda mi się jeszcze jakiś wyjazd z sakwami w tym roku). Chciałem sprawdzić, jak szybko dotrę do domu na jeszcze lżejszym rowerze.
Tuż przed godz. 9 dotarłem do Gorzowa. Na szczęście deszczyk ustał. Pokręciłem się po mieście i ruszyłem na zachód. Nie za szybko, bo wiatr nie pozwalał, ale trzeba było się jakoś dostać do Witnicy. Ruch nie był duży, toteż nawet nie wjeżdżałem na kretyńskie drogi dla pieszych i rowerów z nierównej kostki. Po co je budują?
Od Witnicy jechałem na północ drogami przez las. Na jednym skrzyżowaniu się zagapiłem i zaliczyłem trochę terenu, żeby naprostować swój plan. Drogą wojewódzką wróciłem do Gorzowa. Ruch się wzmógł, ale nawierzchnia była bardzo wygodna, więc chwytając wiatr, mogłem przyspieszyć. Strzeliłem sobie nawet kilka fotek typu selfie, co nie jest takie proste i stwierdziłem, że moja lemondka byłaby bardzo wygodna do czytania książek. Jedyny warunek to równe drogi o zerowym ruchu.
W Gorzowie znalazłem się przed godz. 13. Wiedziałem już, że będę wracał po zmroku. Zatrzymałem się pod marketem na jakiś obiad i ruszyłem na południe w kierunku Lubniewic. Widziałem po drodze wiele drzew, które ucierpiały w czasie ostatniej nawałnicy. Wygląda na to, że żywioł był łagodny dla Poznania.
W końcu mogłem ruszyć na wschód. Musiałem zaliczyć jeszcze trochę terenu i dotarłem do Międzyrzecza. Niestety na kilka chwil przed miastem ustał wiatr. Moje nadzieje na szybki powrót do domu ulotniły się jak kamfora. Zatrzymałem się w restauracji z chińszczyzną. Ostatnio zostałem szybko obsłużony. Tym razem musiałem odczekać prawie pół godziny. Będę na przyszłość pamiętał, aby zapytać o czas oczekiwania. Jedyny kucharz przygotowywał jedno danie na 5 minut. Za to smakowało bardzo dobrze.
Dalej droga pokrywała się z tą, którą jechałem rok temu nad morze. Nawet coś mnie podkusiło, żeby wjechać na niewygodną (najpierw piaszczystą, a potem pokrytą betonowymi płytami) drogę do Trzciela. Nieświadomie zrobiłem kółko po tym mieście, a wszystko przez drogi jednokierunkowe. Potem wjechałem na drogę krajową. Ruch był duży, ale na szczęście obok biegła chora droga dla rowerów. Nawierzchnia z niefazowanej kostki Bauma, co jest wygodniejsze od tej fazowanej, ale metalowe szykany na przejazdach dla rowerów – co za popapraniec to wymyślił? Żeby klocki Lego każdego dnia podchodziły mu pod stopy!
Do Nowego Tomyśla pojechałem dłuższą drogą, bo nie miałem ochoty na piachy, a tych było sporo rok temu. Potem już miałem po prostej drogą wojewódzką. Na jednym z przejazdów kolejowych zrobiłem kilka kółek, bo było czerwone. Po pierwszym pociągu pierwszy z kierowców ruszył zanim szlaban zdążył się podnieść. Musiał mieć zabawną minę, gdy szlaban go zablokował. Nadjechały po chwili jeszcze 2 pociągi. Powinni zabierać prawo jazdy takim pajacom przynajmniej na 3 miesiące. Nie na darmo jest przepis zabraniający wjazdu na przejazd kolejowy, gdy na sygnalizatorze miga czerwone światło.
Zmrok zastał mnie w okolicy Buku, więc do domu wróciłem na pół godziny przed północą. Spotkałem po drodze kilku idiotów bez świateł. Dlaczego mnie to tak drażni?
Kategoria Polska / lubuskie, kraje / Polska, po zmroku i nocne, setki i więcej, terenowe, Polska / wielkopolskie, dojazd pociągiem, rowery / Trek

Z wiatrem ze Stargardu Szczecińskiego

  208.52  09:48
Przez kilka ostatnich dni wiatr był bardzo dokuczliwy. Choć wiał z jednego kierunku, do dzisiaj niestety zdążył zmaleć. Jazda ze zwykłym wiatrem nie imponowała, ale wolałem wsiąść do pociągu i pojechać daleko, bo w plany włożyłem gminobranie. Padło na niedawno ułożony plan ze Stargardu Szczecińskiego prawie po prostej do Poznania.
Na miejsce dostałem się przed godz. 9. Pociąg był pełny – i zwykłych podróżnych, i rowerzystów. Na stacji końcowej podszedł do mnie rowerzysta, Wojtek. Okazało się, że tak jak ja zaplanował podróż do Poznania, jednak nasze plany się rozmijały. Coś się udało jednak poprzestawiać i dołączył do mnie. Uprzedził, że ma problem z kolanem i jeździ tempem turystycznym. No dobrze, może jego tempo nie będzie takie złe – myślałem. Na wyjeździe ze Stargardu Szczecińskiego prowadziłem ja. Powoli, żeby rozgrzać mięśnie. Po kilku kilometrach, w obawie o kolano kolegi, pozwoliłem mu poprowadzić. Cóż, jeśli to było jego tempo turystyczne, to raczej nie chciałbym z nim podróżować w szczycie jego formy. Jechaliśmy prawie 30 km/h. Znów się zastanawiam nad kupnem lemondki. Słyszałem o niej same dobre opinie.
Po kilkudziesięciu kilometrach pojechaliśmy w swoje strony. On do Pełczyc, ja do Choszczna. Stwierdził, że całą drogę moglibyśmy przejechać wspólnie, gdybym nie miał w planach terenów (wszystko przez zaliczanie gmin), a on tereny omijał szerokim łukiem. Nie dziwię się, bo na niektórych odcinkach nie było wygodnie.
W Bierzwniku trafiłem na dawny klasztor Cystersów. Trwają tam prace rekonstrukcyjne mające na celu odbudowę zabytku. Ciekawe jaki będzie efekt końcowy i ile jeszcze lat to potrwa (a trochę to już trwa, jak wyczytałem z tablicy informacyjnej). Na mapie wypatrzyłem obiekty cysterskie w innych miejscach w Polsce. Może jeszcze kiedyś trafię na nie.
Z Dobiegniewa do Krzyża Wielkopolskiego wolałem przedostać się asfaltami, ale do Wronek nie miałem wyjścia i wjechałem do Puszczy Noteckiej. Niektóre fragmenty dróg były w strasznym stanie – piach, tarka. Tę puszczę można lubić chyba tylko zimą, gdy zmarznięte drogi pozwalają w pełni cieszyć się jazdą w terenie.
Przed Szamotułami widziałem auto w polu kukurydzy, którego pomoc drogowa nie umiała wyciągnąć, a w samym mieście natrafiłem na dziewczynę jadącą na koniu po przejściu dla pieszych. To sobie znalazła miejsce na konną przejażdżkę. Szkoda tylko konia, bo musi wdychać te wszystkie spaliny. Zawsze byłem przekonany, że te wszystkie końskie odchody na chodnikach w Poznaniu to sprawka Policji, a jednak niesłuszne były moje oskarżenia.
Od Szamotuł ciągnęło się kilka kilometrów dróg dla pieszych i rowerów w bardzo złym stanie. Nie wiem, kto wymyśla takie rzeczy, ale powinien stanąć przed słupem i walić w niego głową, aż wyrosną kwiatki. Do domu dotarłem po zachodzie słońca.
Kategoria Polska / zachodniopomorskie, kraje / Polska, Puszcza Notecka, setki i więcej, terenowe, Polska / wielkopolskie, ze znajomymi, dojazd pociągiem, rowery / Trek

