Trwa ładowanie…
Trwa ładowanie…

Widzisz podstawowy wygląd strony. Wystąpił problem z serwerem plików. Napisz do mnie, gdyby problem występował zbyt długo.

Andrzej na rowerze

Wpisy archiwalne w kategorii

pod namiotem

Dystans całkowity:17216.41 km (w terenie 1737.15 km; 10.09%)
Czas w ruchu:1043:30
Średnia prędkość:15.91 km/h
Maksymalna prędkość:70.30 km/h
Suma podjazdów:144983 m
Maks. tętno maksymalne:125 (63 %)
Maks. tętno średnie:158 (80 %)
Suma kalorii:16784 kcal
Liczba aktywności:173
Średnio na aktywność:99.52 km i 6h 12m
Więcej statystyk

Akureyri

  75.94  05:50
Obudziłem się, zjadłem śniadanie, zamknąłem na chwilę oczy i... zasnąłem. Nie wiem ile spałem, ale gdy się spakowałem, było daleko po południu. Na niebie znajdowało się pełno chmur, wiatr wciąż wiał z północy, było chłodno. Po prostu nie jechało się przyjemnie. Do tego zacząłem przemarzać w dłonie. Wszystkie znaki na niebie i ziemi wskazywały, że to nie będzie dobry dzień.
Zatrzymałem się nad wodospadem Goðafoss. Planowałem przenocować na tamtejszym kempingu już wczoraj, ale zabrakło dnia. W ramach rozgrzania się poszedłem na spacer wokół wodospadu. Turyści wydeptali strasznie dużo ścieżek w jego kierunku. Pewnie dlatego po wschodniej stronie było widać świeży, asfaltowy chodnik. Islandia boryka się z trudnymi turystami, którzy chodzą własnymi ścieżkami, niszcząc przyrodę. Czasem nieświadomie, czasem z premedytacją, bo przecież on tylko na chwilę, kilka śladów nie zrobi różnicy. Potem pomyśli tak samo jeszcze kilku innych i przyroda już nie ma sił się odrodzić w tym surowym klimacie.
Nad jeziorem Ljósavatn zatrzymałem się na parkingu. Chowając się od wiatru za kępami traw, chciałem przyrządzić zupę. Miałem ze sobą suszoną rybę, którą wiozłem od kilku dni i która nie smakowała mi tak bardzo, jak wcześniejsze. Zagotowałem wodę, wrzuciłem makaron, warzywa i pokruszoną rybę, potrzymałem to trochę nad ogniem i zjadłem. Pomysł na tę zupę wpadł mi do głowy ładnych kilka dni temu, gdy żułem kolejną paczkę suszonych ryb (niedosłownie paczkę, ale dosyć szybko zjadałem zawartość). Byłem ciekaw smaku po ugotowaniu. Zupa smakowała trochę jak kurczak, ale sama ryba była wciąż zbyt twarda, aby nie trzeba było jej żuć. Przynajmniej pomysł miałem dobry.
Chciałem ominąć kawałek głównej drogi, ponieważ moja mapa Islandii sugerowała objazd. Niestety droga była zablokowana przez ciężki sprzęt. Dowiedziałem się, że w tamtej okolicy drążony jest tunel i najwidoczniej całe zamieszanie spowodowało problemy. Akurat gdy zawracałem, zaczęło lać. Musiałem więc długi podjazd pokonać w deszczu. W sumie i tak dawno nie padało, więc była okazja do umycia roweru.
Widoki za podjazdem były bardzo ładne. Nawet słońce zaczęło się przeciskać między chmurami. Szkoda tylko, że brakowało pobocza, aby się zatrzymać. A gdy akurat trafiłem na drogę wjazdową, złe fatum popchnęło mój rower. Zdałem sobie sprawę, że mam pękniętą stopkę.
Gdy dotarłem do Akureyri, był wieczór, a ja nie miałem w planach zatrzymywać się w tym mieście ze względu na złą opinię o mieszkających tam Polakach. Byłem jednak zbyt zmęczony, aby jechać dalej i szukać noclegu na dziko, bo do kolejnego kempingu był kawałek.
Jako że miałem trochę czasu, zjeździłem miasto i o ile inne miejscowości były małe, ładne i przytulne, o tyle Akureyri pozostało tylko ładne. Nie przepadam za dużymi miastami, chociaż paradoksalnie mieszkam w Poznaniu. Znalazłem ostatni czynny sklep, a obok niego kemping ze sporą liczbą rozbitych namiotów.

Kategoria góry i dużo podjazdów, kraje / Islandia, pod namiotem, z sakwami, za granicą, wyprawy / Islandia 2016, rowery / Trek

