Trwa ładowanie…
Trwa ładowanie…

Widzisz podstawowy wygląd strony. Wystąpił problem z serwerem plików. Napisz do mnie, gdyby problem występował zbyt długo.

Andrzej na rowerze

Wpisy archiwalne w kategorii

dojazd pociągiem

Dystans całkowity:15792.02 km (w terenie 1828.97 km; 11.58%)
Czas w ruchu:771:38
Średnia prędkość:20.24 km/h
Maksymalna prędkość:70.30 km/h
Suma podjazdów:83126 m
Maks. tętno maksymalne:130 (66 %)
Maks. tętno średnie:150 (76 %)
Suma kalorii:73898 kcal
Liczba aktywności:153
Średnio na aktywność:103.22 km i 5h 08m
Więcej statystyk

Cyklotrasa milicka

  195.60  08:55
Minęło sporo czasu od mojej ostatniej wycieczki. Dzisiaj postanowiłem pokonać wytyczoną na starym nasypie kolejki wąskotorowej 20-kilometrową drogę dla rowerów z Sułowa do Grabownicy w Parku Krajobrazowym Dolina Baryczy. Musiałem tylko znaleźć się na Dolnym Śląsku.
Na początku tego miesiąca wybrałem się w dwutygodniową podróż za granicę. Niestety bez roweru, choć miałem plany wypożyczenia czegoś na miejscu. Nie udało się, ale odkryłem w sobie zamiłowanie do backpackingu. Przynajmniej z początku, bo gdy po kilku dniach chodzenia z ciężarem na plecach zaczęły boleć nogi, to oczywiście odechciewało się wszystkiego. Po powrocie plecak rzuciłem w kąt, a na rower nie mogłem znaleźć czasu ani ochoty. Rozleniwiłem się po prostu. Dzisiaj w końcu udało mi się wziąć w obroty plan sprzed kilku już lat.
Droga na południe to zdecydowanie nuda. Wrzuciłem do planu kilka miejscowości, w których moje koło nie odcisnęło śladu, a które były oznaczone na żółto na mapie Demartu jako miejscowości z cennymi zabytkami. Powoli zaczynam się też rozglądać za oznakami jesieni. To chyba moja ulubiona pora roku i nie może w niej zabraknąć widoku złotego stroju Matki Natury. A jeszcze gdy dodać góry, to już całkiem – nogi miękną, aby zatrzymać się do zdjęć.
Do Sułowa, czyli początku mojej głównej atrakcji na dzisiaj, dotarłem wieczorem. Słońce zaczynało czerwienieć na niebie, a przede mną tyle kilometrów. Planowałem z początku pojechać aż do Kępna, żeby zaliczyć przy okazji jakąś gminę, ale to kawał drogi; i gdzie później szukać pociągu do domu? Pozostawało trzymać się planu.
Droga dla rowerów ma kilka różnych nawierzchni – asfaltową, szutrową i betonową. Największego minusa projektanci mają za brak jakiegokolwiek przejazdu dla rowerów. Każde skrzyżowanie z drogą czy nawet z leśną ścieżką kończyło się w taki sposób, że zgodnie z polskim prawem musiałbym zsiąść z roweru, przeprowadzić go przez skrzyżowanie i dopiero za nim jechałbym dalej. Ciekaw jestem, czy w historii tej trasy ktokolwiek tak zrobił.
Wciąż się głowiłem, dokąd udać się na pociąg powrotny. Było kilka miast na oku. Między innymi Milicz, dlatego nie skręcałem do jego centrum w trakcie przejazdu. Kawałek dalej znalazłem się w rezerwacie Stawy Milickie, który rozbrzmiewał ptasim śpiewem, a w zasięgu wzroku nie było żywej duszy. Cieszyłem się też z braku śmieci wzdłuż mojej drogi. Do czasu, aż spotkałem dzikie wysypisko. Szlag człowieka trafia, gdy widzi ślady ludzkiej próżności i głupoty.
Niestety na pociąg z Milicza nie zdążyłbym, dlatego skierowałem się do Ostrowa Wielkopolskiego. Zmrok zbliżał się wielkimi krokami, na niebie pojawił się olbrzymi księżyc (jutro będzie jego perygeum). Gdy znalazłem się w Sulmierzycach, wiedziałem, że nie wyrobię się do Ostrowa, dlatego sprawdziłem w internecie rozkład jazdy pociągów z Krotoszyna. Przycisnąłem mocniej w pedały i na peronie znalazłem się na 3 minuty przed pociągiem. Niestety popełniłem jeden błąd, bo wydawało mi się, że wsiadam do bezpośredniego pociągu do Poznania. Niestety ostatnią stacją było Leszno. Okazało się, że wertując rozkład jazdy, spojrzałem na pociąg o godzinie 18, a było po 20. Co zrobić? Dojechałem do Leszna, tam kupiłem bilet na kolejny pociąg i poszedłem zdrzemnąć się na ławce. Miałem na to ponad 4 godziny. Myślałem o pojechaniu do Poznania rowerem (dojechałbym do domu dużo wcześniej niż pociągiem), ale nie miałem już ani sił, ani ubrań na tę chłodną noc.
Przykre wieści. Przejechałem dopiero 11 tys. km na obecnym napędzie, a zębatka nr 5 (w 7-rzędowej kasecie) przestała być funkcjonalna. Najwidoczniej najczęściej jej używałem, więc zaczęła powodować przeskakiwanie łańcucha. Podejrzewam, że winny jest brak zróżnicowania terenu, abym mógł korzystać ze wszystkich biegów. Powinienem w ogóle kupić sobie jakiś single speed z paskiem zamiast łańcucha. Toby dopiero był hippisowski rower na poznańskie „włości”. Tylko czy warto, skoro nie podoba mi się tutaj?
Kategoria kraje / Polska, Polska / dolnośląskie, po zmroku i nocne, setki i więcej, Polska / wielkopolskie, dojazd pociągiem, po dawnej linii kolejowej, Wielkopolski Park Narodowy, rowery / Trek