Dzień 1. W Bieszczady ruszyć czas

  93.17  05:03
Przygody nigdy się nie kończą. Urlop, ja z rowerem i pociągi to nie najlepsze połączenie. Kłopoty zresztą zaczęły się dużo wcześniej, ale może po kolei.
Bieszczady chodziły za mną już od kilku lat. Tradycyjnie chciałem spędzić urodziny na rowerze. Co roku wjeżdżałem na coraz to wyższe szczyty, ale dwutysięcznika próżno tutaj szukać, więc moją jedyną uciechą pozostawały góry. Za to jakie góry! Oglądałem je na dziesiątkach filmów i zdjęć, a teraz zmierzałem w ich kierunku. Na pewno nikogo nie zaskoczy to, że mam w planach także wizytę na Słowacji. To już czwarta podróż przez ten kraj, jednak będzie zdecydowanie krócej niż rok temu.
W czasie ostatniej wycieczki zacząłem czuć bicie na tylnej obręczy, a właściwie sądziłem, że hamulec się rozregulował. Okazało się potem, że winna była pęknięta szprycha. Wymiana wydawała się prosta. Odpowiedni serwis znalazłem za drugim razem (w pierwszym kazaliby mi czekać tydzień). Następnego dnia odebrałem jednak telefon ze złymi wieściami. Obręcz nie była w najlepszym stanie – serwisant znalazł kilka pęknięć wynikających z intensywnego użytkowania. Kapslowane otwory nie dały rady. A chciałem wymienić obręcz dopiero po zniknięciu rowków na powierzchni bocznej. W dodatku dwie zębatki kasety są bardzo zużyte. Przecież dopiero 7 tys. km przejechałem, więc jak to? Wypatrzyłem oznaczenia: na zębatce HG41, a na łańcuchu HG71 – czy to jest twardość stopu? Co dalej robić? Przecież w tym tempie zużywania się napędu nie dojadę do końca roku. Wybrałem obręcz Swift Arriv, którą mi polecili w serwisie, do tego mocne szprychy – krótsze niż zwykłe z racji stożkowej obręczy, pozostawiłem piastę i kasetę, i to musiało wystarczyć. Aha, jeszcze potrzebna była nowa dętka z dłuższym wentylem. Czy taki zestaw nie będzie problematyczny na kilkudniowej trasie?
Nie byłem pewien wyjazdu do ostatniej chwili. Wahałem się każdego dnia, obserwując nerwowo prognozy pogody. Ostatecznie zaryzykowałem. Co więcej, nie porzuciłem pomysłu zabrania namiotu. Bilety na pociągi kupiłem po promocji przez internet. Oczywiście nie udało się kupić biletu na rower, ale to nic. Pan w informacji kolejowej zapewnił mnie, że będę mógł dokupić bilet w kasie. Jaka szkoda, że InterCity jest zacofanym przewoźnikiem i ograniczył liczbę miejsc na rowery do zaledwie kilku sztuk. Gdy w końcu udało mi się dojść do porozumienia z panią w okienku kasowym, która nie potrafiła zrozumieć, jak mogłem kupić bilet przez internet, kupiłem bilet na duży bagaż, co wyszło taniej niż przewóz roweru.
Kolejny problem to znalezienie kartonu. Po wizycie w kilku sklepach rowerowych udało się – miałem szansę na przetransportowanie roweru. Najpierw do Warszawy. Chciałem zobaczyć wystawę pt. „Arcydzieła sztuki japońskiej w kolekcjach polskich” w Muzeum Narodowym. Pobudka o 3 rano, aby zdążyć ze wszystkim. Rower rozłożyłem na peronie prawie bez problemów. Pedały zajęły mi najwięcej czasu. Pudło okleiłem taśmą i w samą porę skończyłem, bo nadjechał pociąg. Wewnątrz wagonu nawet znalazła się wnęka idealna dla mojego pakunku.
Z Warszawy do Krakowa pojechałem tym nowym Pendolino. Bez rewelacji, choć miałem objawy choroby lokomocyjnej – po raz pierwszy w pociągu. Niestety zabrakło miejsca na duży bagaż i musiałem się nagłowić, aby bezpiecznie ustawić mój ładunek, bo obsługa pociągu marudziła. Obwiązałem go linkami i jakoś wytrzymał.
Złożenie roweru w Krakowie, choć pracochłonne, to bezproblemowe. Nie dostrzegłem uszkodzeń. Dopiero pozbycie się kartonu zabrało mi niepotrzebnie czas, a nie chciałem go bezczelnie porzucać na peronie. Pomogli mi pracownicy Służby Ochrony Kolei. Ponieważ była noc, nie pozostało mi nic innego, jak odnaleźć hostel, w którym zatrzymałem się w zeszłym roku. Było ciężko go odnaleźć bez planu miasta.
Dzisiaj zaś pozostało dotrzeć do Rzeszowa i wsiąść na rower, kierując się na południe. Remonty na linii kolejowej bardzo psuły komfort i szybkość jazdy. W większości połączenia odbywają się za pomocą busów, ale znalazł się jeden pociąg, co mnie dowiózł bez przesiadek w południe. Zza okna w pociągu martwiły mnie granatowe chmury, ale na dworcu przywitało mnie ostre słońce (i rowerzysta w cywilu, który zaczepił mnie, pytając o plany).
Rzeszów nie jest wygodnym miastem. Buspasy, beznadziejne skrzyżowania czteropasmowe (kilka razy wjechałem na pas do skrętu tylko w prawo, bo trzeba wiedzieć, że aby za zakrętem jechać prosto, należy ustawić się na środkowym pasie), drogi dla rowerów z wysokimi krawężnikami co 10 metrów. Przynajmniej asfalt wygodniejszy niż na zachodzie miasta.
Jechało się nie najłatwiej. Podjazdy były ciężkie, ale przynajmniej zjazdy szybkie (nawet 70 km/h). Widoki od czasu do czasu też się trafiały, choć aparat kiepsko sobie radził z ich chwytaniem.
Miałem ze sobą ładowarkę solarną Sunen SC17B, więc mogłem wykorzystać prażące słońce. Prąd był dla mnie pewnym ograniczeniem podczas wypraw rowerowych, dlatego miałem nadzieję, że się to jakoś zmieni. Diody wskazywały pełną moc działania. Miałem tylko nadzieję, że wbudowany akumulator 1200 mAh nie okaże się podróbką.
Podróż pociągiem mnie wykończyła. A może to ciężar roweru z sakwami tak spowalniał moją podróż? Dzisiejszy dystans mnie nie satysfakcjonował, ale mimo to zacząłem się rozglądać za polem namiotowym. Przed wyjazdem wypatrzyłem jedno takie w Sanoku. Przy akompaniamencie muzyki disco-polo poszedłem spać moim w świeżo zaimpregnowanym namiocie. Miałem ogromną nadzieję, że pogoda nazajutrz będzie wyglądać inaczej niż w prognozie.
Kategoria Polska / podkarpackie, kraje / Polska, góry i dużo podjazdów, pod namiotem, z sakwami, dojazd pociągiem, wyprawy / Bieszczady 2015, rowery / Trek