Jezioro Mývatn

  116.06  08:24
Wiało od samego rana. Co ciekawe, w nocy było bezwietrznie, ale to nie moja pora na podróżowanie, a do tego zdjęcia wychodzą gorsze. W barze zamówiłem kawę i zupę z mchu. Ta ostatnia była strasznie słodka. Dowiedziałem się też, gdzie znajduje się prysznic (a lokalizacja nie była oczywista), bo poprzedniego dnia zapłaciłem za niego ekstra. Do tego nigdy nie wiadomo, kiedy zdarzy się kolejna okazja na umycie się.
Wyjeżdżając, spotkałem spacerującą samotnie Islandkę. Nie pierwszy raz odkąd jestem na wyspie. To chyba popularny sposób spędzania czasu tutaj. Kawałek dalej minąłem się z rowerzystą na monocyklu. Miał taki malutki plecaczek. Gdzie zapasy, a gdzie woda? Na czymś takim chyba daleko się nie zajedzie, ale pewnie ludzie z ciekawości zatrzymują się i pomagają.
Chmury na niebie pojawiły się i zasłoniły słońce jeszcze zanim ruszyłem. Temperatura wynosiła ok. 10 °C, ale odczuwalna na oko 3 °C. Nic ciekawego się nie działo. Ciągła i mozolna jazda z bocznym wiatrem zabierała całą frajdę. Gdy dojechałem do skrzyżowania, na którym miałem skręcić i pojechać do Húsavíku, okazało się, że droga jest zamknięta na odcinku 25 km. Można było dojechać tylko do wodospadu Dettifoss. Nie chciało mi się pokonywać tylu kilometrów pod wiatr, a potem wracać. Nie pierwszy i nie ostatni wodospad, jaki widziałem (mimo że to najpotężniejszy islandzki wodospad). Mogłem wybrać drogę gruntową, równoległą wzdłuż wschodniego brzegu rzeki, ale nie chciało mi się zawracać ze względu na wiatr, więc pojechałem dalej jedynką.
Niebo zaczęło się przejaśniać, gdy zbliżałem się do jeziora Mývatn. Zauważyłem sporo pary unoszącej się w oddali. Do wyboru miałem okolice wulkanu Krafla oraz pole geotermalne Hverir. Wybrałem drugą opcję, ponieważ była najbliżej. Nawdychałem się zapachu jajek, gdy robiłem tam zdjęcia. Cały obszar wygląda jak powierzchnia Marsa. No, pomijając błoto i buchającą parę wodną. Widoki są tam po prostu nieziemskie.
Musiałem się sprężać. Przedostałem się przez masyw górski i zatrzymałem w miasteczku Reykjahlíð, aby uzupełnić zapasy. Zjadłem też dwie porcje skyru, ponieważ poprzedniego dnia nie zatrzymałem się w żadnym sklepie. Całemu mojemu posiłkowi przyglądało się wstrętne ptaszysko – mewa. Tylko czekała, aż jej coś zostawię. Turyści musieli ją nauczyć tego triku.
Słońce chylące się nad horyzontem odbijało się od tafli jeziora tak, że prawie oślepiało. Miałem do wyboru pole kempingowe w tym mieście albo dalszą podróż. Wiedziałem, że mogę pojechać jeszcze dalej, na kolejny kemping. Zjechałem z głównej drogi, aby ominąć jezioro od południa.
Przed wyjazdem na Islandię czytałem, że przy Mývatn meszki atakują najliczniej. Albo ktoś miał pecha, albo to ja miałem szczęście, bo nie było żadnych robaków. A zatrzymałem się nieraz. Najdłuższą przerwę miałem w lesie Höfði, ale nic mnie w nim nie zaciekawiło poza tym, że na Islandii nie ma zbyt wielu lasów.
Słońce znów schowało się za chmurami. Zapowiadała się deszczowa noc. Po pokonaniu kilku mniejszych podjazdów oraz jednego długiego i zimnego zjazdu dotarłem na miejsce. Na kempingu nie było recepcji. Jedynie kartka z informacją gdzie należy się zgłosić, aby uiścić opłatę. Rozbiłem się nad rzeką, której plusk było słychać przez całą noc.
Kategoria góry i dużo podjazdów, kraje / Islandia, pod namiotem, setki i więcej, z sakwami, za granicą, wyprawy / Islandia 2016, rowery / Trek

Wewnątrz lądu

  110.46  07:39
Trochę mi zajęło zanim wyruszyłem, ale to już codzienność. Napisałem kartkę pożegnalną do firmy (oczywiście był to żart, który dotarł 2 tygodnie po moim powrocie, czyli miesiąc od wysłania), zmieniłem łańcuch (stosując metodę trzech łańcuchów), uzupełniłem zapas wody z kranu (wspominałem, że jest przepyszna?) i ruszyłem.
Zaplanowałem pojechać kawałek krajową jedynką. Niestety wiało z północnego-wschodu (elektroniczny znak informował o wietrze NA 5), więc na początek miałem pod wiatr. Ale niedaleko, bo zaraz pojawił się długi zjazd i most na rzece Jökulsá á Brú, pod którym zatrzymałem się na zrobienie jakichś zdjęć. Przy okazji ugotowałem obiad, bo pokonanie wiatru na odcinku od kempingu w Egilsstaðir trochę czasu zajęło.
Ruszyłem dalej, już z wiatrem, ale to mnie nie ratowało, bo tym razem słońce świeciło prosto w twarz, a było bardzo upalnie i termometr pokazywał nawet 19 °C. Brakowało drzew, jakichkolwiek skał; nie było cienia ani ucieczki. Do tego droga mało ciekawa, bo krajobraz wąwozu nie zmieniał się prawie w ogóle. Jedynie kolejne wodospady różniły się rozmiarami.
Na mojej drodze stanął długi podjazd. Tak długi, że nie było widać jego końca. Wymordował mnie, aż miałem dość podjazdów na ten dzień. Chociaż do stromizny przełęczy Öxi było mu daleko. Wjechałem dzięki temu na płaskowyż, wnętrze lądu, interior albo po prostu hálendið. Temperatura spadła poniżej 10 °C, a zaraz potem dołączył wiatr wiejący w twarz.
Zagubiłem się w tłumaczeniu, bo z tego, co się zorientowałem, interior dzieli się na dwie kategorie: interior oraz interior właściwy. Ten pierwszy jest dużo ciekawszy, zieleńszy, ładniejszy. Interior właściwy to skała na skale, gdzie nie ma życia. W angielskim jest to określane jako highlands, a w islandzkim – hálendið. Tylko nie wiem którego rodzaju interioru to określenie dotyczy. Może po prostu całości wnętrza lądu? Ale co w takim razie z różnicami w krajobrazie?
Bezlitosny wiatr nie pozwalał na szybką jazdę. Rozglądałem się za ewentualnym miejscem na namiot, ale wyobrażanie sobie rozbijania namiotu przy tamtym wietrze szybko wybijało mi te myśli z głowy. Dotarłem do skrzyżowania, na którym miałem ostatnią szansę, aby skręcić do miasta Vopnafjörður. Wiatr przekonał mnie, że to jednak zły pomysł. Zmieniłem swoje plany po raz kolejny. Nie zobaczyłem wschodnich fiordów, nie dane mi było też przemierzyć stricte północnej Islandii.
Dostrzegłem namiot dwóch rowerzystów, którzy zatrzymali się nieopodal skrzyżowania. Byli mało rozmowni. Zjadłem trochę suchego prowiantu, przestudiowałem tablice informacyjne i pojechałem dalej – z wiatrem. Rozpędzałem się do takich prędkości, jakich mój licznik dawno nie widział (pomijając zjazd nad rzekę Jökulsá á Brú). Ponieważ dobrze mi szło, to pomyślałem, że zatrzymam się na kempingu, który wypatrzyłem na mapie regionu. Gdy tylko dojrzałem w jego okolicy najpiękniejszą górę Islandii, nieodwołalnie musiałem tam pojechać. Góra Herðubreið, nazywana królową islandzkich gór, jest wygasłym wulkanem, który szczytuje nad rozległą równiną i wygląda nieziemsko.
Znalazłem się w osadzie Möðrudalur. W budynku recepcji kempingu był czynny bar, w którym wypiłem gorącą czekoladę i zjadłem przepyszną zupę z owczym mięsem. Tego mi było potrzeba, bo zmarzły mi palce u stóp. Co więcej, temperatura po zachodzie słońca spadła do 3 °C. Przynajmniej wiatr zelżał, no i miałem piękny widok na wulkan.
Kategoria góry i dużo podjazdów, kraje / Islandia, pod namiotem, setki i więcej, z sakwami, za granicą, wyprawy / Islandia 2016, rowery / Trek

