Trwa ładowanie…
Trwa ładowanie…

Widzisz podstawowy wygląd strony. Wystąpił problem z serwerem plików. Napisz do mnie, gdyby problem występował zbyt długo.

Andrzej na rowerze

Wpisy archiwalne w kategorii

za granicą

Dystans całkowity:50018.22 km (w terenie 1277.72 km; 2.55%)
Czas w ruchu:2998:35
Średnia prędkość:16.68 km/h
Maksymalna prędkość:72.10 km/h
Suma podjazdów:426745 m
Maks. tętno maksymalne:130 (66 %)
Maks. tętno średnie:150 (76 %)
Suma kalorii:23072 kcal
Liczba aktywności:669
Średnio na aktywność:74.77 km i 4h 28m
Więcej statystyk

Przez tereny wiejskie

  137.94  07:34
Opuściłem mieszkanie moich gospodarzy, zostawiając kartkę i prezent w podziękowaniu. Robiło się późno, a ja nie mogłem czekać. Zjadłem śniadanie w pobliskim konbini i ruszyłem w drogę. Było pochmurno, ale dzisiaj miało na szczęście nie padać.
Ruch był duży, a chodniki niewygodne. Nie mogłem nic z tym zrobić. W Nihonmatsu wypatrzyłem znaki prowadzące do zamku. Pierwszy zamek podczas tej podróży (pomijając przegapiony w Aizu-Wakamatsu), więc tym razem nie mogłem odpuścić. Zostawiłem rower przy parkingu i ruszyłem zwiedzać to miejsce. Trwał jakiś festiwal i na placu pod zamkiem zebrało się sporo ludzi. Były też stragany z jedzeniem, więc skusiłem się na dango, czyli rodzaj klusków z mąki ryżowej, które uważane są za japońskie słodycze. Obszedłem jeszcze zamek i pojechałem dalej.
Jechało się okropnie. Byłem zmęczony, drogi się nie kończyły, a chodniki irytowały. W Fukushimie drogi dla rowerów były tak jakby lepiej zorganizowane niż w Kōriyamie (zwłaszcza krawężniki nie były tak wysokie). Słowem przypomnienia, bo często się spotykam z bezmyślnie powtarzaną informacją, jakoby elektrownia Fukushima Dai-ichi była położona w mieście Fukushima. Otóż nie, elektrownia jest oddalona o 60 km od miasta i znajduje się w zamkniętej strefie, do której wstęp mają nieliczni. Wielu rowerzystów, którzy wybierają tamte okolice do przejazdu wzdłuż wschodniego wybrzeża jest zatrzymywanych i kierowanych okrężną drogą.
Mój plan zatrzymania się w Fukushimie nie wypalił. Nie znalazłem do ostatniej chwili nikogo, kto byłby w stanie mnie przenocować. Miałem plan awaryjny. Poznana kilka tygodni wcześniej Aki. Była ona otwarta na moją wizytę, więc kierowałem się dalej na północny-wschód. Było ciemno, na drogach tłoczno. Chodniki nadal denerwowały nierównością. Gdy dojechałem do Sendai, poprawił mi się humor za sprawą pięknego widoku na miasto, a noc trwała od dobrych wielu godzin. Niestety przejazd przez centrum był jedną, wielką pomyłką. Każde skrzyżowanie zatrzymywało mnie czerwonym światłem. Byłem zmęczony i zdenerwowany. Dojechałem do mieszkania Aki około północy. Bolały mnie plecy i miałem odciski na dłoniach. To była szalona podróż, ale całe szczęście zaplanowałem odpocząć w Sendai przez kilka kolejnych dni. Aki powiedziała, że wszystko poza Tōkyō to tereny wiejskie. Pewnie stąd istnieje opinia, że wielu Japończyków chce przenieść się do stolicy.
Kategoria na trzech kółkach, po zmroku i nocne, setki i więcej, z sakwami, za granicą, kraje / Japonia, Japonia / Fukushima, Japonia / Miyagi, wyprawy / Japonia 2017/2018, rowery / GT