Lednica, Czechy, Rzym, Wenecja i Biskupin

  161.82  07:22
Przemokłem w piątek podczas powrotu z pracy, dlatego wczoraj nie wybrałem się nigdzie. Prognoza pogody jest niezmienna od czterech dni, więc dzisiaj także ryzykowałem zimnym prysznicem z nieba. Cóż, z cukru nie jestem, a za tydzień zaczyna się mój urlop, więc chciałem zaliczyć jakąś gminę w okolicy.
Na niebie całkowite zachmurzenie, ale nie było chłodno. Lekka bluza wystarczyła. Nie miałem ochoty na starą krajówkę do Pobiedzisk, ale gdy lunęło, a ja byłem na przedmieściach Poznania, zmieniłem plan, wykluczając wszelki teren. Wolałem stabilny asfalt. Sporo na nim kałuż, ale zdecydowanie czyściej.
Lednica nie zaimponowała mi. Brama Ryba jest mniejsza niż sądziłem. Za to widoki chmur zmieniających się raz za razem bardzo mnie przyciągały. Takie pocieszenie w ten deszczowy dzień.
Przejechałem przez Czechy, a potem przez Rzym, który chciałem już od roku odwiedzić. Zobaczyłem tam nawet znak kierujący do dębu „Chrobry”, ale nie miałem pojęcia, gdzie go szukać i za ile kilometrów się ujawni. Zignorowałem pomnik przyrody i pojechałem dalej. Kolejny na drodze był Biskupin.
W Gąsawie przed Biskupinem spotkałem kolejkę wąskotorową Żnińskiej Kolei Powiatowej. Odjeżdżała w ciągu pięciu minut, ale czas jazdy zdecydowanie odradził mi tej przyjemności. W dodatku lokomotywą była spalinowa LYd2. W taborze mają ciekawszy okaz – parowóz Px38 z 1938 roku, ale chyba rzadko wyjeżdża w trasę.
W biskupińskim muzeum nie znalazłem parkingu dla rowerów. Szkoda, bo miałem nadzieję zobaczyć kawałek historii, o której kiedyś się uczyłem w szkole. Zaraz dalej wjechałem do Wenecji, a tam Muzeum Kolei Wąskotorowej. Ach, ależ ja mam czasu na zwiedzanie.
Deszcz prześladował mnie coraz częściej. Na szczęście ten bardziej ulewny wlókł się tak wolno, że z daleka było wiadomo, że za chwilę lunie. Czasem chowałem się pod wiatami przystanków, a czasem pod drzewami. Te iglaste chroniły najgorzej. Słońce pokazało się zaledwie kilka razy. Najczęściej zapowiadało deszcz.
W Żninie zacząłem się zastanawiać, czy nie zmienić planu i zamiast na Bydgoszcz, żeby pojechać na Inowrocław. Zdecydowałem się kontynuować podróż zgodnie z planem. Co prawda nie zdążyłbym na tańszy pociąg, ale w Bydgoszczy byłem zaledwie raz, a ponieważ dzisiaj jest przesilenie letnie, to mogłem wrócić później. Zawsze to więcej zdjęć.
Było strasznie dużo aut na drodze z Łabiszyna do Brzozy. Gdzie te wszystkie osobówki pędziły w tak niepogodne niedzielne popołudnie? Jeszcze nadciągnęła taka czarna chmura, że co chwila z niej kropiło lub padało. Już wiedziałem, że nie zdążę na kolejny pociąg i będę musiał czekać 2 godziny na TLK. Na szczęście bezpośredni do Poznania.
Niektórzy pomylili drogę ekspresową z prowadzącą wzdłuż niej drogą lokalną. Gdzie była drogówka? Wedle obecnego prawa ci mordercy nie powinni już mieć prawa jazdy. Nawet jeśli tylko na okres wakacji.
Złapał mnie deszcz, ale taki, że nie odpuszczał długo. Schroniłem się pod wiaduktem. Przejeżdżający rowerzysta rzucił: „Nie ma co czekać”. Rzeczywiście, nie przestawało ciapać. Włożyłem cieplejszą bluzę, bo robiło się chłodno, potem jeszcze kurtkę, bo jednak szkoda mi było przemoczyć bluzę i ruszyłem. Po chwili jazdy przestało padać, zrobiło mi się gorąco i zostałem w samej kurtce.
W Bydgoszczy miałem problem z odnalezieniem dworca głównego, bo nie został oznaczony na mojej mapie. Gdy już do niego trafiłem, okazało się, że jest w remoncie. Po odstaniu w kolejce do okienka po bilet pozostało mi niewiele czasu do odjazdu. Kupiłem coś do jedzenia i zacząłem długą wędrówkę po dworcowym labiryncie. Musieli się nieźle nagłowić w jaki sposób utrudnić życie podróżnym, bo droga na piąty peron jest długa i kręta. Już we Wrocławiu kilka lat temu było łatwiej.
Niestety do domu miałem dojechać późno, ale co tam. Wyprawa się udała. Żałuję tylko, że nie pojeździłem dłużej po Bydgoszczy. Pewnie jeszcze tam wrócę.

