Trwa ładowanie…
Trwa ładowanie…

Widzisz podstawowy wygląd strony. Wystąpił problem z serwerem plików. Napisz do mnie, gdyby problem występował zbyt długo.

Andrzej na rowerze

Wpisy archiwalne w kategorii

Polska / wielkopolskie

Dystans całkowity:51913.57 km (w terenie 4524.34 km; 8.72%)
Czas w ruchu:2454:54
Średnia prędkość:21.09 km/h
Maksymalna prędkość:56.53 km/h
Suma podjazdów:218119 m
Maks. tętno maksymalne:165 (84 %)
Maks. tętno średnie:160 (81 %)
Suma kalorii:160092 kcal
Liczba aktywności:906
Średnio na aktywność:57.30 km i 2h 42m
Więcej statystyk

Pierścień dookoła Poznania

  187.20  09:13
Kończą mi się pomysły na wycieczki. Wczoraj przypomniałem sobie o planie przejechania szlaku rowerowego wokół Poznania, więc wstałem dzisiaj wcześnie. Niepotrzebnie piłem tę kawę, bo zanim się zorientowałem, zaczęła dochodzić godz. 9. Po rozgrzewce ruszyłem na północ, szlakiem łącznikowym do drogi na poligon Biedrusko. (W weekendy przejazd rowerem jest możliwy w godzinach 8–22).
Po prawie 8 km znalazłem się na szlaku, a że poligon był otwarty, to rozpocząłem jazdę wokół Poznania zgodnie z ruchem wskazówek zegara. Znanymi i nieznanymi drogami dotarłem do Murowanej Gośliny. Za jej centrum musiałem przy kilku słupach spędzić trochę czasu, rozrywając śmieci, które zasłaniały oznakowanie szlaku. Byłoby zdecydowanie łatwiej ze scyzorykiem czy nożyczkami. Może następnym razem będę pamiętał, aby się zabezpieczyć, gdy zechcę ruszyć znakowanym szlakiem. Ograniczałem spoglądanie na mapę w telefonie, żeby mieć lepszą zabawę.
Zielonkę przemierzyłem przeróżnymi drogami – piaszczystymi, zarośniętymi trawą, z wybojami w asfalcie czy po betonowych płytach. W terenie jechało się najwygodniej. Jadąc na południe, miałem pod wiatr, ale i tak przemieszczałem się szybko. Na jednym zjeździe, jedynym, na którym było błoto, minąłem taliba (tak jest, wyglądał jakby się urwał z Afganistanu) ustawiającego kamerkę skierowaną ku szczytowi wzniesienia, z którego zjeżdżałem. Nie potrafiłem tego ogarnąć.
W Kostrzynie po raz pierwszy zgubiłem szlak, który został poprowadzony ulicami jednokierunkowymi. Trafiłem na niego z powrotem, korzystając z mapy w telefonie. Zrobiłem też zakupy, żeby zjeść jakiś obiad i pojechałem dalej, aby czym prędzej pozbyć się wiatru w twarz. W Gądkach znów zgubiłem szlak. Podejrzewam, że projektanci dali wolną rękę w pokonaniu drogi ekspresowej – albo schodkami po kładce, albo pod wiaduktem, odbijając z trasy kilkaset metrów. Wybrałem dłuższą drogę, żeby sprawdzić, czy przypadkiem szlak tamtędy nie wiedzie.
W Kórniku po raz pierwszy natrafiłem na szlak poprowadzony drogą inną niż na mapie. Poleciał drogą dla pieszych i rowerów, tylko że można się tam dostać albo po chodniku (wdrapując się wcześniej na wysoki krawężnik), albo przeskakując przez łańcuchy rozdzielające ulicę od drogi dla pieszych i rowerów. Widok na Jezioro Kórnickie jest jednak warte tej niedorzeczności. Odtąd miałem boczny wiatr.
Przed Rogalinem wydawało mi się, że szlak gdzieś zboczył, bo nie spotkałem ani jednego oznakowania, aż dojechałem pod pałac Raczyńskich. W tym miejscu szlak chyba się zmienił, bo w telefonie miałem wgrany ślad innego rowerzysty, który ten szlak pokonał i ów rowerzysta ominął terenowy odcinek przez Rogaliński Park Krajobrazowy. Niestety zmieniony szlak prowadzi przez park pałacowy, a ten został zamknięty wiosną na czas remontu muzeum. Chociaż wjechałem tam bez fizycznych przeszkód (jedynie znakowanie na drzewach zostało zamalowane), to wyjazd z parku uniemożliwiła mi furta zabezpieczona łańcuchem i kłódką. Na szczęście kawałek obok w ogrodzeniu ktoś zrobił dziurę i nie musiałem przerzucać roweru przez siatkę. Potem musiałem na czuja przedostać się po łąkach. Nie było widocznych dróg czy ścieżek, ale znaki na odległych drzewach mnie poprowadziły we właściwym kierunku. W końcu zobaczyłem słynne dęby rogalińskie. Są takie potężne, ale przykro się robi, patrząc na liczbę martwych okazów.
W Mosinie znów trafiłem na jednokierunkową. Próbowałem znaleźć oznakowanie szlaku, ale bezskutecznie. Dopiero gdy udałem się chodnikiem wzdłuż jednokierunkowej (pod prąd), zobaczyłem oznakowanie szlaku. Bezmyślne rozwiązanie. Ja zasugerowałbym pociągnąć szlak ulicami Poznańską i Hugona Kołłątaja – dla bezpieczeństwa i wygody.
Znanymi drogami terenowymi dotarłem do Stęszewa, a potem jechałem prosto po szlaku bez jakichś większych niespodzianek. To była raczej walka ze zmęczeniem i próba szybkiego zakończenia wycieczki. Zmrok zapadł bardzo szybko, czego się nie spodziewałem. Jesień coraz mniej sprzyja wycieczkom. Na szczęście nie miałem daleko do domu.
Za Sadami szlak przebiega po niedawno wybudowanym wiadukcie nad drogą ekspresową. Wiadukt niestety jest jeszcze zamknięty dla ruchu, a znaki nakazywały mi objazd. Nie miałem na to najmniejszej ochoty, więc pokonałem przeszkody i przedostałem się na drugą stronę. Potem jeszcze kawałek asfaltu, trochę kamienistej drogi, ścieżka od Złotnik przez Morasko, aż dotarłem wymordowany do domu. To chyba za dużo terenu, jak na mnie.
Kategoria kraje / Polska, po zmroku i nocne, Puszcza Zielonka, setki i więcej, terenowe, Polska / wielkopolskie, Wielkopolski Park Narodowy, rowery / Trek