Powoli w kierunku tuneli

  138.28  08:05
Jak wczoraj wieczorem zaczęło padać, tak dzisiaj nie przestało. Wyruszyłem w deszczu. Miałem na sobie prawie wszystkie przeciwdeszczowe ubrania sprawdzone na Islandii. Prawie, bo do szczęścia brakowało butów. Miałem ochraniacze na butach sportowych, ale to rozwiązanie nie sprawdziło się najlepiej. Do tego wszystkiego temperatura była niska.
Miałem niewielki dystans do kolejnego miasta, dlatego pojechałem okrężną drogą. Ruch był zaskakująco znikomy. Od początku pod górkę, a im wyżej, tym bardziej nieznośnie zimno. Na przystanku z widokiem na dolinę zagadali do mnie Japończycy. Pytali, czy wszystko w porządku. Tyle zrozumiałem, więc odpowiedziałem, że tak, a oni z tego wszystkiego pomyśleli, że mówię po japońsku i zaczęli coś tam jeszcze mówić, ale ich tylko przeprosiłem, że nie rozumiem, oni z japońską manierą też przeprosili i pojechali w swoją stronę.
Ze znaków dowiedziałem się, że w tamtych lasach są niedźwiedzie, ale na szczęście żadnego nie spotkałem. Na wysokości 700 m pojawił się śnieg wokół drogi, a potem pierwszy tunel. Za nim kilka kolejnych i w każdym z nich było jeszcze zimniej niż na zewnątrz. Telepałem się z zimna i za każdym wylotem robiłem spacer dla rozgrzewki.
Koniec końców wyszło słońce, więc zrobiło się nieco cieplej. Zwłaszcza że miałem długą drogę w dół. Dojechałem do jakiejś wioski, ale na próżno było szukać otwartego sklepu, żeby coś zjeść. Ostatecznie skończyłem na zamkniętej drodze i musiałem się zawrócić. Na szczęście tylko odrobinę, ale wjechałem na zatłoczoną krajówkę.
Zatrzymałem się na parkingu. Szukając restauracji w mojej nawigacji, dostałem butelkę napoju od kierowcy, który zatrzymał się, aby kupić coś do picia z automatu do napojów. Ostatecznie znalazłem sklep 7-eleven, w którym nie dogadałem się ze sprzedawcą, bo często można kupić posiłek, który jest podgrzewany w mikrofalówce, ale najwidoczniej nie zawsze. Potem się dowiedziałem, że chciałem kupić danie na zimno i stąd powstał sprzeciw sprzedawcy do podgrzania go. Spróbował on wyjaśnić mi, że jedna półka jest z jedzeniem na zimno, a druga na ciepło, ale z całego zamieszania, aby nie wydłużać kolejki klientów, wziąłem kanapki.
Gdy dotarłem do miasta Aizuwakamatsu, kompletnie zapomniałem o zamku i przegapiłem go. Szkoda, bo przestało padać i mogłem liczyć na kilka ciekawszych zdjęć. Czas mnie jednak gonił, więc może i dobrze, że tak się stało. Gdy jechałem w górę, do jeziora Inawashiro, pojawiła się mgła, ale na palcach ręki mogłem policzyć auta, które były widoczne we mgle. Prawie nikt nie włączał świateł. Coś niewyobrażalnego. Bałem się jechać. Całe szczęście droga przy jeziorze była mniej zamglona i tylko zmrok uprzykrzał życie (nie licząc niekończącej się rzeki aut).
Przede mną był długi zjazd oraz szerokie pobocze, więc myślałem, że pojadę szybciej, aż się nadziałem na kawałek szkła, który zmusił mnie do zatrzymania się i załatania dziury. Nie przejechałem pięciu kilometrów, jak powietrze zeszło z koła po raz kolejny. Zatrzymałem się pod sklepem, gdzie zaczepiła mnie Japonka z trójką Hindusów. Jeden z nich wracał do swojego kraju żenić się. To nic, że mówił po japońsku po kilku latach mieszkania w Japonii. Życie przynosi wiele niespodzianek.
Okazało się, że odkleiła się łatka założona kilkanaście minut wcześniej. Nie chciałem marnować czasu, więc założyłem zapasową dętkę, dałem znać moim dzisiejszym gospodarzom, że moje opóźnienie się pogłębi i pojechałem dalej do miasta Kōriyama. Prawie złamałem przednie koło, gdy na jednym z zakrętów wjechałem na nieoświetloną blokadę dla aut. Miałem dość przygód na dzisiaj, ale na szczęście szybko dojechałem do ludzi poznanych przez Couchsurfing. Tym razem zatrzymałem się u Patricka i Midori, pary Amerykanina i Japonki. Byli bardzo gościnni, a do tego pokazali mi nocne życie w japońskim mieście.
Kategoria góry i dużo podjazdów, na trzech kółkach, setki i więcej, z sakwami, po zmroku i nocne, za granicą, kraje / Japonia, Japonia / Fukushima, wyprawy / Japonia 2017/2018, rowery / GT