Frankfurt nad Odrą

  80.39  04:07
Po wczorajszym dniu nie zostało mi wiele sił. Nie mam pojęcia, czy to wina dystansu czy wysokich obrotów, ale wiedziałem, że dzisiaj nie pojadę daleko. Najwyżej pokręcić się po Niemczech.
Frankfurt leżący tuż za Odrą jest bardzo spokojnym miastem (do tego nad Menem było zdecydowanie za daleko). Nie jest w nim najczyściej, a drogi dla rowerów nie są najbardziej równe (wszak Niemcy to tak wyidealizowany kraj), ale mimo to jest dużo przyjemniej niż w Polsce. Na wysepce Kozia Kępa (niem. Ziegenwerder) zauważyłem szlak rowerowy i już się zastanawiam nad pokonaniem go. Wydaje mi się on ciekawym przedsmakiem dla wyprawy wokół Polski. Miasto mnie nie urzekło, dlatego szybko przerwałem mój turystyczny „spacer” po nim i wróciłem do Polski, i ruszyłem dalej, na północ, do Kostrzyna nad Odrą. Przynajmniej z trzech względów. Po pierwsze, nie odpowiadał mi dystans. Był stanowczo za krótki. Po drugie, czekanie na pociąg jest bez sensu, gdy ma się rower. Po trzecie, zawsze to jakaś dodatkowa gmina do kolekcji.
Ośno Lubuskie było w zeszłorocznych planach, więc zamiast po krajowej 31, pojechałem drogą wojewódzką. Wiatr ze wschodu bardzo utrudniał jazdę. W Ośnie prawie pojechałem w złą stronę, ale zawróciłem i w końcu wiatr do czegoś się przydał. Szybko dotarłem do wieży widokowej „Czarnowska Górka”, na której byłem rok temu podczas podróży nad morze. Dalej nie pozostawało mi nic innego, jak droga krajowa. Bardziej ruchliwa, niż ją pamiętałem, ale z wiatrem w plecy, nie było tak źle.
Kupiłem bilet na pociąg, pojechałem też coś zjeść w napotkanej restauracji, a że zostało mi sporo czasu do odjazdu, to jeszcze wybrałem się do Starego Kostrzyna. Przez rok nic się tam nie zmieniło; bastion Król nadal się sypie. Może prawie nic, bo jakąś tablicę wmurowali w jeden z murów. Południowe wyjście z twierdzy blokowała taśma policyjna. Zauważyłem, że nie każdy umie czytać. Ciekawe, co się tam działo.
Na pociąg zdążyłem w ostatniej chwili, bo się zasiedziałem w starym mieście. Już dawno nie zrobiłem tak słabego dystansu. Gdyby wiatr się zmienił, to może wyruszyłbym na wschód, a tak – pozostawało mi rozsiąść się w pociągu i zacząć rozmyślać o kolejnych wyprawach.
Kategoria Polska / lubuskie, kraje / Polska, kraje / Niemcy, za granicą, dojazd pociągiem, mikrowyprawa, rowery / Trek