Jesiennie po Wielkopolskim Parku Narodowym

  52.53  02:27
Jesień w końcu się pokazała albo po prostu to ja jej nie zauważałem. Pojechałem się rozruszać po Wielkopolskim Parku Narodowym. Niestety zmrok złapał mnie szybko, ale nie zrezygnowałem z planu pojechania w stronę Mosiny po szlaku rowerowym, po którym jechałem ostatnio z Konina. Po zmroku w terenie jeździ się tak jakoś inaczej. Przydałby się rower MTB.
Chciałem wrócić do domu przez Wiry, ale ktoś nieudolnie oznaczył leśną drogę na mapie i nie udało mi się jej znaleźć. Skróciłem sobie powrót przez Luboń, ponieważ stamtąd do centrum Poznania prowadzi prosta ulica. No prawie, bo musiałem z niej zjechać przez jakiś remont. Na nieoświetlonej drodze dla pieszych i rowerów nawrzeszczałem na kretyna, w którego prawie się wpakowałem, bo nie miał oświetlenia ani nawet odblasków. Było dzisiaj tak ciepło, że jechałem ubrany w spodenki i koszulkę. Niech takich dni będzie więcej.
Kategoria kraje / Polska, po zmroku i nocne, terenowe, Polska / wielkopolskie, Wielkopolski Park Narodowy, rowery / Trek

Z Konina wzdłuż Warty

  169.55  07:53
Tym razem udało mi się wsiąść do właściwego pociągu. Wydawało mi się, że jest chłodniej niż poprzedniego dnia. Najgorzej było w Koninie, do którego dotarłem po godz. 8. Gdy ruszałem, byłem ubrany tak samo, jak wczoraj, ale marzłem w ręce. Pewnie dlatego, że było tak wcześnie. Po szybkiej kawie w Żabce założyłem rękawice i ruszyłem nad Wartę.
Zastanawiałem się, czy nie pojechać wałami, jednak obecność trawy na drodze mnie zniechęciła. Pojechałem innymi drogami terenowymi, potem asfaltami, aby w końcu wjechać – wydawałoby się – na odludne polne drogi wzdłuż Warty. Co chwila mijałem rybaków lub biwakowiczów. Tych, którzy pojechali tam na rowerach była zaledwie garstka. Gdzieś w połowie drogi musiałem przekroczyć Czarną Strugę, sporej szerokości kanał. Najbliższy most znajdował się jednak prawie 2 km od ujścia do Warty. Na szczęście droga była wyjeżdżona i dużo czasu mi ten manewr nie zajął.
Przez Zagórów skierowałem się na Pyzdry. Nie chciałem jechać asfaltami, więc znalazłem jakieś polne drogi. Jedne lepsze, inne gorsze. Na wałach wiał chłodny wiatr, a gdy jechałem dołem po zawietrznej stronie, to przypiekało słońce na bezchmurnym niebie. Tak niewiele tej pogodzie brakowało do ideału.
Trochę piachu, więcej trawy i dotarłem do Pyzdr. Miasto ładnie się prezentuje z drugiej strony Warty, ale przez ostre słońce nie uchwyciłem tego na zdjęciu. Od Pyzdr był sam asfalt i w sumie nic ciekawego. Raptem kilka wzgórz z ciekawszymi widokami, jednak pod słońce. Żeby dostać się do Nowego Miasta nad Wartą musiałem pokonać odcinek drogi krajowej. Akurat było jakieś zwiększone natężenie ruchu, a pobocza próżno tam szukać. Dalej musiałem dostać się do Śremu przez Książ Wielkopolski. Wiał paskudny wiatr boczny. Nie mogłem się doczekać, aż będzie on mi pomagał, wiejąc w plecy w drodze na północ.
Wiatr mi nie pomógł albo tego nie odczuwałem. Przejechałem za to przez piękne lasy Rogalińskiego Parku Narodowego, za którymi złapał mnie zachód słońca. Nie zrezygnowałem z jazdy po Wielkopolskim Parku Narodowym. Nie było co prawda łatwo, jednak przejechałem szlak w jednym kawałku i prawie bez problemów. Jedynie gdzieś w jakimś lasku wszystkie drzewa wydały mi się takie same i nie mogłem znaleźć pod liśćmi ścieżki, ale chyba intuicyjnie (bo jechałem tamtędy już nie pierwszy raz) pokonałem cały mrok, docierając do lamp ulicznych. Moje oświetlenie już nie radzi sobie w takich warunkach.
Kategoria kraje / Polska, po zmroku i nocne, setki i więcej, terenowe, Polska / wielkopolskie, Wielkopolski Park Narodowy, rowery / Trek