Mito się podoba

  124.12  07:07
Dostałem instrukcje od Koty gdzie co mogę zobaczyć w mieście, w którym się zatrzymałem. Pojechałem zwiedzać Mito. Najpierw do parku, aby odszukać kwitnące wiśnie. Niestety spóźniłem się na kwitnienie śliw, a na kwitnienie wiśni było wciąż za wcześnie. Pojedyncze drzewa wypuszczały pąki, ale to nadal niewiele w porównaniu do tego, jak pięknie wyglądają parki w okresie pełnego rozkwitu.
Zacząłem poszukiwania serwisu rowerowego poleconego przez Kotę. Po drodze zaczepił mnie Japończyk i po wyjaśnieniu mu, że jadę do serwisu na drugim końcu miasta, zaprowadził mnie do bliższego. Niestety było zamknięte, więc powróciłem do mojego planu. Potem jeszcze zagadała do mnie para Japończyków, gdy robiłem zdjęcia. Myślałem, że Japończycy są mniej rozmowni.
W drodze do serwisu uznałem, że mogę nie zdążyć do kolejnego miasta, więc odłożyłem naprawę roweru. Wiał tak silny wiatr, że myślałem, że straciłem pieniądze, które jeszcze miałem podczas wizyty w sklepie, ale koniec końców, po krótkiej panice, znalazłem je w tylnej kieszeni. Tak czy inaczej, wiatr zabrał moją mapę prefektury. Widziałem też kilka burz piaskowych w oddali. Wiosna wydawała się być surową porą roku.
Zatrzymałem się w sklepie z elektroniką, aby znaleźć kilka rzeczy. Obsługa mnie tak jakby unikała, ale nie dziwię się, bo nie potrafiliby mi pomóc. Kupiłem tylko przejściówkę do kontaktu do mojego laptopa. Jakoś przecież muszę pracować, aby przetrwać za granicą. Brakuje mi tylko ładowarki do baterii do latarki.
Pojechałem przez doliny górskie w kierunku Shirakawy. Po drodze zatrzymałą mnie kolejna para Japończyków podróżujących autem. Chwilę porozmawialiśmy po japońsku i dostałem kilka prezentów na podróż. Naprawdę niesamowici są ci Japończycy. Może to taki region, że ludzie są bardziej otwarci niż w dużych miastach?
Niestety droga zabrała mi 2 godziny więcej czasu niż planowałem, a do tego zaczęło padać po zmroku, więc moja podróż stała się jeszcze wolniejsza. Najgorsze, że oznaczyłem na mapie miejsce noclegu w złym miejscu i nie mogłem go znaleźć. Po kilkudziesięciu minutach poszukiwań Takeguchi sam mnie zauważył. Był tak uprzejmy, że pomógł mi wysuszyć się po tej deszczowej jeździe. Przegadaliśmy chyba pół nocy.
Kategoria na trzech kółkach, z sakwami, góry i dużo podjazdów, setki i więcej, po zmroku i nocne, za granicą, kraje / Japonia, Japonia / Ibaraki, Japonia / Fukushima, wyprawy / Japonia 2017/2018, rowery / GT

Narita starym szlakiem

  138.47  07:10
Dzień drugi mojej japońskiej przygody. Wstałem później niż pozostali goście, ale miałem okazję porozmawiać z właścicielem hostelu. Powiedział mi parę przydatnych rzeczy i zażartował, że uciekam przed kwitnieniem wiśni, bo zmierzałem na północ, a wiśnie zaczynały kwitnąć od południa. Nie planowałem w sumie dotrzeć do Japonii w trakcie sezonu kwitnącej wiśni, więc było to miłe zaskoczenie.
Mój plan podróży po Japonii musiałem złożyć wraz z wnioskiem o udział w programie „Zwiedzaj i pracuj”. Miał on być tylko w celu weryfikacji, ale ostatecznie postanowiłem się go trzymać. Ominąłem więc Tōkyō, stolicę kraju, i pokierowałem się na północ. Jako że język japoński posiada własny alfabet (a nawet kilka), na moim blogu będę korzystał z łatwej do odczytania transkrypcji rōmaji (transkrypcja Hepburna).
Musiałem się przepakować, co zajęło mi trochę czasu. Potem jeszcze zatrzymałem się na komisariacie policji, bo wyczytałem w sieci, że należy zarejestrować swój rower. Policjant nie mówił po angielsku, więc wykonał kilka telefonów, w których również ja musiałem wziąć udział. Z tego, co zrozumiałem, rejestracja nie jest obowiązkowa. Potem zauważyłem, że w Japonii określenie bike jest skrótem od motocyklu, a nie od roweru, więc może sam siebie wkopałem, spędzając 2 godziny na darmo.
Było upalnie i późno. Toczyłem się w kierunku miasta Narita, gdy na jednym ze skrzyżowań, próbując skorygować kierunek jazdy, niefortunnie cofnąłem się i wykrzywiłem hak przez przyczepkę, która pojechała w bok. Prowizorycznie go naprostowałem, ale i tak profesjonalna naprawa była konieczna.
W Naricie trafiłem na drogę, po której 2 lata wcześniej spacerowałem przed powrotem do Polski. Ludzi było tak samo dużo, jak wtedy. A ponieważ już raz zwiedziłem to miasto, pojechałem dalej. Chciałem się dostać do rzeki Tone, wzdłuż której ciągnęła się na mapie droga dla rowerów. Okazało się, że to wyasfaltowana ścieżka na wale przeciwpowodziowym. Zrobiło się wietrznie i mniej przyjemnie. Wiosenny upał wydawał się być lepszym wyjściem. Ale przynajmniej nie było tam aut.
Widziałem po drodze wiele różnic względem Polski. Zamiast pól ziemniaków – pola ryżu, zamiast bocianów – żurawie, zamiast jabłek – pomarańcze, zamiast krzyży i figurek przydrożnych – figurki buddyjskie i latarnie sintoistyczne. Ale to dopiero początek. Japonia na pewno zaskoczy mnie jeszcze niejednym.
Dojechałem do informacji turystycznej w mieście Kashima, aby zapytać o mapę wyspy lub regionu. Nie znalazłem żadnej interesującej, a tym bardziej mapy rowerowej. Musiałem sam coś wymyślić. Kontynuowałem jazdę wzdłuż jeziora. Duża ilość asfaltu z kilkoma przerwami wysypanymi grysem pozwalała na szybszą jazdę, choć zakręty zdawały się wydłużać drogę. Gdy się ściemniło, zjechałem na drogę krajową. Byłem spóźniony. Policja zabrała mi za dużo czasu, więc gnałem ile sił w nogach.
Dotarłem do miasta Mito, gdzie czekał na mnie Kota, którego znalazłem przez serwis couchsurfing.com. Bardzo sympatyczny Japończyk, który chciałby objechać Europę na rowerze. Spędziłem z nim i jego siostrą cały wieczór na rozmowie i wymianie doświadczeń.
Kategoria na trzech kółkach, z sakwami, po zmroku i nocne, setki i więcej, za granicą, kraje / Japonia, Japonia / Chiba, Japonia / Ibaraki, wyprawy / Japonia 2017/2018, rowery / GT