Pędem do Wrocławia

  130.43  06:09
Noc przespałem całą, a pospałbym jeszcze z pół dnia, odrabiając ostatnie noce pod gwiazdami. Wstałem z budzikiem. Poranne mgły wciąż nie ustępowały. Na dzisiaj zaplanowałem dojechać do Wrocławia na pociąg do domu. Byłem tak zmęczony, że na nic nie miałem ochoty, ale zmobilizowałem się i pojechałem szukać sklepu, żeby zjeść śniadanie.
Mgła okazała się być przyjemna, jednak przeszła dosyć szybko, a słońce zaczęło przypominać o swoim – już codziennym – planie. Co kilka kilometrów przystawałem i zmieniam swój plan podróży. Ostatecznie zrezygnowałem z Kłodzka i skierowałem się do Srebrnej Góry. Wjechałem do samej twierdzy, bo mogłem. Okolica bardzo silnie promuje rowery. Już miałem kupić bilet wstępu do obiektu, gdy zorientowałem się, że zgubiłem pieniądze. Musiało to być na parkingu ośrodka, w którym się zatrzymałem, bo już wczoraj zauważyłem, że nie zamknąłem portfela po wizycie w recepcji. Później nie sprawdziłem jego zawartości i tak się to skończyło. Przeklinając pod nosem, zjechałem ze wzniesienia. Przegapiłem przy tym kilka widoków.
Skierowałem się na Ząbkowice Śląskie. W planach był Kamieniec Ząbkowicki, jednak już raz tam byłem, a tamtejszy zamek zobaczę kiedy indziej. Tak samo Góry Stołowe i Twierdzę Srebrnogórską. Może nawet przejdę trasę linową w Srebrnej Górze, bo zrobiła na mnie spore wrażenie.
Na mapie zauważyłem drogę dla rowerów na miejscu dawnej linii kolejowej. Z ciekawości chciałem się tamtędy przejechać. Nie dość, że przegapiłem jej początek, to okazała się zwykłą polną drogą. Prawie, bo brakowało jej normalności. Jakiś baran wypełnił dziury śmieciami, przez co mijanie się z innymi rowerami (o dziwo ktoś był chętny się tamtędy przejechać) to tragedia. W ogóle mijanie tych leżących śmieci to pomyłka. Zjechałem stamtąd czym prędzej i spotkałem dwóch kolarzy z Wrocławia. Nie byli pewni, czy jadą w dobrym kierunku, więc im pomogłem. Po krótkiej pogawędce pojechaliśmy w swoje strony. Zaliczyłem Ząbkowice Śląskie, Ziębice, a nawet deszcz. Na szczęście lekki. Potem kierunek na Strzelin. Z początku mozolnie kilometr za kilometrem, ale potem sprawdziłem rozkład pociągów i spiąłem się. Objechałem jak głupi centrum miasta, na stacji benzynowej zjadłem kanapkę, zaspokoiłem ciekawość ekspedientki, która ostatecznie stwierdziła, że 90 km to mało (domyśliłem się, że jest zagorzałą rowerzystką zmuszoną do siedzenia w pracy) i ruszyłem na północ. Miałem kroczyć bocznymi wioskami, ale ruszyłem z impetem po wojewódzkiej. Gdy zobaczyłem znak „Wrocław 27”, zacząłem pilnować, żeby licznik nie zszedł poniżej 27 km/h. Miałem 80 minut do pociągu. Potem jeszcze wiatr się wzmógł i jechałem 30-33 km/h. Na dworzec dotarłem na ponad pół godziny przed odjazdem. Kupiłem jedzenie, bilet, wsiadłem do pociągu, ochrzaniłem palacza za trucie mnie i po ochłonięciu przebrałem się, żeby nie zabić nikogo moim odorem, chociaż i tak nie znalazło się wolne miejsce siedzące, więc spędziłem podróż na podłodze. Czułem ogromne zmęczenie i lekki niedosyt.
Dokąd następnym razem? Może znów Bieszczady? Albo odłożę je na jesień. Idealna pora. Teraz wybiorę coś bliżej. W Sudetach już nie mam gmin do zaliczania, więc nie będzie tej spinki. Może wrócę pod Javorník? Tam było ładnie, choć za dużo kamieni na mój sprzęt. Jakby było dobrze jeździć zwrotnym i lekkim MTB po takich ścieżkach. Marzenie. Trzeba objechać ostatnie gminy pod Poznaniem i pomyśleć o zmianie miejsca zamieszkania. To jest pewne, ja nie potrafię siedzieć w jednym miejscu, stąd te coraz częstsze podróże w dalekie miejsca. Nudzi mnie Poznań, za długo w nim siedzę. Będę to powtarzał do skutku.
Kategoria kraje / Polska, Polska / dolnośląskie, góry i dużo podjazdów, setki i więcej, dojazd pociągiem, mikrowyprawa, po dawnej linii kolejowej, rowery / Trek

Siedzenie nie zawsze jest wygodne

  132.24  06:31
Planowałem dojechać dzisiaj do Konina, zaliczając po drodze kilka nowych gmin. Planowałem przejechać kolejne z rzędu 200 kilometrów. Planowałem spędzić ten weekend przyjemnie, ale tej przyjemności było zaledwie kilka widoków na dwie kotliny. Reszta to ból i próba myślenia o wszystkim, byle nie o nim.
Moje wczorajsze bezcelowe błądzenie po Wrocławiu nie było do końca bezcelowe. Mogłem wyruszyć w dalszą podróż, jednak musiałem wybrać spacer. Od pewnego czasu gnębią mnie krosty pojawiające się na pośladku (zawsze w innym miejscu). Zaczęło się to mniej więcej wraz z zamontowaniem lemondki. To paskudztwo dopadło mnie także wczoraj. Dotarłszy do Wrocławia, nie mogłem już usiedzieć w siodle w żadnej pozycji. Miałem nadzieję, że ból choć odrobinę przejdzie, gdy nie będę siadał. Nie zmieniło się nic do dzisiaj. Mimo wszystko wyjechałem w trasę, próbując przezwyciężyć niewygodę.
Wystartowałem przed godziną ósmą. Najpierw zajechałem na kawę do pobliskiego sklepu, a potem skierowałem się na Twardogórę. Chociaż na niebie było dużo chmur, to temperatura szybko rosła. Najprzyjemniej pod tym względem jechało się przez lasy. Z Międzyborza w stronę Kobylej Góry pojechałem jak przed trzema laty. Zupełnie nieznajome drogi. Jedynie drewniany kościół w Myślniewie zapadł mi w pamięć. Znalazłem się na Wzgórzach Twardogórskich, a potem na Wzgórzach Ostrzeszowskich. Rozciągają się z nich widoki na Kotlinę Milicką oraz Kotlinę Grabowską. Gdybym tylko znalazł jakąś wieżę widokową, wtedy nasyciłbym oczy bezkresnymi widokami, czego mi tak bardzo brakuje.
Ból był nie do wytrzymania. Wygrał ze mną i skręciłem na Ostrów Wielkopolski. Ostatnie kilometry pokonałem w oparach spalin i prażącym słońcu. Na pociąg czekałem godzinę, po czym wróciłem wykończony do domu.
Kategoria kraje / Polska, Polska / dolnośląskie, setki i więcej, Polska / wielkopolskie, dojazd pociągiem, mikrowyprawa, rowery / Trek