Puszcza Notecka

  147.42  07:35
Od dłuższego czasu planowałem wycieczkę do Konina. Wstałem dzisiaj o 5, pojechałem w świetle gwiazd na dworzec, zdążyłem kupić bilet, a nawet wsiąść do pociągu... ale nie mojego. Zamiast relacji na Kutno o 6.35, wsiadłem do pociągu do Krotoszyna o 6.36. Dopiero pani konduktor mnie o tym poinformowała podczas sprawdzania biletów. Wsiadłem do pociągu powrotnego w Środzie Wielkopolskiej. Byłem półtorej godziny w plecy, a nie opłacało mi się już jechać do Konina, bo najbliższy pociąg był przed południem. Wymyśliłem, że pojadę do Puszczy Noteckiej. Tak intensywnie o niej myślałem, że będzie moim kolejnym celem, a wyszło dużo szybciej. Wsiadłem w pierwszy pociąg i pojechałem do Krzyża Wielkopolskiego.
Do Krzyża dojechałem bez przeszkód. Pod dworcem zrobiłem zdjęcie wyblakłej mapki okolicznych dróg dla rowerów (chociaż żadnego z tych szlaków nie znalazłem) i głównych dróg leśnych. Od razu ruszyłem do Drawska, a potem jeszcze dalej na południe, już po drogach leśnych. Przyjemnie się jechało, choć minąłem się z kilkoma blachosmrodami. Z jednej strony wchodzi się do lasu, aby od tego odetchnąć, a z drugiej częściowo dzięki nim droga nie zarasta zielenią. Sam nie wiem.
Na chwilę wjechałem na drogę asfaltową, potem źle skręciłem, wjechałem na jakąś podmokłą łąkę bez możliwości przejazdu dalej. Po wydostaniu się stamtąd było z górki. Droga najczęściej wygodna, pomijając jedną taką wyłożoną kamieniami. Żeby było zabawniej, jeździłem po puszczy zygzakiem. Tak dla większej przyjemności.
W Piłce trafiłem na zakaz wjazdu rowerem, a obok drogę dla rowerów. Mimo że była stara, to na szczęście nieutwardzona i nawet dobrze się jechało, choć rośnie na niej stanowczo za dużo chwastów. Gdy zjechałem ze ścieżki, aby dostać się do Marylina, źle skręciłem i zatrzymałem się na jakimś gospodarstwie rolnym. Na szczęście powrót na trasę nie był trudny i po chwili byłem w Marylinie. Doprawdy przedziwna wioska. Szukając właściwej drogi, trafiłem na drewniany drogowskaz, którego tabliczki były wypełnione imionami. Obok imion był podany czas w sekundach. To prawdopodobnie czas dojścia do domów, jednak tabliczka z podpisem „Las” nie naprowadziła mnie dobrze. Może i trafiłem do lasu, jednak droga się tam urwała, a ja zabłądziłem. Gdy w końcu znalazłem drogę, to okazało się, że skręciłem zbyt wcześnie i nie powinienem był nawet zobaczyć tamtego drogowskazu.
Na południe jechałem jakąś drogą pożarową, ale jaka to była droga! Tyle pagórków i ładnych drzew minąłem, że mam teraz apetyt na więcej. A skoro mowa o apetycie, to zrobiłem się głodny. Wjechałem na jakąś starą pół asfaltową drogę, którą pokrywają łaty z ziemi, więc była to prawie że droga terenowa, jednak dużo wygodniej było poruszać się poboczem. Dojechałem nią do Mokrza. Miałem nadzieję znaleźć tam sklep, ale się pomyliłem. Sklep w kolejnej wiosce był otwarty na klucz – wywieszona plakietka „Otwarte”, a drzwi zamknięte. Głód zaspokoiłem dopiero po ok. 30 km w którejś z kolei wsi. Drogi leśne, które pokonałem nie były najwygodniejsze, ale w końcu dostałem się do Obornik. Po drodze, gdzieś pod Wronkami, myślałem o tym, aby przerwać jazdę i wrócić do domu pociągiem, ale na szczęście wyleciało mi to z głowy. Wiatr nie był szczególnie silny, choć słońce mogło zajść trochę później. Kilka kilometrów za Obornikami zapadł zmrok. Na szczęście aut nie było wiele. Zatrzymałem się jeszcze w sklepie osiedlowym po śniadanie. Planowałem następnego dnia spróbować ponownie, tym razem wsiadając do właściwego pociągu.
Kategoria kraje / Polska, po zmroku i nocne, setki i więcej, terenowe, Polska / wielkopolskie, Puszcza Notecka, rowery / Trek