Kategoria Polska / kujawsko-pomorskie, kraje / Polska, setki i więcej, Polska / wielkopolskie, dojazd pociągiem, rowery / Trek

Sompolno

  167.55  07:28
Chciałem po raz kolejny wybrać się nad morze – tak mnie to wszystko wciągnęło. Pogoda jednak pokrzyżowała moje plany. Wczoraj padało po południu, a i dzisiaj też ma być podobnie, ale wieczorem. Jako że wiatr miał być nieznaczny, a do tego zmienny, to mogłem pojechać dokądkolwiek. Wybrałem wschód, bo tam było najbliżej do niezaliczonych gmin. Najpierw myślałem o Ślesinie, ale było mi mało i wyznaczyłem trasę, dodając Sompolno.
Jeszcze rano była mgła, ale po godz. 9 pozostała już tylko wysoka wilgotność powietrza. Nie mając dużego wyboru, pojechałem drogą krajową do Słupcy. Ruch był niewielki, ale niestety napływał falami. Najgorsze były „elki” – przynajmniej 3 wyprzedziły mnie „na gazetę”. Straszne nieuki wsiadają do aut. Oby nigdy nie zdali egzaminu.
Na drodze wojewódzkiej za Słupcą o dziwo był duży ruch, ale nie trwało to długo, bo zaraz skręciłem na drogi lokalne, w tym drogi terenowe. Na szczęście odcinek piaszczysty był tylko jeden, reszta szutrowa lub ładne polne drogi. Dopiero po artykule z „Rowertouru” o oponach dla sakwiarzy zdałem sobie sprawę, że bieżnik moich opon jest nieodpowiedni do jazdy w terenie. Mimo wszystko spodobały mi się opony niemieckiego producenta i następnymi będzie na pewno model Continental Travel Contact.
Temperatura rosła i przez dużą wilgotność powietrza jechało się nieprzyjemnie. W Ślesinie pożarłem kolejnego loda. Mimo że zawiera on tyle tłuszczów trans i cukrów prostych, a w takiej temperaturze może być dodatkowo niekorzystny dla gardła (łatwo o skurcz naczyń krwionośnych przez różnicę temperatur, co prowadzi do bólu), to robi się po nim tak przyjemnie. Panowie, z którymi gawędziłem pod budką z lodami doradzili, że zaraz będzie plaża i mogę w drodze do Sompolna wskoczyć do wody, i się orzeźwić. Kuszący pomysł, ale obawiałem się, że nie wyrobię się na pociąg.
Tak w ogóle rozwiązałem jeden problem. Stukanie w rowerze nasiliło się tak bardzo, że poirytowany zacząłem kilka dni temu wyginać rower na prawo i lewo. Doszedłem do tego, że to właśnie pedały są winne stukaniu. Potraktowałem je odtłuszczaczem i oliwą. Pomogło połowicznie, więc wracając z pracy, wstąpiłem do serwisu rowerowego, kupiłem nowe pedały – na łożyskach maszynowych – i wiecie co? Jedzie się o niebo lepiej. Nie muszę się denerwować ani wstydzić. Ach, jak przyjemnie się teraz jeździ. No, może prawie, bo głuche stukanie od czasu do czasu, które zaczęło się 3 lata temu wciąż występuje. Mam nadzieję, że winny jest przedni amortyzator (tylko jego nadal nie wymieniłem), bo jeśli to nie on, to ja chyba się pozbędę tego roweru.
Całą drogę przeszkadzały maleńkie robaczki. Błonkówki mniejsze od meszki. Irytujące jest, gdy nie można tego porządnie strząsnąć. Była też jusznica deszczowa, ale tego dziadostwa nie trzeba przedstawiać. Nie byłem więc sam w trasie.
Było tak nieznośnie gorąco, że nie chciało mi się nawet robić zdjęć. Dopiero tuż przed godz. 19, gdy prawie dotarłem do Konina, od zachodu napłynęły chmury, przesłaniając delikatnie słońce i orzeźwiając świeżym, chłodniejszym powietrzem. Trochę mnie to martwiło, bo chciałem dotrzeć do domu suchy. Cóż, chmury to jeszcze nic groźnego. Był wciąż czas. Na dworcu pozostało pół godziny do pociągu, więc wziąłem jedzenie na wynos od Chińczyka. Dawno jadłem dania z tej kuchni. Do tego ta niska cena. Całkiem jak w barze mlecznym. Ciekawe jakie rzeczy dodają do jedzenia.
W pociągu była klimatyzacja. Aż nie chciało mi się wracać do baru po sztućce, ale palcami jeść nie zwykłem. Miałem na podróż książkę, którą wrzuciłem przed wyjazdem do sakwy (jedna sakwa wystarczyła, aby pomieścić wszystko i odciążyć plecy). W Poznaniu co jakiś czas spadały krople deszczu, ale padać zaczęło dopiero, gdy znalazłem się u siebie. Co więcej mogę napisać? Nie była to ciekawa podróż. Może innym razem przydarzą mi się jakieś przygody.
Kategoria kraje / Polska, setki i więcej, Polska / wielkopolskie, dojazd pociągiem, rowery / Trek