Na skróty przez Öxi

  127.60  08:29
Plan na poranek był taki, aby dostać się do miasta Djúpivogur. Świeciło ładne słońce, a pogoda zapowiadała się idealnie na podróż. No, gdyby nie wiatr, który przeszkadzał skutecznie.
Żeby nie było tak łatwo, to na mojej drodze pojawił się tysiąc pagórków. Pokonanie dwóch fiordów zajęło mi prawie 3 godziny. W miasteczku tylko chwilę się pokręciłem. Pojechałem do sklepu, żeby uzupełnić zapasy. Rower, jak zwykle, zostawiłem na parkingu. Po zakupach nie zwróciłem od razu uwagi, ale cały bok roweru był brudny. Wyglądało to tak, jakby się wywrócił, a potem ktoś go podniósł. Gdy pomyślę, jak ciężki był mój majdan, to nie mogę wyjść ze zdumienia, jak dobre serca potrafią mieć obcy ludzie.
Kolejny fiord – Berufjörður – był nieco dłuższy, ale za to piękny, a i wiatr zdecydował się współpracować. Od kilku dni zaczęły nachodzić mnie obawy o realizację moich wszystkich planów. Zbliżała się połowa mojego pobytu na wyspie, a ja wciąż byłem tak daleko. Wydawało mi się, jakbym się nie posuwał naprzód, mimo że pokonałem do tej pory ponad tysiąc kilometrów. Z przyjemnością zajrzałbym pod każdy kamień, ale niestety nie miałem tak długiego urlopu. Przestudiowałem mapę Islandii i zdecydowałem zjechać z drogi nr 1. Ominąłem na pewno wiele pięknych dróg, miasteczek i fiordów, i ruszyłem drogą na skróty – przez przełęcz Öxi, co z islandzkiego oznacza siekierę. Nazwa adekwatna do brutalności podjazdu. Znak informował o nachyleniu 17% i było rzeczywiście stromo. Nieraz zrzucało mnie z roweru, ale za to jakie widoki!
Po wdrapaniu się na szczyt zaczęły się kolejne problemy. Podjazd był bułką z masłem w porównaniu do zjazdu. Wertepy takie, że niejedna polska droga może się schować. Jechałem z duszą na ramieniu, bo jedna zła decyzja i mogłem stracić przynajmniej pół godziny na zmianę dętki. To był okropny zjazd, ale cało wróciłem do krajowej jedynki. Niestety na tamtym odcinku była ona terenowa i równie dziurawa, co na przełęczy, więc skrótem czy nie, nie przegapiłem niczego.
Wieczorne słońce oświetlało pięknie krajobraz doliny, wzdłuż której się poruszałem. Za dnia zdjęcia wychodziły mocno prześwietlone, więc cieszyłem się, że mogę złapać kilka lepszych ujęć do mojego albumu. W promieniach złotego słońca dotarłem do miasta Egilsstaðir i od razu trafiłem na kemping. I uwaga – prysznic był w cenie.
Kategoria góry i dużo podjazdów, kraje / Islandia, pod namiotem, setki i więcej, z sakwami, za granicą, wyprawy / Islandia 2016, rowery / Trek