Zielonka przed zmierzchem

  38.48  01:42
Po pracy wybrałem się na krótką przejażdżkę. Deszcz, który spadł przez ostatnie 2 dni nie był duży, więc pomyślałem o puszczy – Zielonce. Chciałem znów znaleźć się na stepach nieopodal Annowa. Ostatnio mi się tam spodobało, więc chciałem zobaczyć, czy coś się zmieniło. Wszak jesień wyciągnęła swoje farby.
Dni stają się coraz krótsze, ale udało mi się dostać do Zielonki, gdy słońce było wciąż nad horyzontem. Puszcza nadal ma swój letni wygląd, więc pewnie jeszcze trochę potrwa zanim zacznie się przemiana. Pamiętam, jak w zeszłym roku jeździłem po górach jesienią, gdy drzewa przybierały niesamowite kolory. Brakuje mi tamtych wycieczek. Pomyślałem, że może pójdę na studia do Rzeszowa. Miałbym wtedy blisko do rodziny, a także do Bieszczad. Marzenia.
Kategoria Polska / wielkopolskie, Puszcza Zielonka, kraje / Polska, terenowe, rowery / Trek

Przez pół Polski

  424.08  20:47
W końcu dostałem urlop. Planowałem go na sierpień, ale zrobiłem to zbyt późno i góra nie zgodziła się. Może to i dobrze, raptem w lipcu miałem poprzedni urlop, choć z drugiej strony potrzebowałem odpoczynku. Żeby jednak odpocząć, musiałem nakręcić się sporo, jadąc do domu najlepszym transportem na świecie. Przygotowałem się na pobicie swojego rekordu życiowego w dystansie wyprawy. Zaplanowałem pokonanie ponad 500 km, jednak coś mi w tym przeszkodziło.
Prognoza pogody była bardzo sprzyjająca. Ciepło, niewiele chmur. Mgły tylko rano, choć mogły pojawić się ponownie nocą. Po prostu nie można było nie skorzystać z okazji. Po wyspaniu się, a potem długim pakowaniu i rozgrzewce, rozpocząłem jazdę na kwadrans przed sobotnim południem. Chciałem przed zmierzchem przejechać jak najdalej drogami krajowymi, bo było nimi najkrócej. Z Poznania wyjechałem spokojnie drogą nr 92, kierując się na Wrześnię. Może spokojna jazda, to złe określenie, bo miałem średnią nierzadko ponad 30 km/h, ale jechało mi się bardzo lekko. Widocznie miałem dużo energii, jednak jechałem trochę bezmyślnie, bo ta prędkość miała się później zemścić.
Na początku droga była nudna, więc zrobiłem zaledwie kilka przystanków na kanapki, które przygotowałem przed wyjazdem, no i na parę zdjęć. Od węzła drogowego przy drodze ekspresowej S6 do Wrześni było szerokie pobocze, potem brak, ale chociaż ruch zmalał. We Wrześni rowerzyści omijali drogi dla rowerów, jak tylko mogli, bo jakość tych dróg była daleka od jakichkolwiek standardów. Po 100 km jazdy, w Koninie, w którym byłem pierwszy raz na rowerze, nie pozwoliłem sobie na zwiedzanie. Miałem to miasto w kolejnych planach. Za Koninem wjechałem na pagórkowaty teren, z którego rozciągał się niekiedy nie najgorszy widok. Pagórki były aż do Koła, w którym zatrzymałem się na hot-doga, a kawałek dalej zjechałem z głównych dróg. Słońca od jakiegoś czasu nie było widać przez zachmurzenie i nie wiedziałem kiedy dokładnie zapadł zmierzch, ale było to kilka kilometrów za Kołem. Droga w nie najlepszym stanie nie zapowiadała komfortowej podróży nocą. Nie była to jedyna niewygodna. Tuż przed Łęczycą, gdy było naprawdę ciemno, wjechałem w pierwszą, wielką mgłę. Z początku byłem przekonany, że powstała nad pobliskim ciekiem wodnym, bo kawałek drogi dalej zrobiło się czysto. Nic bardziej złudnego. Mgły – choć z przerwami – dręczyły mnie przez calutką noc.
Minęła północ, sen zaczynał męczyć mnie coraz mocniej. Potrzebowałem kofeiny. Musiałem zatrzymać się kilkakrotnie, bo zasypiałem na rowerze. Dobrze chociaż, że auta na drodze spotykałem co kilkadziesiąt minut, bo jadąc w tamtej coraz gęstszej mgle, nie czułem się zbyt bezpiecznie. 200 km weszło powoli. Pierwszą czynną stację benzynową spotkałem tuż przed Rawą Mazowiecką. I tak, jak w zeszłym roku, był to Orlen. Najpopularniejsza sieć, która prawie zawsze jest pod ręką. Zamówiłem gorącą kawę, wziąłem też puszkę zimnej na drogę, zapłaciłem majątek i po ogrzaniu się ruszyłem dalej.