Gorzów Wielkopolski

  239.20  11:08
Wczorajsza prognoza pogody mnie lekko zawiodła. Miała być burza, a jedyne co przeszło to wielka, czarna chmura. Dzisiaj za to pokładałem wielkie nadzieje w silnym wietrze z zachodu i stąd powstała myśl, aby wyruszyć do Gorzowa Wielkopolskiego. Właściwie wykorzystałem ułożony wcześniej plan zaliczania gmin w północnej części województwa lubuskiego.
Wcześnie rano pojechałem na dworzec. Pierwszym – pełnym – pociągiem do Krzyża, drugim – pustym – do Gorzowa (według konduktora tylko 20 pasażerów, a lokomotywa spalinowa, zabójczo śmierdząca, więc nie dziwię się). Niebo było zachmurzone od początku dnia i w Poznaniu w drodze na dworzec padał nieznośny kapuśniak. Liczyłem na rozpogodzenie po południu, choć liczba zabranych ubrań mogła nie wystarczyć, co odczuwałem już w drugim pociągu (zaledwie 15 °C). Zabrałem tylko kieszeń biodrową i aby jeszcze bardziej odciążyć rower, zdemontowałem bagażnik (nie wiem, czy uda mi się jeszcze jakiś wyjazd z sakwami w tym roku). Chciałem sprawdzić, jak szybko dotrę do domu na jeszcze lżejszym rowerze.
Tuż przed godz. 9 dotarłem do Gorzowa. Na szczęście deszczyk ustał. Pokręciłem się po mieście i ruszyłem na zachód. Nie za szybko, bo wiatr nie pozwalał, ale trzeba było się jakoś dostać do Witnicy. Ruch nie był duży, toteż nawet nie wjeżdżałem na kretyńskie drogi dla pieszych i rowerów z nierównej kostki. Po co je budują?
Od Witnicy jechałem na północ drogami przez las. Na jednym skrzyżowaniu się zagapiłem i zaliczyłem trochę terenu, żeby naprostować swój plan. Drogą wojewódzką wróciłem do Gorzowa. Ruch się wzmógł, ale nawierzchnia była bardzo wygodna, więc chwytając wiatr, mogłem przyspieszyć. Strzeliłem sobie nawet kilka fotek typu selfie, co nie jest takie proste i stwierdziłem, że moja lemondka byłaby bardzo wygodna do czytania książek. Jedyny warunek to równe drogi o zerowym ruchu.
W Gorzowie znalazłem się przed godz. 13. Wiedziałem już, że będę wracał po zmroku. Zatrzymałem się pod marketem na jakiś obiad i ruszyłem na południe w kierunku Lubniewic. Widziałem po drodze wiele drzew, które ucierpiały w czasie ostatniej nawałnicy. Wygląda na to, że żywioł był łagodny dla Poznania.
W końcu mogłem ruszyć na wschód. Musiałem zaliczyć jeszcze trochę terenu i dotarłem do Międzyrzecza. Niestety na kilka chwil przed miastem ustał wiatr. Moje nadzieje na szybki powrót do domu ulotniły się jak kamfora. Zatrzymałem się w restauracji z chińszczyzną. Ostatnio zostałem szybko obsłużony. Tym razem musiałem odczekać prawie pół godziny. Będę na przyszłość pamiętał, aby zapytać o czas oczekiwania. Jedyny kucharz przygotowywał jedno danie na 5 minut. Za to smakowało bardzo dobrze.
Dalej droga pokrywała się z tą, którą jechałem rok temu nad morze. Nawet coś mnie podkusiło, żeby wjechać na niewygodną (najpierw piaszczystą, a potem pokrytą betonowymi płytami) drogę do Trzciela. Nieświadomie zrobiłem kółko po tym mieście, a wszystko przez drogi jednokierunkowe. Potem wjechałem na drogę krajową. Ruch był duży, ale na szczęście obok biegła chora droga dla rowerów. Nawierzchnia z niefazowanej kostki Bauma, co jest wygodniejsze od tej fazowanej, ale metalowe szykany na przejazdach dla rowerów – co za popapraniec to wymyślił? Żeby klocki Lego każdego dnia podchodziły mu pod stopy!
Do Nowego Tomyśla pojechałem dłuższą drogą, bo nie miałem ochoty na piachy, a tych było sporo rok temu. Potem już miałem po prostej drogą wojewódzką. Na jednym z przejazdów kolejowych zrobiłem kilka kółek, bo było czerwone. Po pierwszym pociągu pierwszy z kierowców ruszył zanim szlaban zdążył się podnieść. Musiał mieć zabawną minę, gdy szlaban go zablokował. Nadjechały po chwili jeszcze 2 pociągi. Powinni zabierać prawo jazdy takim pajacom przynajmniej na 3 miesiące. Nie na darmo jest przepis zabraniający wjazdu na przejazd kolejowy, gdy na sygnalizatorze miga czerwone światło.
Zmrok zastał mnie w okolicy Buku, więc do domu wróciłem na pół godziny przed północą. Spotkałem po drodze kilku idiotów bez świateł. Dlaczego mnie to tak drażni?
Kategoria Polska / lubuskie, kraje / Polska, po zmroku i nocne, setki i więcej, terenowe, Polska / wielkopolskie, dojazd pociągiem, rowery / Trek