Zwykły dzień na Islandii

  105.61  07:08
O poranku przyszedł farmer po opłatę za nocleg. Opowiedział mi, jak to miał kiedyś za pomocnika Polaka z Białegostoku. Jeszcze chwilę pogadaliśmy i przyszła pora na pakowanie się. Wspomniał też, że jest to gorące lato. Rzeczywiście było cieplej niż w czasie mojego przyjazdu.
W drodze do miasta Höfn byłem targany przez niesprawiedliwy wiatr, który wiał zarówno znad lądu, jak i znad oceanu. Ciekawiło mnie, czy poprzedniego dnia też by mną tak pomiatał, bo odnosiłem wrażenie, że wieczorami wiatr ustawał na sile.
Pokręciłem się po Höfn i wstąpiłem do restauracji na śniadanie, albo raczej na obiad. Zamówiłem kawę, której nie piłem od dwóch tygodni, zupę dnia, którą okazała się zupa serowa, oraz danie z jagnięciną – były to żeberka. Wybrałem najtańszy zestaw w menu, a zapłaciłem za niego prawie 200 zł. Teraz pewnie nikogo nie zdziwi, dlaczego była to moja pierwsza wizyta w islandzkiej restauracji od początku mojego pobytu na wyspie. Mimo to obsługa, jak i jedzenie były wyśmienite.
Ciężko było ruszyć po tak pysznym posiłku. Powolnie zebrałem się w dalszą drogę. Kolejną ciekawostką był tunel. Nie chciałem do niego wjeżdżać, więc pojechałem dalej z nadzieją na objechanie góry. Trafiłem do kawiarni wikingów, gdzie zamówiłem kolejną kawę i ciastko. Naprawdę brakowało mi kofeiny. A ciastko było strasznie słodkie. Później żałowałem, że je zamówiłem, bo smak czułem jeszcze długi czas.
Spod kawiarni prowadziła poszukiwana przeze mnie droga. Właściwie był to szlak prowadzący do wioski wikingów. Trochę jak Biskupin, tylko po skandynawsku. Został opisany jako 4-godzinny trekking, dlatego zrezygnowałem. Zawróciłem do tunelu. Wjeżdżając do niego, spotkałem barana na rowerze bez świateł. Aczkolwiek można spotkać na tej wyspie różnych typów. Ostatnio widziałem hipstera podróżującego wokół Islandii. Szkoda tylko, że nie jest to hipsterskie.
Po drugiej stronie tunelu było chłodniej, pochmurniej, bardziej deszczowo. I tak do samej nocy. Spotkałem niewielu ludzi po drodze. Wydawałoby się, że rowerzystów było więcej niż kierowców aut. Trafiłem też na najbardziej przerażające (mnie) miejsce na Islandii. Droga wzdłuż sypiącego się klifu. Z lewej strony stoki kruszących się skał, a z prawej – daleko w dole – ocean. Po śladach na jezdni i poboczu było widać, że niejedna lawina skalna przetoczyła się tamtędy. Bałem się, ale zaryzykowałem, nie mając innego wyjścia.
Zbliżała się pora rozbicia namiotu, a po horyzont ciągnęły się łąki. Ten sam dystans dzielił mnie od najbliższego kempingu w obu kierunkach drogi. Wypatrzyłem więc kilka skał i ukryłem się za nimi. Co prawda ta część drogi krajowej jest wyjątkowo cicha, ale nie chciałem, aby ktoś zakłócił mój sen. Mogłem do tego słuchać oceanu do woli.
Ostatnio jakoś mniej pada. Podobno wschodnia część Islandii jest najcieplejsza. Może w tym sęk? Do tego przejechałem dzisiaj przez odcinek z ostrzeżeniem o porywistym wietrze. Mając w głowie to, co się działo kilka dni temu, byłem bardzo zdziwiony, gdy w ogóle nie wiało. Ta islandzka pogoda.
Kategoria góry i dużo podjazdów, kraje / Islandia, pod namiotem, setki i więcej, z sakwami, za granicą, rowery / Trek, wyprawy / Islandia 2016

Vatnajökulsþjóðgarður

  72.66  04:17
Trochę mi dzisiaj zeszło ze zwijaniem obozu, bo wyruszyłem w południe. Dzień na wyprawę nie zapowiadał się za długi, ale nigdy nie wiadomo.
Znalazłem sklep i kupiłem trochę zapasów, wliczając codzienną porcję skyru. Dostałem też znaczki, więc nabazgrałem coś na kartkach kupionych 2 dni wcześniej i wrzuciłem do skrzynki. Od razu zdradzę, że wysłałem kilka kartek z różnych miejsc Islandii i dzisiejsze szły najdłużej, bo ok. półtora miesiąca.
Rano było strasznie gorąco. W namiocie temperatura przekraczała 20 °C, ale gdy tylko ruszyłem, naszły chmury. Od czasu do czasu kropiło, nie wspominając o deszczu nad rankiem, gdy się przebudziłem, i który zniechęcił mnie do wcześniejszego wstania.
Trafiłem na atrakcję, którą były Dverghamrar, czyli krasnoludzkie skały. Wielkie bazaltowe kolumny, całkiem jak z Krainy Wygasłych Wulkanów. Co jakiś czas trafiam na baśnie, legendy o ludziach ukrytych (zwanych inaczej elfami), trollach czy innych stworzeniach zamieszkujących tę wyspę. Te historie są naprawdę fascynujące i przyjemnie się je czyta.
Wjechałem na drogę prowadzącą przez teren zalewany w czasie powodzi glacjalnych. Nic ciekawego. Krajobraz zmieniał się niewiele. Już szybciej widoczne były zmiany przy drodze, bo mijałem typowe skały pokryte mchem, była trawa, czarny piach, roślinność stepowa i różne kombinacje. Do tego wiele chmur oraz deszcz, przed którym uciekałem. Kolejny deszcz był przede mną, ale zdążył przejść zanim do niego dotarłem.
Za którymś zakrętem dojrzałem Vatnajökull, największy lodowiec Islandii. Im bardziej się do niego zbliżałem, tym powietrze stawało się chłodniejsze. Zupełnie jakby otworzyć lodówkę. Taką wielką, islandzką.
Ostatnim przystankiem był tytułowy Vatnajökulsþjóðgarður, czyli Park Narodowy Vatnajökull. Postanowiłem przejść się do wodospadu Svartifoss. Niestety było późno, więc w pewnym momencie zawróciłem. Uchwyciłem jednak ów wodospad na zdjęciu, nie zdając sobie sprawy, że to był on.
Mój treking trwał prawie godzinę, ale słońce wciąż było nad horyzontem, gdy wjechałem na pole kempingowe. Po drodze usłyszałem krzyki, głośną muzykę z auta i ognisko... na parkingu. Polska mowa wyjaśniała wszystko – polaczki. Nic dziwnego, że Islandczycy nie przepadają za Polakami. Właśnie takie wyrzutki psują reputację całego narodu, a potem jak tu zyskać zaufanie? Stąd też nie ujawniam swojego pochodzenia.
Po zmroku widok z namiotu był nieziemski. W takim miejscu można mieszkać. Nazajutrz zaplanowałem zrobić krótki trekking, aby odnaleźć Svartifoss, który podobno jest najpiękniejszym wodospadem na Islandii. O zmierzchu jakoś brakowało mu magii, skoro nie rozpoznałem go.
Mój Garmin zaczął się dziwnie zachowywać. Wczoraj wymieniłem w nim akumulator, a mimo to pokazywał wyczerpane baterie. I na takich wyczerpanych bateriach przejechałem cały dzień. Mam nadzieję, że wilgoć nie uszkodziła sterownika.
Kategoria rowery / Trek, kraje / Islandia, pod namiotem, z sakwami, za granicą, wyprawy / Islandia 2016