Widziałem tysiące gwiazd na czystym niebie. Gdzieś w oddali były błyskawice, ale bez grzmotów. Miałem nadzieję, cokolwiek by to nie było, że mnie minie. Coraz bardziej brakowało mi słońca. Kolejna setka weszła bardzo wolno gdzieś po 5 nad ranem. Gdy zaczynało się przejaśniać, gdy mgły jeszcze nie odpuszczały, a chmur tylko przybywało, wjechałem na piaszczystą drogę, mimo że miał to być pewny asfalt. Laicyzm początkujących maperów jest straszny. Nie miałem ochoty zawracać, więc brnąłem dalej z nadzieją na koniec tej męki. Tak właściwie to szedłem, bo jechać się absolutnie nie dało. Rosa z trawy zamoczyła mi buty, a piach oblepił je od czubka po nogawkę. Dobrze, że trwało to tylko 2 kilometry.
Czułem straszne zmęczenie i nawrót senności. Dowlekłem się do Białobrzegów, pewnie było już po wschodzie słońca, ale nie dało się tego odczytać z nieba. Drogi dla rowerów, którymi musiałem jechać, pozostawiam bez komentarza. Kupiłem jakieś proste śniadanie i z odrobinę większą ilością energii ruszyłem drogą krajową w kierunku Puław. Mgły zaczęły przechodzić po godz. 9. Jechałem ślamazarnie. Zmęczenie organizmu dawało się we znaki coraz bardziej. Podejrzewam, że winą była zbyt szybka jazda przez pierwsze 150 km. Gdybym wtedy oszczędzał siebie, to z pewnością mięśnie dawałyby radę. Tak sądzę.
12 godzin po wyruszeniu z domu byłem na 16. kilometrze za Kozienicami. Do celu zostało ok. 150 km. Druga bateria w telefonie do nagrywania sygnału GPS była na wyczerpaniu. Na szczęście mój niedawny zakup telefonu o bardzo pojemnej baterii przybywał mi na ratunek. Naprędce ściągnąłem mapę, plan trasy i byłem pewien tego, że uda mi się zachować cały ślad bez potrzeby późniejszej zabawy z odtwarzaniem go z pamięci.
400 km wskoczyło o godz. 13. Pomyślałem sobie, że zdążę na kolację. Po wjechaniu do województwa lubelskiego zaczęło lekko kropić. Martwiło mnie to o tyle, że prognoza pogody zapowiadała przelotne deszcze. Do Puław musiałem dostać się starym mostem, ponieważ nikt nie pomyślał o kładce rowerowej wzdłuż drogi ekspresowej. Przestało padać, więc Puławy zatrzymały mnie na dłużej. Najpierw zacząłem szukać sklepu, żeby uzupełnić zapasy, a później chciałem wrócić do piekarni, którą zauważyłem w trakcie poszukiwań sklepu. Niestety zabłądziłem i zrobiłem większą pętlę, niż mogłem sobie na to pozwolić, jednak drożdżówka ze śliwkami była tego warta.
Puławy, choć nie są miastem w pełni przyjaznym rowerzystom (drogi dla rowerów wyłożone dziurami, nierzadko prowadzące donikąd, wysokie progi zwalniające), to wróciłbym tam choćby po to, żeby je normalnie zwiedzić. Za miastem spełniła się moja największa obawa – po 417 km podróży lunął deszcz. Zatrzymałem się przy pierwszej napotkanej wiacie przystankowej, przebrałem się i zacząłem zastanawiać się, czy mogę kontynuować bicie rekordu. Po godzinie przestało padać i zdecydowałem. Ponieważ na drogach były kałuże, a ja nie miałem przeciwdeszczowych ubrań, to zawróciłem do Puław i spróbowałem odszukać dworzec kolejowy. Udało mi się nawet kupić bilet z promocją na przewóz roweru za złotówkę. Szkoda, że to tylko promocja. Szkoda, że spadł deszcz.
Co prawda rekord życiowy udało mi się pobić, jednak nie zrobiłem tego z rozmachem. Moim wnioskiem z tej wyprawy jest koniec bicia rekordu dystansu. Uważam, że nie jest to ani zdrowe, ani bezpieczne. Noc bez snu niekorzystnie wpływa na organizm, a taka jazda w stanie półsennym może się źle skończyć. Pokonywanie takich dystansów nie wydaje się czymś trudnym. Trzeba po prostu odpowiednio rozkładać energię i odnawiać ją wraz z odpowiednimi posiłkami. Aaa, trzeba też znać dobre sposoby na pokonanie snu podczas monotonnej jazdy nocą. O wiele lepiej jest pojechać do bazy w górach.