Z wiatrem ze Stargardu Szczecińskiego

  208.52  09:48
Przez kilka ostatnich dni wiatr był bardzo dokuczliwy. Choć wiał z jednego kierunku, do dzisiaj niestety zdążył zmaleć. Jazda ze zwykłym wiatrem nie imponowała, ale wolałem wsiąść do pociągu i pojechać daleko, bo w plany włożyłem gminobranie. Padło na niedawno ułożony plan ze Stargardu Szczecińskiego prawie po prostej do Poznania.
Na miejsce dostałem się przed godz. 9. Pociąg był pełny – i zwykłych podróżnych, i rowerzystów. Na stacji końcowej podszedł do mnie rowerzysta, Wojtek. Okazało się, że tak jak ja zaplanował podróż do Poznania, jednak nasze plany się rozmijały. Coś się udało jednak poprzestawiać i dołączył do mnie. Uprzedził, że ma problem z kolanem i jeździ tempem turystycznym. No dobrze, może jego tempo nie będzie takie złe – myślałem. Na wyjeździe ze Stargardu Szczecińskiego prowadziłem ja. Powoli, żeby rozgrzać mięśnie. Po kilku kilometrach, w obawie o kolano kolegi, pozwoliłem mu poprowadzić. Cóż, jeśli to było jego tempo turystyczne, to raczej nie chciałbym z nim podróżować w szczycie jego formy. Jechaliśmy prawie 30 km/h. Znów się zastanawiam nad kupnem lemondki. Słyszałem o niej same dobre opinie.
Po kilkudziesięciu kilometrach pojechaliśmy w swoje strony. On do Pełczyc, ja do Choszczna. Stwierdził, że całą drogę moglibyśmy przejechać wspólnie, gdybym nie miał w planach terenów (wszystko przez zaliczanie gmin), a on tereny omijał szerokim łukiem. Nie dziwię się, bo na niektórych odcinkach nie było wygodnie.
W Bierzwniku trafiłem na dawny klasztor Cystersów. Trwają tam prace rekonstrukcyjne mające na celu odbudowę zabytku. Ciekawe jaki będzie efekt końcowy i ile jeszcze lat to potrwa (a trochę to już trwa, jak wyczytałem z tablicy informacyjnej). Na mapie wypatrzyłem obiekty cysterskie w innych miejscach w Polsce. Może jeszcze kiedyś trafię na nie.
Z Dobiegniewa do Krzyża Wielkopolskiego wolałem przedostać się asfaltami, ale do Wronek nie miałem wyjścia i wjechałem do Puszczy Noteckiej. Niektóre fragmenty dróg były w strasznym stanie – piach, tarka. Tę puszczę można lubić chyba tylko zimą, gdy zmarznięte drogi pozwalają w pełni cieszyć się jazdą w terenie.
Przed Szamotułami widziałem auto w polu kukurydzy, którego pomoc drogowa nie umiała wyciągnąć, a w samym mieście natrafiłem na dziewczynę jadącą na koniu po przejściu dla pieszych. To sobie znalazła miejsce na konną przejażdżkę. Szkoda tylko konia, bo musi wdychać te wszystkie spaliny. Zawsze byłem przekonany, że te wszystkie końskie odchody na chodnikach w Poznaniu to sprawka Policji, a jednak niesłuszne były moje oskarżenia.
Od Szamotuł ciągnęło się kilka kilometrów dróg dla pieszych i rowerów w bardzo złym stanie. Nie wiem, kto wymyśla takie rzeczy, ale powinien stanąć przed słupem i walić w niego głową, aż wyrosną kwiatki. Do domu dotarłem po zachodzie słońca.
Kategoria Polska / zachodniopomorskie, kraje / Polska, Puszcza Notecka, setki i więcej, terenowe, Polska / wielkopolskie, ze znajomymi, dojazd pociągiem, rowery / Trek