Wietrznie wiało

  118.69  08:58
O islandzkiej pogodzie jeszcze trochę. Coś o rowerzystach, słowo o rozległych obszarach, trochę o faunie i o florze. Kolejny, prawie zwyczajny dzień podróży wokół Islandii.
Już z rana telepało namiotem od wiatru. Ale lekko, więc nie musiałem daleko ganiać za rzeczami podczas pakowania. Zebrałem się i pojechałem dalej krajową jedynką w kierunku Víku.
Skręciłem na polecany przez mapę cypel Dyrhólaey. Jedną z atrakcji było miejsce lęgowe ptaków. Panowie z bagnetami strzegli jednego miejsca, a gdy zrobiło się poruszenie, zaczęli strzelać... zdjęcia. Wielkimi aparatami, jakich używają paparazzi, próbowali uchwycić ikonę Islandii – maskonura. Mnie też się to udało, ale bez takiej szczegółowości. Zdradzę też zakończenie – to był jedyny okaz, jaki widziałem podczas całej wyprawy. Te ptaki były na mojej liście must-see na drugim miejscu, zaraz po koniku islandzkim. Poczułem się zawiedziony.
Zrobiło się gorąco, aż musiałem zdjąć kurtkę. Termometr wskazywał nawet 23 °C. Najgorsze, że pojawił się podjazd oznaczony znakiem 12%. Z sakwami wjechać nie było tak lekko. Jeszcze na poboczu leżał grys, który kleił się do opon i strzelał na wszystkie strony. Na szczycie byłem tak wykończony, że darowałem sobie skręt do następnej atrakcji. Popełniłem błąd, który wynikał z mojego braku przygotowania do podróży. Nie wiedziałem, że jest tam Reynisfjara – jedna z najpiękniejszych plaż na świecie. Kolejny zawód.
Dotarłem do miasta Vík í Mýrdal, którego nazwa skracana jest do krótkiego Vík. Odszukałem bank, aby kupić trochę koron, w którym musiałem odczekać pół godziny w kolejce. Imigranci strasznie kombinują, żeby tylko nie płacić podatków. Po udanej wymianie waluty, za którą musiałem dodatkowo zapłacić prowizję, wybrałem się na poszukiwania restauracji. Daleko nie musiałem jechać, ale coś mi do głowy strzeliło, że niby było zamknięte i pojechałem dalej. Koniec historii.
Skończyła się cywilizacja, a ja kompletnie zapomniałem o zrobieniu zakupów. Musiałem się zatrzymać na postoju, aby coś ugotować. Wiał taki paskudny wiatr, że musiałem zdjąć z roweru prawie wszystkie sakwy, aby otoczyć kuchenkę ścianą. Dzięki temu udało mi się przygotować ciepłe jedzenie liofilizowane prosto z Polski.
Po skończonym obiedzie zaczęła się przygoda. Wjechałem na olbrzymi obszar, który jest niebezpieczny podczas erupcji wulkanu znajdującego się pod lodowcem. Taka erupcja powoduje powódź glacjalną, która momentalnie zalewa obszar u podnóża lodowca – nawet tak rozległy, jak ten pokonywany przeze mnie. Po powodzi pozostaje tylko jałowa ziemia, którą później trzeba użyźnić, aby zapobiec burzom piaskowym. Najczęściej spotykanymi roślinami jest trawa oraz wszędobylski łubin. Po wyczytaniu tych informacji z tablicy informacyjnej czułem strach w trakcie jazdy i chciałem jak najszybciej się stamtąd wydostać. Marny był mój los, bo oto wiatr zaczął dmuchać jeszcze silniejszy. Najpierw boczny, ale wraz z postępem jazdy, zmieniał się kierunek, abym ostatecznie jechał pod wiatr. Walki z wiatrakami nie było końca i 10–12 km/h to było wszystko, co mogłem osiągnąć.
W pewnym momencie dogoniła mnie dwójka sakwiarzy, którą prawdopodobnie spotkałem przed Víkiem. Byli to Holendrzy, którzy mieli umówiony nocleg gdzieś w pobliżu. Chcieli, abym do nich dołączył. Chwilę pogadaliśmy, ale oni mieli więcej sił ode mnie i uciekli. Tak to przynajmniej wyglądało, bo nawet się nie pożegnali.
Kilkadziesiąt kilometrów dalej wiatr osłabł. Byłem jednak tak wyczerpany, że nie miałem sił przyspieszać. Planowałem zatrzymać się dużo dalej, ale musiałem skrócić plany, jak poprzedniego dnia. Dojechałem do miasta Kirkjubæjarklaustur. Nie udało mi się znaleźć czynnego sklepu, więc znów pozostało mi jeść drobne zapasy. Takie to świętowanie urodzin sobie sprawiłem w tym roku.
Zrobiło się odczuwalnie chłodniej. Moje podejrzenie padło na dwa lodowce, którymi byłem otoczony. Pojechałem na kemping, aby szybko wskoczyć do ciepłego śpiwora. Przed wjazdem spotkałem mobilną recepcję – właściciele siedzieli w aucie. Myślałem, że ze względu na późną porę ktoś chciał mnie oszukać, ale przecież to Islandia. Zbyt często bywam nieufny. Wciąż jednak nie mogę się przyzwyczaić do islandzkiego akcentu języka angielskiego. Niektórzy mówią tak cicho, że ciężko złapać wszystkie słowa. Dzisiejszy dzień był pierwszym bez deszczu. Wolę zdecydowanie deszcz od wiatru.
Kategoria rowery / Trek, kraje / Islandia, pod namiotem, setki i więcej, z sakwami, za granicą, wyprawy / Islandia 2016