Kategoria Polska / łódzkie, Polska / mazowieckie, kraje / Polska, Polska / lubelskie, po zmroku i nocne, setki i więcej, terenowe, Polska / wielkopolskie, z sakwami, dojazd pociągiem, rowery / Trek

Wierzonka

  43.80  01:57
Dzisiaj pojechałem, żeby rozruszać kości. Same dojazdy do pracy to zdecydowanie za mało przed urlopem, który mam już w przyszłym tygodniu. Mam nadzieję, że dobra pogoda utrzyma się jeszcze przez długi czas. W tym roku mam nawet dobrą passę do urlopowej pogody. No, może pomijając drugi dzień w Tatrach.
Nie miałem pomysłu na trasę, więc rzuciłem okiem na mapę przejechanych dróg i wybrałem takie, których jeszcze nie widziałem. Będę się starał teraz badać nowe rejony, aby wybrać jakieś swoje ulubione. Pojechałem przez Janikowo, dalej w las po żółtym szlaku pieszym. Gdy dotarłem do Mielna, słońce wciąż było na niebie, więc zamiast jechać asfaltem prosto do Poznania, wjechałem na drogę pożarową do Owińsk. Wytelepało mną porządnie. Ta droga jest w strasznym stanie. Powinni ją zamknąć dla ruchu samochodowego.
Kategoria kraje / Polska, po zmroku i nocne, Puszcza Zielonka, terenowe, Polska / wielkopolskie, rowery / Trek

Fort Winiary

  30.00  01:32
Po wczorajszym maratonie czuję się nieźle. Mięśnie są zmęczone, ale żadnych bolesności nie odczuwam. Martwiłem się, że mógłbym przeciążyć organizm, ale chyba do niczego takiego nie doszło. Postanowiłem zrobić sobie lekki rozjazd, choć szkoda mi było tej pięknej niedzieli. Mogłem dzisiaj zrobić jakąś kolejną setkę.
Pojechałem do fortu Winiary, aby zobaczyć, co przegapiłem podczas zwiedzania Twierdzy Poznań. Jak to w niedzielę, ludzie gromadzili się na wszystkich ścieżkach. Ja objechałem okazałe raweliny, zjeździłem kilka alejek i po 10 km tego „spaceru”, gdy mięśnie rozgrzały się, pojechałem na Maltę.
W trakcie powrotu spotkałem pewnego rowerzystę na ul. Św. Wojciech. Uważał, że nie powinienem jechać stroną, którą jechałem. Droga jest tam jednokierunkowa z wyłączeniem rowerzystów. Obok jest pas rowerowy, który został uznany przez owego rowerzystę za kontrapas. W rzeczywistości jest on dwukierunkowy. Też mnie to kiedyś dziwiło, ale cóż, skoro ktoś sobie zażyczył takiego potwora, to niech będzie. Później się dziwić, że bezmózgi jeżdżą kontrapasami pod prąd. Ja również nie lubię, gdy ktoś łamie prawo i naraża bezpieczeństwo swoje oraz innych, ale bez przesady, aby się tak wymądrzać. Zarówno znaki poziome, jak i pionowe informują o dwukierunkowości tamtej drogi dla rowerów.
Kurczę, chyba zamknęli kolejny sklep na moim osiedlu. Coraz gorzej jest zebrać produkty na świeże śniadanie w drodze do pracy.
Kategoria kraje / Polska, Polska / wielkopolskie, rowery / Trek