Znad morza

  13.58  00:39
Szkoda, że jutro mam do pracy, bo zostałbym dłużej. Wstałem leniwie i późno, choć po raz kolejny nie przespałem całej nocy. Mięśnie po tak długim dystansie nie zregenerowały się. Nie było szans na długą wycieczkę. Najpierw chciałem się przespacerować po plaży zanim pomyślałem dokąd dalej.
Niezaprzeczalną zaletą sandałów jest to, że niestraszny im piach. A i zdejmuje się je migiem. Przyznam się, że po raz pierwszy w życiu poczułem jak to jest, gdy fale docierają do bosych stóp. Niebawem znów wrócę nad morze. Może z innymi planami.
Poczta była zamknięta, więc nikogo nie ucieszy kartka ode mnie. Pozostało mi tylko znaleźć restaurację, żeby zjeść rybkę, najchętniej z pieca. Niestety tak wcześnie nikt nie jada ryb i piece były zimne, więc obszedłem się smakiem. Zamówiłem jajecznicę i przyszła z tyloma dodatkami, że się objadłem. Do tego przemarzłem, bo wiatr dmuchał od morza.
Nie do końca wiedziałem, którędy dostać się do domu – przez Białogard czy przez Koszalin. Pojechałem do drugiego miasta. Przy okazji kupiłem książkę na długą drogę do domu. Warunek był jeden – nie mogłem zasnąć w pociągu.
Wróciłem do Koszalina. To miasto wydaje mi się dziwnie znajome. Nie z tego powodu, że byłem w nim wczoraj. Ma znany mi układ urbanistyczny. Tylko nie pamiętam, w którym mieście już taki widziałem. Dostać się do dworca nie było łatwo, a tam technologii nigdy chyba nie widziano. Brak jakiejkolwiek graficznej prezentacji najbliższych przyjazdów i odjazdów. No i te pociągi. Chciałem pojechać bezpośrednio do Poznania po godz. 13. Udało mi się nawet dotrzeć na dworzec z półgodzinnym wyprzedzeniem. I co? Brak miejsc. Byłem przekonany, że pojadę Regio, a okazało się, że to TLK. Regio dopiero po godz. 17. Co tu robić? Pani mi pomogła. Niestety były to 2 pociągi dwóch różnych spółek, więc musiałem kupić 4 bilety. Zaoszczędziłem na noclegach, ale te powroty – zawsze męczące. Dobrze, że miałem książkę.
W jednym pociągu ciasnota, drugi spóźnił się godzinę. Ktoś doradził, że mogłem jechać taniej, ale było po sprawie. Przez Poznań przeszła burza przed moim przyjazdem. Może jednak dobrze, że nie dotarłem do domu zbyt wcześnie.
Kategoria Polska / zachodniopomorskie, kraje / Polska, pod namiotem, z sakwami, dojazd pociągiem, mikrowyprawa, rowery / Trek

Drawieński Park Narodowy

  106.10  05:48
Nie pisałem jeszcze, że na urodziny w zeszłym roku dostałem od kolegów i koleżanek z firmy prenumeratę magazynu „Rowertour”. W marcowym numerze znalazłem wycieczkę „po okolicy”, wczoraj przerysowałem mapkę, a dzisiaj, przed godz. 6, ruszyłem na pociąg. Ulice były takie puste. Do dworca dotarłem na 10 minut przed odjazdem. Jednego nie przewidziałem. Z racji czterech dni wolnego kilkudziesięciu rowerzystów chcących dostać się do Świnoujścia zajęło prawie każdy zakamarek szynobusu. Wynik? Od trzeciej stacji pani kierownik pociągu nie wpuszczała żadnych pasażerów z rowerami. Wielu z nich na pewno miało ciekawe plany. Ja jutro pracuję, dlatego mój plan był krótki. Chciałem dostać się do stacji za Krzyżem Wielkopolskim i przejechać przez park narodowy.
Rębusz, godz. 8.24
Z zaledwie 10-minutowym opóźnieniem dotarłem na stację. Słońce grzało już na niebie, ale wiatr wydawał się chłodniejszy niż w Poznaniu. Nogi mnie bolały już od samego stania, a tyle kilometrów przede mną. Pani kierownik pociągu powiedziała, że nie wpuściła piętnastu rowerzystów. Nikt nie przewidział, że tyle osób przy tak sprzyjających warunkach pogodowych wybierze się na 4-dniowy urlop nad morzem. Miałem tak wiele szczęścia, że udało mi się zacząć mój jednodniowy plan. Potrzebowałem tego szczęścia jeszcze odrobinę, aby znaleźć czynny sklep w dzień wolny od pracy.
Drawno, godz. 11.00
Już wiem, że będzie to leniwy dzień. Średnią prędkość mam bardzo niską. Po 15 kilometrach trafiłem na czynny sklep. Mogłem zjeść, choć nie sądzę, aby kiełbasa dodała mi dużo energii. Na drogach leśnych było dużo piachu. Mocno rzucało rowerem.
Na przystani wodnej nad Drawą brak ludzi. Pewnie za wczesna godzina na kajaki. W Drawnie zastanawiałem się, czy nie odbić z trasy do Kalisza Pomorskiego. Robi się coraz cieplej, więc jadę zgodnie z planem. Od teraz będę miał wiatr w plecy.
Pustelnia, godz. 14.26
Drogi terenowe mnie wykończą. Raz po raz jakaś się pojawiała, a gdy w końcu wjechałem na asfalt, dotarłem do województwa lubuskiego i zaczęły się straszne drogi brukowe wyłożone kamieniem polnym. I tak prawie w całym Drawieńskim Parku Narodowym. Na szczęście robaków nie ma dużo. Minąłem kilka mostów i kładek, setki tablic informacyjnych, wjechałem w lekkie błoto, a nawet dostałem się do dwóch punktów widokowych. Pierwszy okazał się być punktem do obserwacji przyrody (chyba że las rośnie tak szybko), a drugi znajdował się za ogrodzeniem wybiegu dla koni, ale przynajmniej był tam coś widać. Zobaczyłem jeszcze stary cmentarz, kawałek asfaltu i małą osadę Pustelnię. Pozostało ok. 40 km do Krzyża. Zastanawia mnie, czy zdążę na jakiś wcześniejszy pociąg. Nie mam sił na dłuższą wyprawę.
Przesieki, godz. 15.55
Chwilę po ruszeniu spotkałem borsuka. Szybki był. Znalazłem też regulamin parku, bo ciekawiła mnie kwestia rowerów. Rowerzyści mogą więcej, bo piesi mogą poruszać się wyłącznie po szlakach pieszych, a rowerzyści po szlakach rowerowych i wyjątkowo również po szlakach pieszych. Szlaki są z kolei oznaczone doskonale, jeśli chodzi o ich widoczność. Szkoda, że popularność parku jest tak niewielka. Zaledwie kilku ludzi spotkałem. A jeśli chodzi o kajaki, to spływy są możliwe dopiero od 1 lipca. Pewnie z uwagi na faunę.
Gdy w końcu wjechałem na asfalt, jazda stała się taka lekka, jakby ktoś mnie pchał. Szkoda, że trafiłem na dziurawą drogę wojewódzką nr 123. I jak tu zdążyć na pociąg?
Krzyż Wielkopolski, godz. 17.20
Droga była fatalna. Po 8 km wjechałem na coś, czemu bliżej do tarki zasypanej tonami piachu niźli do drogi. Na mojej notatce zorientowałem się w godzinach odjazdu pociągów i zacząłem się martwić, bo odjazd był po godz. 17, a kolejny pociąg dopiero po 20. Spiąłem się i dojechałem na dworzec na minuty przed ruszeniem. Zdążyłem nawet dobiec z rowerem do niewłaściwego pociągu i zawrócić na właściwy peron (pociąg ukrył się za budynkiem rozdzielającym całą stację). Bez rozjazdu i bez jedzenia pojechałem do Poznania. To była wyczerpująca podróż. Zabawne, że jechałem tym samym składem, co rano. Pasażerów można było policzyć na palcach.
PS. Nikt o tym nie pisze ani nie mówi, ale wstęp do Drawieńskiego Parku Narodowego wymaga biletu. Podobno można go gdzieś kupić. Ja dowiedziałem się o tym po fakcie.
Kategoria Polska / zachodniopomorskie, Polska / lubuskie, kraje / Polska, setki i więcej, terenowe, Polska / wielkopolskie, dojazd pociągiem, rowery / Trek