Dzień wodospadów

  105.65  06:45
Powrót do planów i podróży po oklepanej trasie wokół wyspy. Nie ma to jak jazda wśród setek aut po jedynej drodze w południowej części Islandii.
Wstałem trochę po budziku, zapłaciłem za nocleg, odebrałem bagaż i pojechałem na zakupy do sklepu, który zauważyłem wczoraj, aby zjeść śniadanie, bo po wizycie w interiorze skończyły mi się prawie wszystkie zapasy. Bónus okazał się być czynny dopiero od godz. 11, więc pojechałem do Krónana. Potem szybko na kemping, aby zebrać obóz i w drogę.
Nie minęła godzina, gdy na horyzoncie pojawiła się czarna chmura, a zaraz potem pierwsze krople deszczu. Deszcz zamienił się w ulewę, a ja w zmokłą kurę. No dobrze, na szczęście udało mi się przebrać w ostatniej chwili, ale lało tak, że bez porządnych ubrań nie dałbym rady. Przez tę niepogodę nawet nie zatrzymywałem się na zrobienie zdjęcia, a kilka ciekawych widoków na pewno by się znalazło.
Droga nie była zbyt wygodna. Za dużo aut się po niej porusza i nawierzchnia już nie jest najlepsza. Do tego kierowcy wyprzedzają na dwa sposoby: na Niemca – przeciwnym pasem ruchu – albo na Polaka – z ostępem szerokości gazety. To ciekawe, bo Polacy stanowią najliczniejszą grupę mniejszości narodowej na Islandii.
Deszcz nie przechodził, a ja byłem nim zmęczony. W miasteczku Hella przejechałem się bez celu po ulicach. Tam nauczyłem się nowego słowa – bakarí, czyli piekarnia. Kolejny przystanek zrobiłem w miasteczku Hvolsvöllur. Zatrzymałem się pod drzewem, gdzie dziwnym trafem nie padało i rozważałem odwiedzić muzeum wikingów. Niestety było za późno, więc pozostało mi ruszać w dalszą drogę.
Dostrzegłem z oddali wodospad. Zaciekawiony, zboczyłem z drogi, aby przyjrzeć się jemu z bliska. Okazało się, że to Seljalandsfoss, jeden z najbardziej znanych wodospadów na Islandii. Pogoda mnie nie rozpieszczała, więc nie wchodziłem za daleko pod wodospad. Wiatr i tak rozwiewał wodę w taki sposób, że padało nie tylko z góry, ale i z dołu. Szybko wróciłem na parking, gdzie w małym sklepiku kupiłem widokówki i w budce obok zjadłem islandzką zupę mięsną (porcja 250 ml za jedyne 50 zł). Mój pierwszy taki posiłek na wyspie. Smakował nieziemsko po tylu godzinach jazdy w deszczu.
Tego się nie spodziewałem, ale gdy tylko miałem się zbierać, deszcz ustał i wyszło słońce. Pospiesznie wyciągnąłem aparat i obfotografowałem wodospad. W słońcu jest jeszcze piękniejszy, ale podobno o zachodzie słońca zwala z nóg. Miałem się zatrzymać na kempingu tuż obok, ale skoro się rozpogodziło, to pojechałem dalej.
Spotkałem po drodze jeszcze sporo mniejszych wodospadów, a nawet przypomniałem sobie o tym, że to wulkaniczna wyspa, gdy pod wulkanem Eyjafjallajökull przeczytałem o erupcji z 2010 roku. Myślałem, że dotrę do miasta Vík, ale było późno, więc zajrzałem na kemping pod innym znanym wodospadem – Skógafoss. Zdążyłem zapłacić za nocleg, a potem wspiąłem się na szczyt wodospadu, gdzie znajduje się punkt widokowy. Zachód słońca nie był zbyt efektowny, więc nic mnie nie ominęło pod pierwszym wodospadem.
Okazało się, że dzisiejsza ulewa zalała mi torbę z aparatem, dziennik i mapę Islandii. A niby takie nieprzemakalne te sakwy Crosso. Martwi mnie też telefon, bo do obiektywu aparatu dostała się wilgoć. Zdjęcia wychodzą coraz słabsze. Mam dość deszczu.
Kategoria rowery / Trek, kraje / Islandia, pod namiotem, setki i więcej, z sakwami, za granicą, wyprawy / Islandia 2016