Poznań Bike Challenge

  100.00  03:05
Mój pierwszy wyścig kolarski. Zarejestrowałem się kilka miesięcy temu, w czwartek odebrałem pakiet startowy, a dzisiaj wziąłem udział. Był to piękny wyścig. Poszło lepiej, niż przewidywałem, choć mogło być dużo lepiej.
Pakiet startowy zawierał kilka papierków, koszulkę, czapeczkę, jakiś żel, pastylki energetyczne no i numery startowe na rower, ubiór oraz kask. Miały być też agrafki i zaciski do przymocowania numerów startowych, ale w moim pakiecie zabrakło – musiałem je przyszyć nićmi. Sam odbiór pakietu (chciałem to zrobić przed pracą, więc pojechałem w godzinie otwarcia biura zawodów) polegał na tym, że w chaosie, nad którym organizatorzy nie umieli zapanować, po półtorej godzinie poznałem wyłącznie swój numer startowy i, zniechęcony całym zamieszaniem, wyszedłem. Szkoda mi jednak było pieniędzy, które wyłożyłem na opłatę startową, dlatego spróbowałem po pracy i, co było bardzo dziwne, odebrałem pakiet w ciągu dwóch minut. Szkoda, że zmarnowałem tyle czasu o poranku.
Pogoda była bardzo dobra. Jeszcze wczoraj prognozowano mgłę do godz. 10, ale ostatecznie zniknęła ona kilka chwil po wschodzie słońca. Temperatura podczas startu wynosiła ok 19 °C i rosła aż do 30. Wiał lżejszy wiatr z południowego-wschodu. Mógł dmuchać bardziej z północy zamiast z południa, ale nie było najgorzej.
Boksy mieli zamykać o 8.45, start został zaplanowany na 9.00. Boksów nie zamknęli, bo źle obliczyli liczbę rowerzystów, która może się w takich boksach zmieścić i dużo osób stało przed wejściami do sektorów. Samych sektorów było 10, ja w sektorze F. Start obsunął się o pół godziny z powodu wolnych pojazdów służb porządkowych, które sprawdzały całą trasę. A może gdyby tak wyruszyły wcześniej, to start nie przesunąłby się tak bardzo? Mięśnie zdążyły wystygnąć po rozgrzewce, ale nie było jakoś mocno źle. Mój sektor wyruszył o 9.43. Z początku ślamazarnie, ale potem już szybciej. Dla mnie to było mało. Nieważne, że nie byłem dobrze rozgrzany. Starałem się przesuwać do przodu, wyprzedzając powoli swój sektor (nieszczęśliwym trafem byłem na jego końcu). Poza miastem była lepsza zabawa. Wiatr wiał na tyle paskudny, że bez jazdy na kole nie mógłbym daleko zajechać. Starałem się co jakiś czas usiąść na kole kogoś jadącego średnim tempem, ale powoli uczyłem się, żeby uczepiać się grup pościgowych. Nie dość, że nie musiałem sam walczyć z wiatrem, tym samym oszczędzając energię, to dodatkowo taki pościg jechał nierzadko ponad 40 km/h. Jadąc samemu zacząłbym „umierać” przy tej prędkości już po kilometrze.
Dzięki jeździe na kole wyprzedziłem kilka sektorów. Przejechałem wiele kilometrów na kole kolarzy z sektora G. Oni to mieli moc. A ja? Po 25 km dopadł mnie pierwszy kryzys. Na szczęście nieznaczny, bo poważny kryzys pojawił się na 45 kilometrze. Zjechaliśmy wtedy z równego asfaltu i pędziliśmy po wiejskich drogach. Nie zawsze równych. Znów trzymałem się na kole jakiejś mocnej ekipy, ale gdy dojechaliśmy do większej grupy, to nie wytrzymałem tempa i oderwałem się. Nie mogłem dogonić pościgu, chciałem odpocząć, chciałem się zatrzymać. Powiedziałem sobie jednak, że skoro dotarłem tak daleko, to nie mogę. Spiąłem się i przycisnąłem mocno w pedały. Udało się dogonić peleton, a potem nawet przegonić. Dalej jeszcze kilka razy się mijaliśmy nawzajem, aż w końcu nie wiem na jakiej pozycji skończyliśmy.
Były 3 strefy żywieniowe co ok. 25 km. Wolontariuszki (chyba widziałem też kilku wolontariuszy) w wyciągniętych rączkach trzymały butelki z wodą, izotoniki, połówki bananów i batoniki czekoladowe. Z pierwszego przystanku nie skorzystałem, bo miałem bidon pełny wody z izotonikiem. Na drugim przystanku wziąłem banana, a na trzecim czekoladki. Ostatnie kilkadziesiąt kilometrów to była zdecydowanie samotna jazda. Nie było do kogo się przyczepić, więc dawałem z siebie wszystko. Starałem się przyjmować aerodynamiczne pozycje, aby tylko zmniejszyć straty energii, aż w końcu wjechałem do Poznania. Ostatnie kilometry, ostatnie zakręty, aż na półtora kilometra przed metą opadłem z sił. Nie potrafiłem nacisnąć mocniej na pedały. Nie był to kryzys, nie miałem już sił. „Doczłapałem” się ślimaczym tempem i w końcu, na ostatnich kilkuset metrach wróciła mi energia. To było zło, ale nie poddałem się. Mięśnie również wytrzymały, chociaż nieodpowiednia rozgrzewka dawała mi się we znaki na początku.
Na strefie finiszera dostałem pamiątkowy medal, a potem czekała niewielka wyżerka. Trochę owoców, hamburgery, napoje, próbki naturalnych lodów. Na ogłoszenie wyników trzeba było sporo wyczekać. Nie było mnie na liście, którą wywieszono w trakcie oczekiwania na wręczenie nagród. Znając swój czas, wiedziałem jednak, że nie dostanę nic, ale i tak doczekałem do samego końca rozdania nagród i wróciłem do domu.
Rower spisał się nawet dobrze. Jechałem na ostatnim łańcuchu, który nie hałasował i nie przeskakiwał. Może kilka razy zazgrzytał w trakcie całego maratonu, ale mogłem cisnąć ile sił, bez obawy, że będą problemy. Uciekające powietrze w tylnym kole także nie zepsuło mi zabawy. Zdjąłem wszystko od błotników po oświetlenie, aby tylko zmniejszyć ciężar pojazdu. Nie miałem przy sobie także żadnych narzędzi, więc jakikolwiek problem uniemożliwiłby mi ukończenie wyścigu. Bez ryzyka nie ma zabawy.
Na całej trasie ruchu pilnowała policja, byli także wolontariusze. Trafiali się również widzowie, którzy oklaskami i okrzykami dopingowali nas. To mi się bardzo podobało, bo czasem uśmiech nie schodził z twarzy przez długi czas, gdy mijałem raz za razem wiwatujących ludzi. Nie zawsze jednak było kolorowo, bo zdarzały się auta, które ignorowały bezpieczeństwo (jak czytam różne komentarze w sieci, to zastanawiam się, czy rzeczywiście w dniu imprezy wszystko zostało po prostu zamknięte bez żadnej informacji na kilka dni wstecz o utrudnieniach na trasie wyścigu). Raz byłem świadkiem, jak kierowca jadący z dużą prędkością, na styk wyprzedził nieświadomego rowerzystę. Także rowerzyści robili sobie dużo krzywdy. Widziałem zarówno samotnych wilków z rozległymi ranami, jak i grupki rowerzystów, których pojazdami zdecydowanie nie dało się dalej jechać. Minąłem również kilkudziesięciu rowerzystów zmieniających dętki w kołach, najwięcej w kolarzówkach. Rowery szosowe królowały w klasyfikacjach. W kategorii open znalazłem się na miejscu 682. z 1722 (w dniu imprezy, bo organizatorzy mieli problem ze zliczeniem pewnej liczby zawodników). Przejechałem cały dystans w czasie 03:05:48,86, gdy najlepszy kolarz zajął pierwsze miejsce z czasem 02:22:49,30. W klasyfikacji rowerów innych zająłem miejsce 256. na 901, a wśród mężczyzn w wieku 25–29 lat – 23. na 184. To i tak wielki sukces, bo gdyby nie drafting, to miałbym dużo gorszy czas. W ogóle to w czwartek złapałem przeziębienie. Dodatkowo miałem zakwasy po wizycie w parku linowym, więc może nawet poszłoby mi lepiej, gdybym był w formie. W trakcie jazdy nawet przyszło mi do głowy, aby zamknąć wyścig w trzech godzinach, jednak musiałbym mieć średnią ponad 33,3 km/h. Może za późno o tym pomyślałem.
Kategoria kraje / Polska, setki i więcej, Polska / wielkopolskie, rowery / Trek