Konbanwa

  4.40  00:32
Było wiele przygód, ale wszystko się udało. Przywitałem ziemię japońską ok. godz. 14 czasu lokalnego (różnica to +7 godzin względem czasu letniego). Zeszło mi trochę zanim wsiadłem na rower, dlatego tytuł oznacza z japońskiego: dobry wieczór. Ale oczywiście wszystko po kolei.
Z pakowaniem roweru zeszło mi do czwartej nad ranem. Upchanie trzech kół w jednym pudle było nie lada wyzwaniem. Udało się i byłem z siebie bardzo dumny, choć oczywiście się nie wyspałem. Na lotnisko dotarłem taksówką i byłem jednym z pierwszych w kolejce do odprawy. Leciałem z Air China. Było bardzo wygodnie, prawie jak w liniach All Nippon Airways, a do tego bagaż miałem w cenie – dwie sztuki nadanego, z czego jeden zamieniłem na sprzęt sportowy, czyli mój rower, i też bez dopłaty!
Miałem 4-godzinną przesiadkę w Pekinie. Na lotnisku było strasznie pusto. Nie mogłem wymienić złotówek na chińską walutę, ale w restauracji udało mi się zapłacić kartą. Zamówiłem zupę wonton i kawę. Zwiedziłem chyba całe lotnisko i w końcu poszedłem pod moją bramkę. Zmęczenie wzięło nade mną górę i gdy położyłem się na krześle, zasnąłem. Bagaż w samolocie, ja po odprawie, czekałem tylko na wejście na pokład. Obudziłem się na kilka minut przed zamknięciem. Ale była adrenalina, gdy biegłem do bramki. Udało się bez problemów. Serce waliło. Po kilku kolejnych godzinach wylądowałem na lotnisku Narita.
Co mnie zmartwiło w powietrzu to śnieg na wyspach. Rozciągał się po horyzont i bałem się o początek mojej podróży, ale okazało się, że tylko centralna część kraju jest nim pokryta. Kolejnym zmartwieniem był duży ruch. Auto jechało za autem. Na to już nie mogłem nic zaradzić. Na 127 milionów mieszkańców jest to czymś normalnym.
Po odstaniu w długiej kolejce do bramki imigracyjnej, potem jeszcze celnej – w końcu byłem wolnym mieszkańcem kraju. W lutym złożyłem wniosek o udział w programie „Zwiedzaj i pracuj”, który pozwala na roczny wyjazd do Japonii (działa również w drugą stronę i Japończyk może przylecieć na tych samych zasadach do Polski). Po spełnieniu wielu warunków, zebraniu tony dokumentów i kilku zawahaniach odebrałem swoją wizę i mogłem polecieć do Japonii na cały rok. Jeszcze tylko informacja z firmy, czy praca zdalna przez rok jest przez nich akceptowalna, założenie własnej firmy (umowa o pracę przestała być korzystna), zebranie sprzętu, znalezienie noclegów i mogłem czekać na wielki dzień.
W Japonii byłem 2 lata temu, ale z plecakiem. Wiedziałem mniej więcej czego się spodziewać. Dodatkowo interesowałem się tym krajem od kilku lat. Przez jakiś czas nawet chodziłem na kurs języka japońskiego. Gdy przyszło mi wymienić pieniądze, za 1,5 tys. zł dostałem tylko 33 tys. jenów. Około 20 tys. mniej niż kiedyś. Straszna różnica. Chyba że to cena na lotnisku była niekorzystna.
Ze składaniem roweru miałem większy kłopot. Nie było do tego wyznaczonej przestrzeni, jak na Islandii, ale Japonia jeszcze nie jest aż tak popularna wśród rowerzystów, więc wciąż nie opłaca im się. Spędziłem kilka godzin na wyciąganiu tego, co włożyłem do kartonu 2 dni wcześniej. Miałem porysowaną ramę i lekko scentrowane koło, ale żadnych więcej szkód. Byłem gotowy do odjazdu przed godz. 19, czyli już po zmroku. Karton, za instrukcją z punktu informacji, zostawiłem pod śmietnikiem. Pomyślałem, że przez rok nikt by go nie przechował tak tanio.
Pierwsze metry po Japonii to wielki strach. Ruch lewostronny był dla mnie abstrakcją. Przełączenie się zajęło mi kilka minut, ale potem jechałem coraz pewniej i szybciej. Niestety ruch pozostawał duży i korzystałem z chodników, przy których w sumie stały znaki zezwalające na jazdę rowerem. Nie były jednak zbyt wygodne. Dużo piachu, kamyczków i krawężniki.
W oddali mogłem rozpoznać Tōkyō. Niebo nad tym miastem było tak jasne, że ani jednej gwiazdy nie dało się dostrzec. Temperatura spadła bardzo nisko, a odczuwalna w ogóle oscylowała w okolicach zera. Dojechałem do hostelu, który okazał się być prywatnym domem z pierwszym piętrem przeznaczonym dla gości. Szkoda, że karton zostawiłem na lotnisku. Pewnie mogłem się dogadać i zostawić go tutaj.
Kategoria na trzech kółkach, z sakwami, po zmroku i nocne, za granicą, kraje / Japonia, Japonia / Chiba, wyprawy / Japonia 2017/2018, rowery / GT