Dzień 1. W Bieszczady ruszyć czas

  93.17  05:03
Przygody nigdy się nie kończą. Urlop, ja z rowerem i pociągi to nie najlepsze połączenie. Kłopoty zresztą zaczęły się dużo wcześniej, ale może po kolei.
Bieszczady chodziły za mną już od kilku lat. Tradycyjnie chciałem spędzić urodziny na rowerze. Co roku wjeżdżałem na coraz to wyższe szczyty, ale dwutysięcznika próżno tutaj szukać, więc moją jedyną uciechą pozostawały góry. Za to jakie góry! Oglądałem je na dziesiątkach filmów i zdjęć, a teraz zmierzałem w ich kierunku. Na pewno nikogo nie zaskoczy to, że mam w planach także wizytę na Słowacji. To już czwarta podróż przez ten kraj, jednak będzie zdecydowanie krócej niż rok temu.
W czasie ostatniej wycieczki zacząłem czuć bicie na tylnej obręczy, a właściwie sądziłem, że hamulec się rozregulował. Okazało się potem, że winna była pęknięta szprycha. Wymiana wydawała się prosta. Odpowiedni serwis znalazłem za drugim razem (w pierwszym kazaliby mi czekać tydzień). Następnego dnia odebrałem jednak telefon ze złymi wieściami. Obręcz nie była w najlepszym stanie – serwisant znalazł kilka pęknięć wynikających z intensywnego użytkowania. Kapslowane otwory nie dały rady. A chciałem wymienić obręcz dopiero po zniknięciu rowków na powierzchni bocznej. W dodatku dwie zębatki kasety są bardzo zużyte. Przecież dopiero 7 tys. km przejechałem, więc jak to? Wypatrzyłem oznaczenia: na zębatce HG41, a na łańcuchu HG71 – czy to jest twardość stopu? Co dalej robić? Przecież w tym tempie zużywania się napędu nie dojadę do końca roku. Wybrałem obręcz Swift Arriv, którą mi polecili w serwisie, do tego mocne szprychy – krótsze niż zwykłe z racji stożkowej obręczy, pozostawiłem piastę i kasetę, i to musiało wystarczyć. Aha, jeszcze potrzebna była nowa dętka z dłuższym wentylem. Czy taki zestaw nie będzie problematyczny na kilkudniowej trasie?
Nie byłem pewien wyjazdu do ostatniej chwili. Wahałem się każdego dnia, obserwując nerwowo prognozy pogody. Ostatecznie zaryzykowałem. Co więcej, nie porzuciłem pomysłu zabrania namiotu. Bilety na pociągi kupiłem po promocji przez internet. Oczywiście nie udało się kupić biletu na rower, ale to nic. Pan w informacji kolejowej zapewnił mnie, że będę mógł dokupić bilet w kasie. Jaka szkoda, że InterCity jest zacofanym przewoźnikiem i ograniczył liczbę miejsc na rowery do zaledwie kilku sztuk. Gdy w końcu udało mi się dojść do porozumienia z panią w okienku kasowym, która nie potrafiła zrozumieć, jak mogłem kupić bilet przez internet, kupiłem bilet na duży bagaż, co wyszło taniej niż przewóz roweru.
Kolejny problem to znalezienie kartonu. Po wizycie w kilku sklepach rowerowych udało się – miałem szansę na przetransportowanie roweru. Najpierw do Warszawy. Chciałem zobaczyć wystawę pt. „Arcydzieła sztuki japońskiej w kolekcjach polskich” w Muzeum Narodowym. Pobudka o 3 rano, aby zdążyć ze wszystkim. Rower rozłożyłem na peronie prawie bez problemów. Pedały zajęły mi najwięcej czasu. Pudło okleiłem taśmą i w samą porę skończyłem, bo nadjechał pociąg. Wewnątrz wagonu nawet znalazła się wnęka idealna dla mojego pakunku.
Z Warszawy do Krakowa pojechałem tym nowym Pendolino. Bez rewelacji, choć miałem objawy choroby lokomocyjnej – po raz pierwszy w pociągu. Niestety zabrakło miejsca na duży bagaż i musiałem się nagłowić, aby bezpiecznie ustawić mój ładunek, bo obsługa pociągu marudziła. Obwiązałem go linkami i jakoś wytrzymał.
Złożenie roweru w Krakowie, choć pracochłonne, to bezproblemowe. Nie dostrzegłem uszkodzeń. Dopiero pozbycie się kartonu zabrało mi niepotrzebnie czas, a nie chciałem go bezczelnie porzucać na peronie. Pomogli mi pracownicy Służby Ochrony Kolei. Ponieważ była noc, nie pozostało mi nic innego, jak odnaleźć hostel, w którym zatrzymałem się w zeszłym roku. Było ciężko go odnaleźć bez planu miasta.
Dzisiaj zaś pozostało dotrzeć do Rzeszowa i wsiąść na rower, kierując się na południe. Remonty na linii kolejowej bardzo psuły komfort i szybkość jazdy. W większości połączenia odbywają się za pomocą busów, ale znalazł się jeden pociąg, co mnie dowiózł bez przesiadek w południe. Zza okna w pociągu martwiły mnie granatowe chmury, ale na dworcu przywitało mnie ostre słońce (i rowerzysta w cywilu, który zaczepił mnie, pytając o plany).
Rzeszów nie jest wygodnym miastem. Buspasy, beznadziejne skrzyżowania czteropasmowe (kilka razy wjechałem na pas do skrętu tylko w prawo, bo trzeba wiedzieć, że aby za zakrętem jechać prosto, należy ustawić się na środkowym pasie), drogi dla rowerów z wysokimi krawężnikami co 10 metrów. Przynajmniej asfalt wygodniejszy niż na zachodzie miasta.
Jechało się nie najłatwiej. Podjazdy były ciężkie, ale przynajmniej zjazdy szybkie (nawet 70 km/h). Widoki od czasu do czasu też się trafiały, choć aparat kiepsko sobie radził z ich chwytaniem.
Miałem ze sobą ładowarkę solarną Sunen SC17B, więc mogłem wykorzystać prażące słońce. Prąd był dla mnie pewnym ograniczeniem podczas wypraw rowerowych, dlatego miałem nadzieję, że się to jakoś zmieni. Diody wskazywały pełną moc działania. Miałem tylko nadzieję, że wbudowany akumulator 1200 mAh nie okaże się podróbką.
Podróż pociągiem mnie wykończyła. A może to ciężar roweru z sakwami tak spowalniał moją podróż? Dzisiejszy dystans mnie nie satysfakcjonował, ale mimo to zacząłem się rozglądać za polem namiotowym. Przed wyjazdem wypatrzyłem jedno takie w Sanoku. Przy akompaniamencie muzyki disco-polo poszedłem spać moim w świeżo zaimpregnowanym namiocie. Miałem ogromną nadzieję, że pogoda nazajutrz będzie wyglądać inaczej niż w prognozie.
Kategoria Polska / podkarpackie, kraje / Polska, góry i dużo podjazdów, pod namiotem, z sakwami, dojazd pociągiem, wyprawy / Bieszczady 2015, rowery / Trek