Landmannalaugar od ładniejszej strony

  124.67  07:49
To miał być luźniejszy dzień. Powrót do Selfoss i odpoczynek po ekstremalnych warunkach z poprzedniego dnia. Wyszło jednak inaczej, niż się spodziewałem.
Wciąż padało, gdy się przebudziłem. Przeleżałem więc w śpiworze kawałek poranka, zjadłem niespiesznie śniadanie i nagle się przejaśniło. Wyszedłem z namiotu, aby rozejrzeć się za jakimś ciekawym ujęciem. No bo skoro już dotarłem tak daleko, to dlaczego mam wrócić z pustymi rękoma?
Nie wiedziałem do końca, co ze sobą zrobić. Nie dostrzegłem widoków z internetu i czułem się rozczarowany. Zauważyłem jednak ludzi wspinających się pod górę po wąskiej ścieżce. Pomyślałem, że mógłbym wybrać się na pieszą wycieczkę. To był strzał w dziesiątkę. Idealna pogoda, a i daleko nie trzeba było iść. Kilka kilometrów spaceru i widok zwalił mnie z nóg. Landmannalaugar to najpiękniejsze islandzkie góry.
Mogłem wybrać się na długą pieszą wyprawę, aby zobaczyć więcej kolorowych zboczy, jednak nie miałem wystarczająco prowiantu. Zawróciłem do bazy. Rozważałem wejście do gorącego źródła, które znajduje się tuż przy kempingu, ale przestraszyłem się zimna. Chociaż w słońcu było 17 °C, to w cieniu chmur temperatura momentalnie spadała do 8 °C. Dodając do tego deszcz – 6 °C. No i jeszcze ten przenikliwie chłodny wiatr. Brr, zachciało mi się Islandii.
Zeszło mi trochę czasu na robieniu zdjęć i na wycieczce, że aż nastała pora obiadu. Skorzystałem z mojej kuchenki, ale – tak jak wczoraj – nie współpracowała najchętniej. Po kilkudziesięciu minutach oczekiwania udało mi się zjeść obiad. Zebrałem obóz, porozmawiałem jeszcze z ludźmi ciekawymi mojej wyprawy i pojechałem w drogę powrotną. Oczywiście inaczej niż wczoraj, bo drogą F225 (gdzie F oznacza drogę górską).
Gdy ruszałem, było bardzo ładnie. Jedynie od czasu do czasu spadło kilka kropel. Potem jednak się rozpadało i martwiłem się, że będzie jak wczoraj. To było liche zmartwienie. Miałem bowiem do pokonania bród. Brak mostu w zasięgu wzroku zmusił mnie do działania. Obserwując auta przeprawiające się przez wodę, wiedziałem, że się zamoczę. Podwinąłem nogawki, zmieniłem buty na te, w których przyleciałem z Polski (wciąż nie wyschły, odkąd je przemoczyłem pierwszej nocy) i przejechałem, zalewając odrobinę jeden z butów. Dobrze zrobiłem, przebierając je.
Spotkałem sakwiarzy zmierzających w przeciwnym kierunku. Mieli kwaśne miny, ale dobrym znakiem było to, że oni tę drogę pokonali.
Przy kolejnym brodzie nie miałem ochoty na zmianę butów w deszczu, więc czekałem. Poczekałem, aż przestanie padać, ponieważ dostrzegłem błękitne niebo na horyzoncie, które powiększało się w moim kierunku. Gdy przestało padać, powtórzyłem procedurę przekraczania brodu. I tak kilka razy, aż dojechałem do takiego kilkunastometrowego. Pojawił się w mojej głowie niepokój. Obserwowałem auta przeprawiające się przez wartki nurt i w końcu sam się odważyłem go przekroczyć. Aby zminimalizować ryzyko upadku, poprowadziłem rower. Prąd próbował mi go kilka razy porwać, ale utrzymałem równowagę i suchy od kolan w górę znalazłem się na drugim brzegu. Wydaje mi się nawet, że ktoś z auta robił mi zdjęcia albo nawet kręcił film. W każdym razie, dostałem kciuka w górę i uśmiechy na twarzach obserwatorów.
To był koniec brodzenia. Kolejne cieki oznaczone na mapie okazywały się być zaledwie strumyczkami. Pozostał mi tylko długi zjazd z księżycowym pejzażem. Mimo obaw o możliwość złapania kapcia na kamienistej drodze, sunąłem w dół z zawrotnymi prędkościami, jakich mój licznik nie widział od czasu wjazdu na islandzki interior. Wszystko szło łatwo, dopóki nie spadła mi sakwa. Trochę w tym mojej winy, bo była zawieszona tylko na górnych hakach (ale i przywiązana linką). Co było najgorsze, w tej sakwie miałem aparat. Na szczęście przetrwał upadek. Zorientowałem się za to, że zniknęły buty, w których przekraczałem rzeki. Miałem je wyrzucić, ale nie tak wcześnie i nie byle gdzie. Nie miałem sił na wracanie się pod górę, więc pozostała mi nadzieja, że ktoś je zauważy i zabierze. Wszystkiemu winne wyboiste drogi.
Skończyła się droga przez interior i miałem kilkadziesiąt kilometrów prosto do kempingu, na którym zostawiłem połowę rzeczy. Aby zaoszczędzić czas i pieniądze, chciałem je odebrać jeszcze dzisiaj. Droga była długa i przeszkadzał mi wiatr wiejący w twarz. Trafiłem też na przebudowę drogi. Warstwa grubych kamieni nie była łatwa do pokonania. O tyle dobrze, że za jakiś czas będzie można tamtędy pojechać po wygodnym asfalcie. Islandzkie drogi są w zaskakująco dobrym stanie. Szkoda, że nie budują takich w Polsce.
Wjechałem na krajową drogę nr 1, której odcinek dzielił mnie od Selfoss. To był dosyć nudny odcinek, nie cieszył mnie w żadnym stopniu. Chyba że byłem zbyt zmęczony, aby czerpać jakąkolwiek radość. Bądź co bądź, mijało mnie dużo aut, pomimo późnej godziny.
Nie udało mi się dotrzeć na czas na kemping, ale widziałem po drodze zachód słońca. Nie był jakiś efektowny. Może to nie ten dzień. Zjadłem, w końcu się umyłem i poszedłem spać. Zauważyłem jeszcze, że przednie koło mam skrzywione. Ciekawe co będzie następne.
Kategoria rowery / Trek, pod namiotem, kraje / Islandia, góry i dużo podjazdów, terenowe, setki i więcej, za granicą, z sakwami, wyprawy / Islandia 2016, mikrowyprawa

