Zjadłem na śniadanie mielonkę, którą tachałem z Polski. Dostałem ją kilka tygodni temu w ramach prezentu powitalnego na firmowym wyjeździe integracyjnym. Umówiłem się też z Áronem na spotkanie. Dojazd zajął kwadrans. Drugie tyle to stanie na światłach i kombinowanie jak przedostać się przez ruchliwe skrzyżowanie. Porozmawiałem z moim gospodarzem, dostałem kilka wskazówek i ruszyłem pieszo na podbój miasta.
Przespacerowałem się po zaledwie kilku atrakcjach, bo miałem niewiele czasu. Szkoda, bo miasto jest przepiękne. Spróbowałem kilku lokalnych potraw, chociaż nie różniły się za bardzo od polskiego jedzenia. Wróciłem do mieszkania na spotkanie z Áronem. Wyszliśmy na nocne zwiedzanie okolicy, która była przepełniona barami, klubami i przeróżnymi knajpami. Odwiedziliśmy kilka pubów, które przyciągają ludzi swoim nietuzinkowym wystrojem. Przespacerowaliśmy się po kilku ciekawych ulicach i wróciliśmy do mieszkania, które też ma swój unikalny charakter – była to kamienica. Tam poznałem czwórkę przyjaciół Árona. Wspólnie zjedliśmy, napiliśmy się (dali do spróbowania lokalny bimber), przegadaliśmy cały wieczór. Dowiedziałem się, że w węgierskim „s” wymawia się jako „sz”, a „sz” jako „s”. To wiele zmieniało, gdy próbowałem odczytywać nazwy po węgiersku, np. Liszt. Dowiedziałem się też, że język węgierski może być związany z japońskim, ale to tylko luźne przemyślenia rozbawionego towarzystwa. Poznałem również przyczynę wyglądu elewacji w Budapeszcie – mają przypominać bogactwo Paryża.