Lednica, Czechy, Rzym, Wenecja i Biskupin

  161.82  07:22
Przemokłem w piątek podczas powrotu z pracy, dlatego wczoraj nie wybrałem się nigdzie. Prognoza pogody jest niezmienna od czterech dni, więc dzisiaj także ryzykowałem zimnym prysznicem z nieba. Cóż, z cukru nie jestem, a za tydzień zaczyna się mój urlop, więc chciałem zaliczyć jakąś gminę w okolicy.
Na niebie całkowite zachmurzenie, ale nie było chłodno. Lekka bluza wystarczyła. Nie miałem ochoty na starą krajówkę do Pobiedzisk, ale gdy lunęło, a ja byłem na przedmieściach Poznania, zmieniłem plan, wykluczając wszelki teren. Wolałem stabilny asfalt. Sporo na nim kałuż, ale zdecydowanie czyściej.
Lednica nie zaimponowała mi. Brama Ryba jest mniejsza niż sądziłem. Za to widoki chmur zmieniających się raz za razem bardzo mnie przyciągały. Takie pocieszenie w ten deszczowy dzień.
Przejechałem przez Czechy, a potem przez Rzym, który chciałem już od roku odwiedzić. Zobaczyłem tam nawet znak kierujący do dębu „Chrobry”, ale nie miałem pojęcia, gdzie go szukać i za ile kilometrów się ujawni. Zignorowałem pomnik przyrody i pojechałem dalej. Kolejny na drodze był Biskupin.
W Gąsawie przed Biskupinem spotkałem kolejkę wąskotorową Żnińskiej Kolei Powiatowej. Odjeżdżała w ciągu pięciu minut, ale czas jazdy zdecydowanie odradził mi tej przyjemności. W dodatku lokomotywą była spalinowa LYd2. W taborze mają ciekawszy okaz – parowóz Px38 z 1938 roku, ale chyba rzadko wyjeżdża w trasę.
W biskupińskim muzeum nie znalazłem parkingu dla rowerów. Szkoda, bo miałem nadzieję zobaczyć kawałek historii, o której kiedyś się uczyłem w szkole. Zaraz dalej wjechałem do Wenecji, a tam Muzeum Kolei Wąskotorowej. Ach, ależ ja mam czasu na zwiedzanie.
Deszcz prześladował mnie coraz częściej. Na szczęście ten bardziej ulewny wlókł się tak wolno, że z daleka było wiadomo, że za chwilę lunie. Czasem chowałem się pod wiatami przystanków, a czasem pod drzewami. Te iglaste chroniły najgorzej. Słońce pokazało się zaledwie kilka razy. Najczęściej zapowiadało deszcz.
W Żninie zacząłem się zastanawiać, czy nie zmienić planu i zamiast na Bydgoszcz, żeby pojechać na Inowrocław. Zdecydowałem się kontynuować podróż zgodnie z planem. Co prawda nie zdążyłbym na tańszy pociąg, ale w Bydgoszczy byłem zaledwie raz, a ponieważ dzisiaj jest przesilenie letnie, to mogłem wrócić później. Zawsze to więcej zdjęć.
Było strasznie dużo aut na drodze z Łabiszyna do Brzozy. Gdzie te wszystkie osobówki pędziły w tak niepogodne niedzielne popołudnie? Jeszcze nadciągnęła taka czarna chmura, że co chwila z niej kropiło lub padało. Już wiedziałem, że nie zdążę na kolejny pociąg i będę musiał czekać 2 godziny na TLK. Na szczęście bezpośredni do Poznania.
Niektórzy pomylili drogę ekspresową z prowadzącą wzdłuż niej drogą lokalną. Gdzie była drogówka? Wedle obecnego prawa ci mordercy nie powinni już mieć prawa jazdy. Nawet jeśli tylko na okres wakacji.
Złapał mnie deszcz, ale taki, że nie odpuszczał długo. Schroniłem się pod wiaduktem. Przejeżdżający rowerzysta rzucił: „Nie ma co czekać”. Rzeczywiście, nie przestawało ciapać. Włożyłem cieplejszą bluzę, bo robiło się chłodno, potem jeszcze kurtkę, bo jednak szkoda mi było przemoczyć bluzę i ruszyłem. Po chwili jazdy przestało padać, zrobiło mi się gorąco i zostałem w samej kurtce.
W Bydgoszczy miałem problem z odnalezieniem dworca głównego, bo nie został oznaczony na mojej mapie. Gdy już do niego trafiłem, okazało się, że jest w remoncie. Po odstaniu w kolejce do okienka po bilet pozostało mi niewiele czasu do odjazdu. Kupiłem coś do jedzenia i zacząłem długą wędrówkę po dworcowym labiryncie. Musieli się nieźle nagłowić w jaki sposób utrudnić życie podróżnym, bo droga na piąty peron jest długa i kręta. Już we Wrocławiu kilka lat temu było łatwiej.
Niestety do domu miałem dojechać późno, ale co tam. Wyprawa się udała. Żałuję tylko, że nie pojeździłem dłużej po Bydgoszczy. Pewnie jeszcze tam wrócę.

Kategoria Polska / kujawsko-pomorskie, kraje / Polska, setki i więcej, Polska / wielkopolskie, dojazd pociągiem, rowery / Trek