Landmannalaugar – ekstremalna Islandia

  131.45  09:24
Miałem ciekawy plan na dzisiaj. Było ciepło, wiał przyjemny wiatr. Nie byłem świadom tego, jak zakończy się mój dzień.
W nocy nie padało, choć było duże zachmurzenie. Nad ranem się przejaśniło, więc wystawiłem na słońce ubrania, które po ulewie z poprzedniego dnia wciąż były wilgotne. Moje zbieranie obozu obserwował baran stojący na wzgórzu kilkanaście metrów obok. Szkoda, że nie chwyciłem za aparat, bo to była jedna z nielicznych okazji do uchwycenia na zdjęciu przedstawiciela tych płochliwych zwierząt.
Mój spokojny poranek zakłócały meszki, które – choć w niewielkiej liczebności – utrudniały pakowanie domu. (To określenie na namiot i cały mój majdan nie odstępowało mnie przez długi czas. Ale nie będę zdradzał zakończenia). Owady nie bały się chyba niczego. Płoszył je jedynie wiatr.
Skierowałem się na południe, jedyną drogą widoczną na mapach i w zasięgu wzroku. W oddali kłębiły się czarne chmury, a potem nawet dojrzałem deszcz. Najgorsze, że on się do mnie zbliżał. Przyspieszyłem tempo jazdy, bo miałem z wiatrem. Przynajmniej dopóki nie skręciłem w drogę Þjórsárdalsvegur (co oznacza najprawdopodobniej: droga w dolinie rzeki Þjórsá). Czyli nie dość, że pojawił się wiatr i gonił mnie deszcz, to jeszcze miałem pod górę. Deszczowi niestety udało się mnie dogonić i już mi nie odpuścił do końca dnia.
Przy drogach można się często natknąć na znaki drogowe informujące o interesującym miejscu. Dzisiaj minąłem kilka takich znaków, kilku dałem się skusić, ale gdy zaczęło padać, liczba postojów zmalała. Przegapiłem z tego powodu rekonstrukcję starych zabudowań Þjóðveldisbærinn, które niegdyś znajdowały się w okolicy, a które zostały zniszczone przez pobliski wulkan. Budynki pokryte darnią tak się zlewały z zielenią okolicy, że ledwo je dostrzegłem ze wzniesienia, na które wjechałem.
Z każdym kilometrem liczba zabudowań malała, a krajobraz przekształcał się w podobny do tego w Reykjanes z pierwszego dnia. Tylko mniej kolorowy i zróżnicowany. Wkradała się monotonia. Pomyślałem sobie, że jeśli tak wygląda interior, to ja tam jednak nie chcę jechać. Minąłem jakiś hotel oraz informację, że do następnej stacji benzynowej jest daleko. Wciąż jednak jechałem po asfalcie, wciąż lało i wciąż meszki wchodziły do wszystkich otworów głowy, gdy się zatrzymywałem na zdjęcie albo jechałem wolniej, bo akurat było bardziej stromo.
Moim planem na dzisiaj były góry Landmannalaugar. Wiedziony znakami, nie zdawałem sobie sprawy z tego, co znajduje się przede mną. Droga asfaltowa skończyła się po 100 km. Przepadły też meszki. Wjechałem na drogę na Księżyc. Pokryta materiałem wulkanicznym, rozjeżdżona przez auta, stała się nie lada wyzwaniem do pokonania. Krajobraz nie zmieniał się zbyt szybko, bo ponad 7 km/h było ciężko wyciągnąć. Kamienie, tarka i grząski piach – sama przyjemność. Od czasu do czasu ktoś przejechał, machając mi albo krzycząc, że jestem szalony. I byłem. Marzłem na deszczu. Miałem na sobie tylko jedną warstwę ubrań, a nie było gdzie się zatrzymać, żeby założyć coś ciepłego. Temperatura za dnia wynosiła ładne 16 °C, ale odkąd zaczęło padać, spadła do nieprzyjemnych 6. Gdyby nie ulewa, to jechałoby się przyjemnie, a ja tutaj w takich ekstremalnych warunkach.
Deszcz lał już dobrych kilka godzin. Czułem, że mam przemoczone ubrania, a końca drogi nie było widać. Najpiękniejsze islandzkie góry powoli stawały się mrzonką. Było ciężko, ale zawrócić nie chciałem, nie mogłem się poddać. Do tego wszystkiego prześladował mnie głód, a w zasięgu wzroku żadnego zadaszenia, aby ugotować obiad.
Wreszcie ukazał się pierwszy szczyt gór, potem kolejny i następny. Piękna zieleń w dziesiątce odcieni, której brakowało mi od kilku godzin. Nadal jednak nie widziałem końca drogi i nawet zacząłem się rozglądać za miejscem pod namiot, ale w końcu, ze szczytu setnej górki dojrzałem kilkadziesiąt namiotów. Poczułem niesamowitą ulgę, że dotarłem do namiastki cywilizacji. Do pokonania pozostał bród. Przerażał mnie, gdy patrzyłem na auta przeprawiające się po nim. Na szczęście wypatrzyłem kładkę i jakimś cudem przedostałem się na drugą stronę wartkiego nurtu rzeki.
Kemping był droższy niż w miastach, a zniżek dla szalonych rowerzystów niestety nie mieli. Wygód dużych też nie było, ale na co ja liczyłem w takim miejscu? Do wyboru był skrawek podmokłej trawy albo wielkie pole pełne kamieni, które wypłukała sezonowa rzeka. Wybrałem opcję drugą. Kilka osób nawet zaoferowało mi swoją pomoc w rozbijaniu obozu, ale byłem tak uparty, że nie chciałem nikogo trudzić.
Budynek, w którym znajdują się toalety był cały okupowany przez turystów próbujących wysuszyć swoje ubrania. Panowała tam więc straszna wilgoć, ale przynajmniej mogłem się odrobinę zagrzać. W końcu też miałem okazję, aby ugotować sobie jedzenie. Nie mogłem jednak odpalić kuchenki, jak należy. Płomień buchał w dziwny sposób, jak jeszcze nigdy wcześniej, a ugotowanie posiłku zajęło mi kilkadziesiąt minut. Nie znam się na gazie i wciąż się zastanawiam, czy winna była wilgotność powietrza, niskie ciśnienie, zimny gaz czy może coś jeszcze innego. Koniec końców udało mi się przygotować porządną porcję do regeneracji i uzupełnienia sił.
Kategoria rowery / Trek, pod namiotem, góry i dużo podjazdów, terenowe, setki i więcej, za granicą, z sakwami, kraje / Islandia, wyprawy / Islandia 2016, mikrowyprawa

Kategorie

Archiwum

Moje rowery