Kawałek za Wolsztynem

  114.79  05:33
Poranek był chłodny, ale nie przeszkodziło mi to we wskoczeniu w kolarki i koszulkę oraz nie zabraniu plecaka, żeby stawić się (o czasie) na dworcu głównym. Cel: Wolsztyn. Wczorajsza niepogoda i moje zmęczenie spowodowały, że leniłem się prawie cały dzień. Dzisiaj nie chciałem żadnej długiej trasy, więc zrezygnowałem z zaliczania gmin na rzecz nieznanych dróg. Ostatnio chodzę wcześniej spać – trzeba oszczędzać siły na nadchodzący tydzień.
Wielichowo, godz. 13.00
W Wolsztynie jest dzisiaj maraton (Wolsztyńska Dziesiątka) i kilka ulic było nieprzejezdnych. Zaczynało się robić upalnie, więc nie zazdroszczę zawodnikom. Ruszyłem nie w stronę Poznania, bo chciałem przejechać pewien odcinek, który na mapie na mojej ścianie przez przypadek oznaczyłem jako przebyty. Za miastem było kilka dróg dla pieszych i rowerów. Bardzo wygodnych w porównaniu z piaskiem, który czekał na mnie za Obrą. Na szczęście to tylko kilka kilometrów cierpienia. Na asfaltowych drogach było lepiej, choć wiatr się nie zgadzał z prognozowanym. Właśnie ze względu na wiatr wybrałem Wolsztyn, bo miało wiać z południowego-zachodu, ale i tak wiało z południa.
Wilanowo, godz. 14.25
O Wilkowo Polskie zahaczyłem z tego względu, że na wspomnianej wcześniej mapie owa miejscowość widnieje jako zawierająca cenne zabytki. Trafiłem jedynie na kościół, a i to prawie go przegapiłem. Od Wielichowa wzdłuż drogi ciągnęły się tory kolei wąskotorowej. Ach, pięknie to musiały być czasy, gdy coś tamtędy jeździło. Tory uciekły na południe, a ja na północ, na drogi gruntowe. Na szczęście nie były piaszczyste, więc mogłem się rozkoszować wolnością od spalin. Dlaczego ludzie tkwią w tym zgubnym marazmie? Samotna podróż autem osobowym to przeżytek.
Stęszew, godz. 16.00
Tuż za Wilanowem napotkałem największe w Europie skupisko kurhanów, czyli mogił w kształcie stożka. Pochodzą one z epoki brązu. Świadczy to o tym, jak długo ludzka stopa kroczy po tych ziemiach.
Wiatr na szczęście zaczął wiać z właściwego kierunku. Najwidoczniej nieuważnie sprawdziłem prognozę pogody dla Wolsztyna. Minąłem kilka pałaców, ale żadnego nie udało mi się uchwycić na zdjęciu (drzewa, wysokie ogrodzenie). Może gdybym miał drona. Pokonałem jeszcze kilka polnych dróg o piaszczystym podłożu i prawie dojechałem do domu. Będę wcześniej niż się tego spodziewałem.
Poznań, godz. 18.03
Ostatnia niewygoda na drodze gruntowej i jestem w Poznaniu. Wpadłem na idiotyczne drogi dla rowerów, które prowadzą donikąd. Gdyby je połączyli w jedną sieć, wtedy miałoby to jakiś sens, ale tak – lepiej omijać. Zajechałem jeszcze do sklepu po jedzenie i znalazłem się wcześnie w domu. Nie jestem zadowolony z dzisiejszej wyprawy. Za dużo piachu, za mało ładnych widoków. Może za tydzień uda się coś porządnego.
Kategoria kraje / Polska, setki i więcej, terenowe, Polska / wielkopolskie, dojazd pociągiem, rowery / Trek