Sompolno

  167.55  07:28
Chciałem po raz kolejny wybrać się nad morze – tak mnie to wszystko wciągnęło. Pogoda jednak pokrzyżowała moje plany. Wczoraj padało po południu, a i dzisiaj też ma być podobnie, ale wieczorem. Jako że wiatr miał być nieznaczny, a do tego zmienny, to mogłem pojechać dokądkolwiek. Wybrałem wschód, bo tam było najbliżej do niezaliczonych gmin. Najpierw myślałem o Ślesinie, ale było mi mało i wyznaczyłem trasę, dodając Sompolno.
Jeszcze rano była mgła, ale po godz. 9 pozostała już tylko wysoka wilgotność powietrza. Nie mając dużego wyboru, pojechałem drogą krajową do Słupcy. Ruch był niewielki, ale niestety napływał falami. Najgorsze były „elki” – przynajmniej 3 wyprzedziły mnie „na gazetę”. Straszne nieuki wsiadają do aut. Oby nigdy nie zdali egzaminu.
Na drodze wojewódzkiej za Słupcą o dziwo był duży ruch, ale nie trwało to długo, bo zaraz skręciłem na drogi lokalne, w tym drogi terenowe. Na szczęście odcinek piaszczysty był tylko jeden, reszta szutrowa lub ładne polne drogi. Dopiero po artykule z „Rowertouru” o oponach dla sakwiarzy zdałem sobie sprawę, że bieżnik moich opon jest nieodpowiedni do jazdy w terenie. Mimo wszystko spodobały mi się opony niemieckiego producenta i następnymi będzie na pewno model Continental Travel Contact.
Temperatura rosła i przez dużą wilgotność powietrza jechało się nieprzyjemnie. W Ślesinie pożarłem kolejnego loda. Mimo że zawiera on tyle tłuszczów trans i cukrów prostych, a w takiej temperaturze może być dodatkowo niekorzystny dla gardła (łatwo o skurcz naczyń krwionośnych przez różnicę temperatur, co prowadzi do bólu), to robi się po nim tak przyjemnie. Panowie, z którymi gawędziłem pod budką z lodami doradzili, że zaraz będzie plaża i mogę w drodze do Sompolna wskoczyć do wody, i się orzeźwić. Kuszący pomysł, ale obawiałem się, że nie wyrobię się na pociąg.
Tak w ogóle rozwiązałem jeden problem. Stukanie w rowerze nasiliło się tak bardzo, że poirytowany zacząłem kilka dni temu wyginać rower na prawo i lewo. Doszedłem do tego, że to właśnie pedały są winne stukaniu. Potraktowałem je odtłuszczaczem i oliwą. Pomogło połowicznie, więc wracając z pracy, wstąpiłem do serwisu rowerowego, kupiłem nowe pedały – na łożyskach maszynowych – i wiecie co? Jedzie się o niebo lepiej. Nie muszę się denerwować ani wstydzić. Ach, jak przyjemnie się teraz jeździ. No, może prawie, bo głuche stukanie od czasu do czasu, które zaczęło się 3 lata temu wciąż występuje. Mam nadzieję, że winny jest przedni amortyzator (tylko jego nadal nie wymieniłem), bo jeśli to nie on, to ja chyba się pozbędę tego roweru.
Całą drogę przeszkadzały maleńkie robaczki. Błonkówki mniejsze od meszki. Irytujące jest, gdy nie można tego porządnie strząsnąć. Była też jusznica deszczowa, ale tego dziadostwa nie trzeba przedstawiać. Nie byłem więc sam w trasie.
Było tak nieznośnie gorąco, że nie chciało mi się nawet robić zdjęć. Dopiero tuż przed godz. 19, gdy prawie dotarłem do Konina, od zachodu napłynęły chmury, przesłaniając delikatnie słońce i orzeźwiając świeżym, chłodniejszym powietrzem. Trochę mnie to martwiło, bo chciałem dotrzeć do domu suchy. Cóż, chmury to jeszcze nic groźnego. Był wciąż czas. Na dworcu pozostało pół godziny do pociągu, więc wziąłem jedzenie na wynos od Chińczyka. Dawno jadłem dania z tej kuchni. Do tego ta niska cena. Całkiem jak w barze mlecznym. Ciekawe jakie rzeczy dodają do jedzenia.
W pociągu była klimatyzacja. Aż nie chciało mi się wracać do baru po sztućce, ale palcami jeść nie zwykłem. Miałem na podróż książkę, którą wrzuciłem przed wyjazdem do sakwy (jedna sakwa wystarczyła, aby pomieścić wszystko i odciążyć plecy). W Poznaniu co jakiś czas spadały krople deszczu, ale padać zaczęło dopiero, gdy znalazłem się u siebie. Co więcej mogę napisać? Nie była to ciekawa podróż. Może innym razem przydarzą mi się jakieś przygody.
Kategoria kraje / Polska, setki i więcej, Polska / wielkopolskie, dojazd pociągiem, rowery / Trek

Znad morza

  13.58  00:39
Szkoda, że jutro mam do pracy, bo zostałbym dłużej. Wstałem leniwie i późno, choć po raz kolejny nie przespałem całej nocy. Mięśnie po tak długim dystansie nie zregenerowały się. Nie było szans na długą wycieczkę. Najpierw chciałem się przespacerować po plaży zanim pomyślałem dokąd dalej.
Niezaprzeczalną zaletą sandałów jest to, że niestraszny im piach. A i zdejmuje się je migiem. Przyznam się, że po raz pierwszy w życiu poczułem jak to jest, gdy fale docierają do bosych stóp. Niebawem znów wrócę nad morze. Może z innymi planami.
Poczta była zamknięta, więc nikogo nie ucieszy kartka ode mnie. Pozostało mi tylko znaleźć restaurację, żeby zjeść rybkę, najchętniej z pieca. Niestety tak wcześnie nikt nie jada ryb i piece były zimne, więc obszedłem się smakiem. Zamówiłem jajecznicę i przyszła z tyloma dodatkami, że się objadłem. Do tego przemarzłem, bo wiatr dmuchał od morza.
Nie do końca wiedziałem, którędy dostać się do domu – przez Białogard czy przez Koszalin. Pojechałem do drugiego miasta. Przy okazji kupiłem książkę na długą drogę do domu. Warunek był jeden – nie mogłem zasnąć w pociągu.
Wróciłem do Koszalina. To miasto wydaje mi się dziwnie znajome. Nie z tego powodu, że byłem w nim wczoraj. Ma znany mi układ urbanistyczny. Tylko nie pamiętam, w którym mieście już taki widziałem. Dostać się do dworca nie było łatwo, a tam technologii nigdy chyba nie widziano. Brak jakiejkolwiek graficznej prezentacji najbliższych przyjazdów i odjazdów. No i te pociągi. Chciałem pojechać bezpośrednio do Poznania po godz. 13. Udało mi się nawet dotrzeć na dworzec z półgodzinnym wyprzedzeniem. I co? Brak miejsc. Byłem przekonany, że pojadę Regio, a okazało się, że to TLK. Regio dopiero po godz. 17. Co tu robić? Pani mi pomogła. Niestety były to 2 pociągi dwóch różnych spółek, więc musiałem kupić 4 bilety. Zaoszczędziłem na noclegach, ale te powroty – zawsze męczące. Dobrze, że miałem książkę.
W jednym pociągu ciasnota, drugi spóźnił się godzinę. Ktoś doradził, że mogłem jechać taniej, ale było po sprawie. Przez Poznań przeszła burza przed moim przyjazdem. Może jednak dobrze, że nie dotarłem do domu zbyt wcześnie.
Kategoria Polska / zachodniopomorskie, kraje / Polska, pod namiotem, z sakwami, dojazd pociągiem, mikrowyprawa, rowery / Trek

Kategorie

Archiwum

Moje rowery