Twierdza Poznań, część 4

  38.06  01:53
To już ostatnia podróż po poznańskich fortyfikacjach. Ostatnia i najmniej owocna, bo odwiedzone forty są prawie wszystkie w czyimś posiadaniu. Chciałem dzisiaj pojechać pociągiem do Konina i na rowerze wrócić z wiatrem do Poznania, jednak sprawy zebrane z całego tygodnia zmusiły mnie do zrezygnowania z dłuższej wycieczki. Wyruszyłem wieczorem, aby wreszcie zakończyć objazd Twierdzy Poznań.
Fort VI stoi za znakiem zakazu ruchu. Idąc pieszo, trafia się na tabliczkę z informacją o terenie prywatnym, dlatego nawet nie podchodziłem do bramy. Lepiej było z fortem VIa, na teren którego wejść można, choć już z samego fortu niewiele pozostało. Został wysadzony po II wojnie światowej. Podobno były plany zagospodarowania tych resztek, ale zabrakło chęci.
To już koniec zwiedzania fortów. Kolejne obiekty są w czyichś rękach, i tak – w forcie VII znajduje się Muzeum Martyrologii Wielkopolan. Wejście jak najbardziej możliwe w godzinach otwarcia. Fort VIIa jest o tyle dziwny, że kilka znaków kieruje do niego, a na samej bramie znajduje się tabliczka zabraniająca wstępu na teren prywatny. O dziwo brama była uchylona, ale nie miałem pojęcia, czy za chwilę właściciel nie zacząłby ujadać, że wtargnąłem na jego teren prywatny, do którego paradoksalnie zapraszają dziesiątki tabliczek. Fort VIII jest zamknięty za grubą bramą, przez którą nawet nie można zerknąć do środka. Z fortem VIIIa jest ciut lepiej, ponieważ znajduje się tam jakiś warsztat samochodowy. Szkoda, że nie rowerowy. W forcie IX jest zakład ślusarski, a fort IXa stoi ogrodzony w parku. Aby obejrzeć te forty, potrzeba mieć czas w godzinach otwarcia lub możliwość kontaktu z właścicielami. Jak dla mnie – tyle wystarczy zwiedzania. Może kiedyś, gdy będę tutaj jeszcze mieszkał, spróbuję się skusić i, za rozsądną cenę, przyjrzeć się im bliżej.
Kategoria kraje / Polska, po zmroku i nocne, Twierdza Poznań, Polska / wielkopolskie, rowery / Trek

Kategorie

Archiwum

Moje rowery