Z plecakiem po Islandii

  99.01  06:55
Nie umiem jeździć na rowerze. Wstałem po 6 rano, zebrałem się, spakowałem w plecak i – zostawiając namiot pod opiekę elfom – ruszyłem w podbój Reykjavíku. Musiałem jeszcze wrócić się po telefon, bo zostawiłem go podłączonego do prądu w socjalnym budynku. Jazda z sakwami przez prawie miesiąc przestawiła mój mózg i na lekkim rowerze chwiałem się jak podczas nauki jazdy. Po dłuższym czasie wszystko wróciło do normy i w dodatku jechało się o niebo lepiej bez ciężkiego bagażu.
Pojechałem wzdłuż wybrzeża do miasta na zachodzie, potem jeszcze pobłądziłem i wróciłem do centrum. Właściwie to chciałem dostać się na lotnisko, aby sprawdzić, czy wszystko jest w porządku z moim lotem oraz kartonem na rower. Chciałem to zrobić jeszcze wczoraj, ale zabrakło czasu. Dzisiaj też nie miałem go za dużo, więc z pomysłu zrezygnowałem.
Odwiedziłem kilka sklepów z pamiątkami. Kupiłem tradycyjny islandzki sweter z wełny owczej, a potem rozejrzałem się za restauracją. Wstąpiłem do tej obok najsłynniejszego kościoła. Zamówiłem islandzką zupę z mięsem, zestaw nr 2, tj. ryba na 4 sposoby oraz kawałki sfermentowanego mięsa rekina (hákarl). To ostatnie cuchniało amoniakiem i piekło w ustach, ale dało się zjeść. W dużych ilościach jednak nie dałbym rady.
W końcu wróciłem się na kemping. Po drodze zauważyłem budkę ze słynnymi islandzkimi hotdogami. Nic specjalnego, ale spotkałem tam Kanadyjkę, która dopiero co przyjechała na Islandię. Porozmawialiśmy chwilę i ruszyliśmy w swoje strony. Mój angielski jest strasznie słaby.
Spakowany wyruszyłem przez miasto. Zwykle drogami osiedlowymi. Szukając jakiegoś punktu widokowego na Reykjavík, trafiłem na drogę, którą jechałem pierwszego dnia. Potem i tak zboczyłem, gubiąc się odrobinę. W końcu dojechałem do drogi na półwysep Reykjanes. Ciągnęła się strasznie długo. Na jej końcu skręciłem do miasta, aby nie jechać główną drogą, bo ruch był dzisiaj strasznie duży.
Na lotnisko dotarłem na 4 godziny przed odlotem. Problem pierwszy – brak pudła na rower. Nikt nie zostawił żadnego dla mnie. Porozmawiałem z kilkunastoma osobami (połową lotniska) i za ich naradą w samoobsługowym warsztacie rowerowym wygrzebałem ze śmietnika trochę tektury i folii. Używając zacisków, sznurków, taśmy i szczęścia rozłożyłem rower, owinąłem jak mogłem najbezpieczniej i ledwo zdążyłem nadać bagaż. Potem jeszcze zdołałem dokonać zwrotu podatku za sweter, zrobiłem zakupy za ostatnie korony islandzkie (chciałem suweniry, ale nie mieli) i zdążyłem do bramek, aczkolwiek i tak było prawie godzinne opóźnienie. Ciekawe, czy zdążyłbym, gdyby wszystko ruszyło na czas.
Kategoria kraje / Islandia, pod namiotem, z sakwami, za granicą, wyprawy / Islandia 2016, rowery / Trek