Pamiętniki ze Szczecina

  176.76  08:40
Prognoza pogody przewidywała deszcze. Co roku w maju są deszcze, ale po minionym weekendzie wiedziałem, że nie chcę siedzieć bezczynnie. Wsiadłem wcześnie do pociągu i pojechałem jak najdalej. Za cel obrałem Szczecin. Kusił mnie od dawna. Byłem w nim rok temu, więc miałem łatwiej. Mogłem zrezygnować ze zwiedzania. Dalszy kierunek – Nowe Warpno. Do domu wracam jutro.
Police, godz. 11.28
Z lekkim opóźnieniem dotarłem do Szczecina przed godziną 10. Od razu zaskoczył mnie chłodny wiatr. Miałem nadzieję jechać dzisiaj w letnich ubraniach, ale nie dało się. Po drugim śniadaniu ruszyłem w trasę. To miasto jest tak bardzo rozwinięte, a Poznań? Stanął i koniec – żadnych inwestycji w centrum. Niestety wygodne drogi poprowadziły mnie lekko w złym kierunku. Przedmieścia już nie są takie kolorowe (nie dosłownie, bo gdzie nie spojrzeć są jakieś bohomazy z graffiti). Bałbym się po nich poruszać po zmroku. Na mojej drodze stała emanująca bardzo negatywnymi emocjami dzielnica. Po pokonaniu kilkudziesięciu pagórków wydostałem się do Postolic. Po dwóch godzinach miałem 20 km na liczniku. Z nieba zniknęło słońce.
Nowe Warpno, godz. 14.10
Wjechałem na wygodną drogę wojewódzką, ale niedługo się nią cieszyłem, bo w planie znalazł się teren. Nie zawsze wygodny, ponieważ pojawił się piach, czasem kilka kałuż, aż trafiłem na ogrodzenie. Mapom Google przydałaby się aktualizacja. Pojechałem do głównej drogi, ale zaraz w Warnołęce wróciłem na swój szlak. Nie było przyjemnie, bo na drodze leżały płyty betonowe.
Zalew Szczeciński ślicznie się prezentował, zwłaszcza wyspa Wolin na horyzoncie. W Nowym Warpnie trafiłem na wygodną drogę dla rowerów stworzoną na starym nasypie kolejowym. Samo miasteczko jest najbardziej zadbanym ze wszystkich, które kiedykolwiek odwiedziłem. Wywarło na mnie ogromne wrażenie. Zatrzymałem się w barze, zjadłem oczywiście pyszną rybę, choć rachunek mnie zamurował. Najedzony ruszyłem na południe.
Niedaleko granicy z Niemcami, godz. 15.17
Nie pojechałem na południe. No, przynajmniej nie od razu. Poruszałem się odcinkiem drogi dla rowerów stworzonej na starym nasypie kolejki wąskotorowej. Gdy się urwała, będąc zawiedzionym, uznałem, że pozostaje mi tylko droga przez Puszczę Wkrzańską. Trafiłem jednak na dalszą część tamtej drogi, tym razem z zezwoleniem na ruch pieszych (swoją drogą mogliby kiedyś połączyć te dwa odcinki). Rzuciłem okiem na mapę i po dłuższym namyśle zdecydowałem, że trzymanie się planu nie doda tej wyprawie przygody. Upewniłem się, którędy mogę jechać i pomknąłem do Niemiec.
Dobieszczyn, godz. 14.32
Po niemieckiej stronie nie było wygodnie. W dodatku się zagapiłem i pojechałem drogą okrężną. Okazało się, że Niemcy też zrobili drogę dla rowerów na nasypie starej kolei. Szkoda tylko, że nie połączyli swojego odcinka z polskim. Sama droga była gruntowa z odrobiną kamieni. Na pewno było wygodniej niż po bruku na drodze publicznej. Przy okazji zaczęło kropić. Wiedziałem, że tamte ciemne chmury nie wisiały na próżno. Na szczęście opad nie był uciążliwy.
Wróciłem do Polski, bo miałem do zaliczenia jedną Dobrą gminę. Od razu nawierzchnia dróg zmieniła się na mniej wygodną i pierwszy z brzegu polaczek pokazał jakim jest cwaniakiem, wyprzedzając mnie „na gazetę”. Mogłem darować sobie zaliczanie gmin i pozostać w Niemczech.
Blankensee, godz. 17.32
Potem jeszcze kilku innych polaczków po obu stronach granicy przyprawiło mnie o złość lub zawroty głowy. Nie wiem, czy to Pomorzanie są takimi kretynami (wszyscy cwaniacy na blachach województwa zachodniopomorskiego), czy ja miałem takiego pecha, żeby trafić na tyle bezmyślnych ciot.
W Stolcu (wymyślna nazwa) chciałem przekroczyć granicę, jednak przegapiłem drogę. Kolejna próba była dalej i udało się, gdy przeskoczyłem kamień zagradzający przejście. Chyba blokada dla konnych. Ponownie w Niemczech i zrobiło się jakoś przyjemniej. Ładne miejsca, nawet deszcz zacinający od czasu do czasu czy temperatura spadająca nawet do 10 °C nie przeszkadzały. Gdyby tylko nie polaczki, byłaby sielanka.
Nadrensee, godz. 19.04
Znalazłem się na głównej drodze, a właściwie obok, bo co chwila jakaś droga dla rowerów się pojawiała. Czasem jakości, której ze świecą szukać w Polsce, czasem było tak źle, że polskie dziurawe drogi stawały się przyjemnością. Były dziesiątki wzgórz, które pokonywałem powoli. Dopadło mnie zmęczenie. Nie pomagały ani banany, ani batony. Ciężko się kręciło. Zmierzch mnie gonił, więc zjechałem do lasu, tak na skróty, bo innej możliwości nie widziałem. Pomogłem też Polakom z zapasem paliwa na 30 km dojechać do Gryfina. Sam też się tam kierowałem, ale musiałem się dostać o własnych siłach.
Gryfino, godz. 20.33
Nagle poczułem przypływ energii i od razu prędkość zaczęła wyglądać normalnie. Zmodyfikowałem swój plan, żeby jak najszybciej znaleźć się w Polsce. Jak przez całą podróż po Niemczech widziałem raptem kilka aut, tak na drodze krajowej B2 były ich tuziny. 90% na polskich blachach. Dokąd oni wszyscy tak pędzili?
Wjazd do Polski znów nie był komfortowy, ale to szczegół. Pojawił się inny problem. Miałem 30 km do następnego miasta, a godzina nie była już młoda. Bałem się o nocleg.
Pyrzyce, godz. 23.20
Zapadł zmrok, gdy wjeżdżałem na leśną dróżkę. Zachciało mi się zaliczyć jedną gminę, do której nie było i pewnie nie będzie mi po drodze. Niby jestem już duży, ale im głębiej w las, tym bardziej mnie ciarki przechodziły z każdym napotkanym zwierzem. Po pewnym czasie zaczęły mnie piec ręce od klaskania, tak obawiałem się, że zaraz wyskoczy reszta stada napotykanych saren i trafią akurat we mnie. Czasem dokuczała też wyobraźnia. Potrafi być bujna.
Gdy wyjechałem z lasu, pojawiły się wysokie trawy i kolejne zmartwienia. Obawa przed kleszczami przede wszystkim. Drugie było pytanie – czemu ta latarka się sama przełącza na inne tryby? Przy poziomie 10% niewiele widziałem, a droga nie była równa. Kiedy już dotarłem do asfaltu, przegapiłem skręt i wydłużyłem sobie dystans. Gdy w końcu dotarłem do Pyrzyc, zastałem tylko jeden hotel (i dwie kwatery prywatne, ale o takiej porze nie wypadało dzwonić). W hotelu pojawił się bezdomny, który się na mnie rzucił, gdy wcisnąłem przycisk wzywania recepcjonistki. Ciekawe jak zareagowałbym, gdybym użył gazu pieprzowego. Trzeba sobie kupić coś takiego – przydałoby się także na psy. Bezdomny to jakiś znajomy recepcjonistki. Nie chcę, żeby moje podatki szły na takich śmieci. Odradzam ten hotel. Pokój, który dostałem miał cienkie ściany. Włączony telewizor czy nawet chrapanie z innych pokojów bardzo przeszkadzały. Ciężko będzie wcześnie wstać nazajutrz. W dodatku długa droga przede mną.

