O drugiej nad ranem przebudził mnie motocyklista przejeżdżający drogą obok. Nic poza tym. Wstałem wcześnie, gdy jeszcze mgły nie zdążyły opaść (albo to dym z okolicznej wsi zdążył otulić okolicę), zjadłem i ruszyłem dalej na południe. Wyjechałem z dróg terenowych w strefie ruchu dla upoważnionych, choć kierowca, którego tam spotkałem, pomachał mi. Ciekawiło mnie nastawienie Węgrów do rowerzystów i w ogóle do innych ludzi.
Wjechałem do przygranicznej wsi. Wzdłuż bocznych ulic były wystawione kubły ze śmieciami, trawa przystrzyżona, ogólny ład i porządek. Był to zaskakujący widok, bo krajobraz przypominał bardziej polską wieś sprzed boomu budowlanego, gdy ludzie zaczęli stawiać olbrzymie hacjendy. Samochody też spotykałem dużo starsze od tych w Polsce.
Znalazłem szlak EuroVelo 6, dojeżdżając tym samym do Dunaju. Szlak był o niebo lepszy od tego, po którym
jechałem w Austrii. 99% utwardzony w przeciwieństwie do austriackiego odcinka. A niektóre sekcje szlaku, który biegł osobną ścieżką, były lepsze niż nawierzchnia ulicy. Niektóre jednak były tragiczne przez korzenie drzew.
Spotkałem wielu rowerzystów, w tym kilku sakwiarzy. Niestety szlak nie był bogaty w widoki. Chyba że ktoś lubi patrzeć na wodę. No, był jeden zamek, ale po drugiej stronie Dunaju. Do tego jadąc szlakiem, łatwo jest przegapić miasta. Mnie się to prawie udało, gdy przejeżdżałem przez Vác.
Będąc w pierwszym większym węgierskim mieście, chciałem zobaczyć jak ono wygląda. Pokręciłem się chwilę po centrum i nie zauważyłem zbyt wielu różnic w stosunku do Słowacji, Czech czy Austrii. Kultury europejskie mocno się przemieszały na przestrzeni wieków. Chciałem za to skosztować węgierskiej kuchni. Wypatrzyłem restaurację z ogródkiem, zamówiłem danie opisane jako węgierskie (było smaczne) i w sumie zasiedziałem się, bo po raz pierwszy od wyjazdu mogłem zajrzeć do internetu, a dostałem propozycję noclegu od Couchsurfera.
Szlak rowerowy został bardzo dobrze oznaczony. Tabliczki z kilometrażem to mrzonka w Polsce, a tam spotykałem je co skrzyżowanie. Popełniłem zaledwie kilka pomyłek, gdy tabliczki przepadły (albo jeszcze nie zostały zamontowane). Niestety wszystko, co dobre musi się kończyć i w którymś momencie źle skręciłem, bo najpierw przepadły oznaczenia szlaku, a potem drogi dla rowerów. Musiałem włączyć się do ruchu, a niestety był on duży. Czułem, że się zbliżam do stolicy.
Przez moment pokropił deszcz z ciężkich chmur. Szybko się jednak rozmyślił. Ja znów trafiłem na szlak, ale już bez oznaczeń. Ot, zwykła droga dla rowerów. Do Budapesztu dojechałem szybciej niż się spodziewałem. Pokręciłem się wokół budynku parlamentu, który jest ikoną miasta. Bardzo mnie zaskoczyło, że elewacja znacznej większości budynków miała tak finezyjne zdobienia, jakbym był w zupełnie innym kraju.
Czas mnie gonił. Znalazłem kawiarnię i spróbowałem skontaktować się z osobą, która mnie zaprosiła. Niestety nie doczekałem się i zdecydowałem ruszyć w stronę kempingu. Było późno, więc w recepcji dostałem tylko kartę pobytu i poszedłem się rozbić. W międzyczasie zadzwonił Áron, u którego miałem się zatrzymać. Przegapił moje wiadomości, a ponieważ namiot już stał, to zostałem na kempingu. Nie był taki zły. Może dlatego, że w końcu mogłem wziąć prysznic i nawet zrobić pranie. Zjadłem też kolację w barze, który chyba szykował się do zamknięcia, bo nie mieli zbyt dużego wyboru. Kucharz zaproponował mi pozycję w menu i przyniósł... talerz dla trzech osób. Naprawdę, była to olbrzymia porcja. Nawet jak na mój deficyt kaloryczny po dniu spędzonym na rowerze.