Znów ten Reykjavík

  102.31  07:19
Dzień zaczął się pochmurno. Fiord, który miałem do pokonania był usłany pagórkami. To zdecydowanie nie był mój dzień, bo jechało się ciężko.
Minąłem starą amerykańską bazę z czasów II wojny światowej. Przeznaczyli ją na akademik. Ciekawe jak tam z ciepłem zimą w takich starych hangarach.
Zboczyłem z drogi w kierunku wodospadu Glymur. Niestety ponad godzinny trekking z tysiącem wstrętnych much latających wokół głowy i włażących gdzie popadnie zniechęciło mnie do zobaczenia najwyższego wodospadu Islandii (przynajmniej dawniej najwyższego, bo kilka lat temu odkryto nowy). W drodze powrotnej wybrałem skrót po starej drodze. Wyglądał obiecująco, ale asfalt się skończył i musiałem przetoczyć się ze stromizny po luźnych kamieniach. Taka krótka przygoda na islandzkich bezdrożach.
Zajechałem do kawiarni. Kawę serwowali tylko z dzbanka, więc nic specjalnego. Mieli za to dania obiadowe. Głównie hamburgery. Byłem głodny, więc zamówiłem jednego. Oraz islandzką szarlotkę na deser. I jeszcze rogalika. Wszystko podali od razu, więc szarlotka zdążyła rozmięknąć przez bitą śmietanę. Rogalik był taki nieokreślony. Bez dodatków, twardy, łatwo się nim zapchać. Ale mieli sklep, więc podratowałem się codzienną porcją skyru. No, może prawie codzienną, bo nie codziennie miałem dostęp do cywilizacji.
Na mapie rowerowej, którą dostałem na lotnisku była propozycja drogi, którą można dojechać do Reykjavíku. Wydawała się lepsza niż jedynka pod Borgarnes. Aut nie było dużo, ale może to przez zbliżający się wieczór. Minąłem kemping, na którym chciałem się zatrzymać wczoraj, a miałem na liczniku ponad 70 km. To bym dopiero rekordową trasę zrobił.
Wjechałem do obszaru metropolitalnego. Ruch na drogach był bardzo duży, a do tego od dłuższego czasu padało. Jechałem więc chodnikami, co jest dopuszczalne przez islandzkie prawo. Najczęściej był wygodny asfalt, czasem jakaś gleba. Krawężniki też w dużej mierze zostały ścięte, choć daleko im do ideału.
Minąłem dziesiątki pół golfowych. Islandczycy chyba uwielbiają spędzać czas w ten sposób. Nie wiedzieć kiedy wjechałem do Reykjavíku. Miałem takie piękne plany, aby zatrzymać się na kempingu i wybrać na wycieczkę z plecakiem. Dotarłem na kemping. Najdroższy na Islandii, ale ze zniżką 10% dla rowerzystów było lepiej. Był olbrzymi. Bardzo podobny do tego w Selfossie, tylko na miarę metropolii. Rozbijałem się w deszczu. Lubię islandzki deszcz, ale to ma swoje granice. Spędziłem więc dużo czasu w pomieszczeniach socjalnych, gdzie poszerzałem swoją ksenofobię wobec niekulturalnych narodów.
Kategoria góry i dużo podjazdów, kraje / Islandia, pod namiotem, setki i więcej, z sakwami, za granicą, wyprawy / Islandia 2016, rowery / Trek