Kategoria Polska / zachodniopomorskie, kraje / Polska, kraje / Niemcy, setki i więcej, za granicą, dojazd pociągiem, mikrowyprawa, terenowe, po dawnej linii kolejowej, rowery / Trek

W kierunku Ostrzeszowa

  176.58  07:10
Dzień zaczął się leniwie, bo zamiast wstać o piątej zrobiłem to 2 godziny później. Odbiło się to na przebiegu mojej dzisiejszej wyprawy i później tego żałowałem, bo bardzo chciałem przejechać ponad 200 km. Przeszkodziły mi w tym także rzadko kursujące pociągi oraz silny północno-zachodni wiatr.
Moje wyprawy od kilku miesięcy organizuję, jadąc z wiatrem do celu i wracając pociągiem. Dzisiaj miało wiać najpierw z północnego-zachodu, aby zmienić się w okolicach godzin południowych na wiatr z północny. Mój plan sprzed kilku miesięcy zamieniłem z przejazdu przez Śrem na przejazd przez Środę Wielkopolską. Z rana nagrzany słońcem licznik wskazywał temperaturę poniżej 10 °C. Założyłem bluzę, której już nie zdjąłem, bo przez cały dzień nie było zbyt ciepło.
Zauważyłem, że Poznań zaczął pozbywać się drzew. Znikają wzdłuż kolejnych ulic. Mam nadzieję, że ktoś przyjdzie po rozum do głowy. Chociaż nie wiem, czy ktoś w tym mieście myśli. Za rondem Rataje wpadłem na rozkopaną drogę dla pieszych i rowerów, i oczywiście brak jakiegokolwiek objazdu. Miejskie peryferie mają swój klimat, jednak w Poznaniu nie czuć tego tak bardzo jak na przykład w Krakowie. Pojechałem wzdłuż pustej sześcio czy tam ośmiopasmowej drogi, aby jakoś się wydostać z miasta. Jazda na południowy-wschód nigdy nie była dla mnie prosta, ale może kiedyś coś się zmieni. Na pewno już mnie w tym mieście nie będzie.
Dojechałem szybko do Środy Wielkopolskiej, potem skierowałem się do Solca. Jest tam kolejowy most kratownicowy. Przeczytałem o możliwości przejazdu rowerem po nim i stąd też znalazłem się na tamtej kładce. Rowerem to jednak zbyt odważnie powiedziane. Drewniana kładka wygląda, jakby któraś z rozklekotanych desek miała lada chwila odpaść. Sam most jednak robi wrażenie.
Do Jarocina dojechałem wzdłuż drogi krajowej, bo nie znalazłem innej możliwości na mojej mapie. Stara kostka brukowa nie była najwygodniejsza, ale to jedyne wyjście, gdy przy jezdni stoją zakazy wjazdu rowerem. W centrum miasta trwała impreza z udziałem wielu motocyklistów, więc nie czułem się bezpiecznie, gdy po raz kolejny mijał mnie kretyn ze zmodyfikowanym tłumikiem. Uznałem, że do Zdun najbezpieczniej będzie dostać się, trzymając się z dala od drogi krajowej.
Pogoda zaczęła grozić, zasłaniając niebo chmurami, gdy wyjeżdżałem z Jarocina. Zrobiło się chłodniej i temperatura 13–14 °C utrzymywała się do końca dnia. Za Koźminem Wielkopolskim trafiłem na drogi w tak strasznym stanie, że pobiły nawet te w Lubuskiem. Za Krotoszynem też ominąłem krajówkę, ale tym razem trafiłem na polne drogi, niektóre piaszczyste. W Zdunach pomyślałem jeszcze o pojechaniu na Dolny Śląsk do Cieszkowa, który jest zaznaczony na mapie jako zawierający zabytki. W tej wsi nie spodobał mi się zakaz wjazdu rowerem, obok którego był tylko chodnik i żadnej drogi, która chociaż przypominałaby drogę dla rowerów. Wolałem jednak brnąć między pieszymi niż martwić się, że jakiś bezmózg mnie przejedzie.
Wyjeżdżając z domu, nie sprawdziłem prognozy pogody dla rejonów innych niż Poznań. Okazało się, że zmienny wiatr nie był taki zmienny na południe od Poznania. Dlatego też do Ostrzeszowa dmuchało w plecy, choć prędkość wiatru trochę zmalała. Przynajmniej na niebie się przejaśniło. Pomyślałem, że nie warto zjeżdżać z drogi wojewódzkiej, bo kończył mi się czas. Miałem taki piękny plan, by pojechać aż do Kępna. Gdybym nie zaspał, byłoby zdecydowanie inaczej.
W Odolanowie podjąłem decyzję o zmianie celu podróży. Miałem 40 minut i 26 km na dojazd do Ostrzeszowa na ostatni pociąg. Nie brzmiało to optymistycznie. Skręciłem na Ostrów Wielkopolski oddalony o połowę wspomnianego dystansu i znalazłem się na dworcu na ponad pół godziny przed pociągiem. Byłbym jeszcze szybciej, ale wiatr spowolnił mnie drastycznie. Może innym razem znajdę więcej szczęścia do południowych peryferii Wielkopolski. Może nawet zabiorę ze sobą namiot.

Kategoria setki i więcej, Polska / dolnośląskie, Polska / wielkopolskie, kraje / Polska, dojazd pociągiem, rowery / Trek

Kategorie

Archiwum

Moje rowery