Jest Ok

  105.45  08:37
Udało mi się wyruszyć wcześnie. Było pochmurno, ale za gorąco, bo jechałem tylko w koszulce i spodenkach. Upał w Fiordach Zachodnich to było nic. No i miałem siatkę na głowie, bo inaczej się nie dało, tak dużo latało tych wstrętnych much. Miałem przed sobą dużo terenu, ale nie w głowie mi były lodowce (chociaż mijałem je dosyć blisko). Chciałem się dostać do obszaru metropolitarnego okrężną drogą obok góry Ok. Znów czekał mnie interior. Droga była usłana kamieniami i wyryta dołkami jak w tarce. Co kilkadziesiąt minut mijało mnie auto 4x4, a za nim ciągnęły się kłęby kurzu.
Podczas postoju na obiad zatrzymała się furgonetka. Brytyjka, która podróżuje od kilku lat po świecie z mężem, zaproponowała mi, że zrobi zdjęcie moim aparatem. Szkoda, że słońce wiszące nad lodowcem wyszło zza chmur. Przynajmniej miałem zdjęcie mnie na tle lodowca, bo sam nie wpadłbym, aby takie sobie zrobić.
Od początku dnia miałem pod górkę. Podjazd był jednak wyjątkowo łatwy jak na Islandię. Znalazłem się na ponad 700 m i był to, jak do tej pory, najwyższy szczyt na Islandii przeze mnie zdobyty. Ze zjazdem był kłopot, bo rozpęd miałem, ale kamienie i doły nie dawały mi żadnych szans. Kilkanaście razy poczułem, jak obręcz koła dobija do podłoża. Nie pompowałem kół od przylotu, ale z mniejszym ciśnieniem nie czułem drgań. Tak czy inaczej, kapcia nie złapałem.
Ruch nie był jakiś duży. Spotykałem różnych typków, włącznie z tymi bezmyślnymi, co jechali bez zwalniania. Strasznie się kurzyło. Mój rower na koniec dnia wyglądał jak po kąpieli w piachu. Nie wiedziałem nawet od czego mogłem zacząć, aby go wyczyścić.
Trafiłem na gorące źródło, ale woda w basenie nie wyglądała na najczystszą, więc zrezygnowałem. Z czarnych chmur, które zdążyły nadciągnąć zaczęło kropić. Miałem nadzieję, że umyję szybko rower, ale popadało tylko trochę, a pyłu niewiele ubyło. Potem i tak jeszcze zostałem wielokrotnie okurzony, bo dzisiaj prawie cały dzień był terenowy.
Byłem tak zmęczony, że ledwo robiłem kolejne podjazdy, a czekało na mnie jeszcze sporo. Niestety wieczór złapał mnie szybko, więc musiałem zatrzymać się na noc. Na obranym miejscu nie zastałem nikogo. Dosłownie, bo nawet jednej osoby na polu namiotowym. O ile to było pole, bo nie dopatrzyłem się żadnego znaku, ale trawa była przystrzyżona i na mojej mapie turystycznej obiekt oznaczony, więc się zatrzymałem. I tak byłem zbyt wykończony, aby jechać gdziekolwiek dalej. Jazda w terenie to mordęga na Islandii.
Kategoria góry i dużo podjazdów, kraje / Islandia, pod namiotem, setki i więcej, terenowe, z sakwami, za granicą, wyprawy / Islandia 2016, rowery / Trek

Tam, gdzie zaczyna się lodowiec

  108.32  06:15
Odespałem kilka ostatnich dni i jako jeden z ostatnich na kempingu ruszyłem do Borgarnes. Na drogach panował dość duży ruch. Zacząłem się obawiać tego, co miało się znajdować na krajowej jedynce.
Całe niebo pokrywały chmury, ale i tak było gorąco. Pod wiatr robiło się przyjemniej, można powiedzieć, że idealnie. Mogłem tak jechać przez całą wyspę, gdybym tylko miał troszkę więcej czasu.
Zrobiłem sobie przerwę na jabłko i nagle znikąd pojawiło się stado koni. Wszystkie z islandzkimi fryzurami. Niestety długo nie były mną zainteresowane i odeszły w nieznane. Przynajmniej zachowałem kilka ich zdjęć.
Znalazłem się w Borgarnes. Musiałem jechać po chodnikach, bo było za dużo aut. Wstąpiłem do restauracji w centrum osadnictwa. Zupa z jagnięciną – przepyszna, tłuczona ryba – taka sobie, kawa olbrzymia i pyszna, a deser – podobny do tego, co ostatnio, czyli skyr z islandzkimi jagodami, ale w ogóle nie dorównał tamtemu.
Miałem do wyboru dwie drogi: w kierunku Reykjavíku oraz w głąb lądu (ewentualnie Akureyri). Miałem dzień zapasu, więc darowałem sobie stolicę na rzecz natury. Ruszyłem w drogę po krajowej jedynce na północ. Było późne, niedzielne popołudnie. W kierunku Reykjavíku zmierzały setki aut. O dziwo wszystko było w ruchu, żadnych korków. Miałem to szczęście, że jechałem w kierunku przeciwnym. Zdarzyło się jedno auto raz na kilka minut, ale bez ofiar na tamtej wąziutkiej drodze.
Po kilku kilometrach pomyślałem sobie, że w ogóle nie musiałem na jedynkę wjeżdżać. Skręciłem więc w boczną drogę, bo ani myślałem oglądać kolumn aut. Dojechałem do właściwej drogi, którą wypatrzyłem wcześniej na mapie i dalej już miałem prosto (nie licząc pagórków i krętych odcinków). Chmury psuły widoki i nie chciałem robić zdjęć, bo wszystko wyglądało tak zwyczajnie. Przyzwyczaiłem się do Islandii tak, że te wszystkie widoki, które na początku podróży robiły wrażenie, teraz stały się pospolite.
Pod koniec dnia trafiłem na wodospady Hraunfossar. Piękna sceneria, zwłaszcza do jesiennych zdjęć. Może by tak wrócić tam?
Na kemping dojechałem po północy. Olbrzymi. Było tak dużo ludzi, że chwilę potrwało zanim znalazłem miejsce dla siebie. Húsafell, bo tam się znalazłem, był rozległą farmą oferującą wiele usług. Reklamowali się jako miejsce idealne do wyruszenia na lodowiec. Wszak Langjökull był oddalony o rzut beretem.
Kategoria kraje / Islandia, pod namiotem, setki i więcej, z sakwami, za granicą, wyprawy / Islandia 2016, rowery / Trek

Po islandzkich wodach

  74.82  04:53
Wiatr okazał się być łagodny nad ranem. Nawet deszczu nie spadło za dużo. Spakowałem się i pojechałem zjeść śniadanie w hotelu obok. Niestety spóźniłem się na porę śniadaniową, a regularne menu wyglądało jakoś tak ubogo. Wybrałem espresso, zupę dnia (pomidorowa) oraz kanapkę z krewetkami. Była to kromka chleba z warzywami i mnóstwem krewetek. Chleba prawie nie było widać spod takiej góry.
Potem szybko pojechałem na przystań, aby kupić bilet na prom do Stykkishólmur, ponieważ opuszczałem fiordy zachodnie. Wybrałem prom z dwóch względów. Po pierwsze, obawiałem się, że się nie wyrobię z powrotem. Po drugie – chciałem zobaczyć Islandię z oddali. A i wyczytałem, że mają dobrą restaurację. Rower zapakowałem do czarnej skrzyni, prawie do niewłaściwej i potem musiałbym szukać roweru na wyspie w połowie drogi, bo tam prom miał przystanek. Ktoś mi na szczęście pomógł ogarnąć co do czego i później tylko z nerwów pilnowałem skrzyni, coby jej nie spuścili na wyspę.
Zamiast restauracji był bar z fast foodem. Z pięciu dań dostępnych wybrałem niedosmażony mrożony filet rybny. Nic specjalnego. Po dwóch i pół godzinie żeglugi znalazłem się w Stykkishólmur.
Zaciekawiła mnie reklama restauracji Viking Sushi, więc odwiedziłem punkt turystyczny, a przy okazji wybrałem kilka pamiątek na biurko w pracy. Z tego całego sushi wyszło, że to grupowa wycieczka morska, podczas której łapie się ryby i robi świeże potrawy (w dodatku na ten dzień nie było terminów). A zrobiłem sobie taką ochotę na sushi z Islandii. Postanowiłem odwiedzić po powrocie do Polski którąś z restauracji w Poznaniu. Dawno w jakiejkolwiek byłem.
Gdy w końcu wyjechałem z miasta, było późno, a prażące słońce, które od wczoraj mnie smażyło ze wszystkich stron, schowało się za grubą warstwą chmur. Widziałem te chmury już z promu. Myślałem, że lada chwila lunie, ale nic takiego. Jechało mi się tylko strasznie ciężko po wczorajszych niekończących się górach. W dodatku wiatr wiał z południa. Podjechałem jedno większe wzniesienie i... wiatru nie było. A już się bałem, że będę walczył z nim jak kilka dni temu w drodze do zachodnich fiordów.
Teren zrobił się płaski, a od chmur także pociemniało. W oddali widziałem znikające góry. Po kilku kilometrach rozwiązałem zagadkę – zaczęło mżyć. Ale nie wiem, czy to był deszcz czy mgła.
Próbowałem znaleźć gorące źródło, bo mi się spodobało wczoraj. Niestety na żadnym znaku drogowym nie odnalazłem go, choć było na mapie rowerowej (skala nie pozwalała na dokładną lokalizację). Znalazłem za to kemping, który zaplanowałem na dzisiaj. Na farmie. Recepcja znajdowała się w domu. Zadzwoniłem do drzwi. Otworzyła mi śliczna dziewczyna. Zupełnie niepodobna do wszystkich Islandek, które spotykałem – wytatuowane, z mnóstwem kolczyków, z pstrokatymi włosami. Szkoda, że było bardzo drogo, a czystość w łazience pozostawiała wiele do życzenia.
Kategoria kraje / Islandia, pod namiotem, z sakwami, za granicą, wyprawy / Islandia 2016, rowery / Trek

Kategorie

Archiwum

Moje rowery