Trwa ładowanie…
Trwa ładowanie…

Widzisz podstawowy wygląd strony. Wystąpił problem z serwerem plików. Napisz do mnie, gdyby problem występował zbyt długo.

Andrzej na rowerze

Wpisy archiwalne w kategorii

pod namiotem

Dystans całkowity:17216.41 km (w terenie 1737.15 km; 10.09%)
Czas w ruchu:1043:30
Średnia prędkość:15.91 km/h
Maksymalna prędkość:70.30 km/h
Suma podjazdów:144983 m
Maks. tętno maksymalne:125 (63 %)
Maks. tętno średnie:158 (80 %)
Suma kalorii:16784 kcal
Liczba aktywności:173
Średnio na aktywność:99.52 km i 6h 12m
Więcej statystyk

W drodze do Gullfoss

  102.06  06:17
Późny przyjazd na kemping skutkował późną pobudką. Spakowałem się, zostawiłem połowę bagażu w biurze kempingowym i mogłem ruszać. Na rower załadowałem tylko 2 sakwy (z pięciu posiadanych), namiot i karimatę. Pojechałem na krótką wycieczkę.
Zanim oddaliłem się od miasta, musiałem zrobić zakupy i coś zjeść. Nie znam zagospodarowania przestrzennego miasteczek na Islandii i byłem przekonany, że zakupy uda mi się zrobić na obrzeżach. Musiałem zawracać. Tym razem wybór padł na sieć Krónan. Niskobudżetowy z przestronnym wnętrzem oraz dużym działem żywności organicznej. Kupiłem trochę zapasów i – przede wszystkim – skyr. Stał się on podstawą mojej diety. Całe szczęście, przy kasie dostrzegłem zapalniczkę, która prawie wyleciała mi z głowy. Bez niej miałbym sporo kłopotów, o czym przekonałem się poprzedniego wieczora podczas rozpalania ognia na kuchence.
Ciągle świeciło słońce i było upalnie. Nie po to uciekłem z Polski, żeby się smażyć. Założyłem spodenki, krótką koszulkę i wreszcie mogłem jechać – i to z wiatrem. Przejechałem się kawałek po krajowej jedynce. Ruch był strasznie duży. Obawiałem się o późniejszą jazdę tą drogą.
Z informatora, który wziąłem na lotnisku dowiedziałem się, że rowerzyści mogą poruszać się po chodnikach. Czyli te znaki dróg dla pieszych i rowerów są jakąś atrapą? Wiele zagadek pozostanie nierozwikłanych. Przynajmniej będę świadomy, gdzie uciekać w razie wzmożonego ruchu na drogach.
Zaledwie kilka kilometrów za miastem zaczęło kropić. Nie było to nic poważnego, więc się nie zatrzymywałem. Nawet na zdjęcia, ale to po to, żeby nie robić ich za dużo. No, chyba że moją uwagę przykuły zwierzęta, takie jak konie islandzkie. Im mogłem poświęcić dużo czasu. Pod warunkiem, że i one okazywały zainteresowanie.
Kropiło z przerwami, mocniej lub słabiej, tak jakoś niezdecydowanie, więc się nie przebierałem. Zajadałem się za to ciastkami – kanilsnúðar, co można przetłumaczyć jako bułeczki cynamonowe. Najlepsze ciastka, jakie jadłem i polecam je na równi ze skyrem (ciekawe jaki efekt daje połączenie tych dwóch delicji – mogłem wpaść na to wcześniej).
W miasteczku Laugarvatn po raz pierwszy zetknąłem się z owadami – meszkami, o których dużo czytałem przed wyjazdem. Wiele osób miało na głowach siatki ochronne. Ja swojej nie mogłem znaleźć, więc nie zatrzymywałem się, żeby mnie nie irytowały.
Wracając do pogody, deszcz pokropywał na zmianę z promieniami słońca. Raz jednak w chmurze włączył się jakiś piąty bieg, bo nagle zaczęło tak lać, jak jeszcze nigdy nie widziałem, a wciąż byłem w krótkich spodenkach. W buty się lało, brak jakiegokolwiek schronienia, nawet drzewa, a droga na nasypie, więc nie mogłem się zatrzymać. Jedno szczęście, że miałem na sobie kurtkę. Spodnie założyłem za późno, gdy dotarłem do pierwszego zjazdu. Ze skarpetek wykręcałem wodę. Dobrze, że miałem buty chroniące przed wiatrem, bo temperatura spadła i wyziębiłbym sobie stopy.
Czułem się zmarznięty po deszczowej niespodziance. Przestało padać równie nagle, jak zaczęło. Na znaku drogowym rozpoznałem gorące źródło, więc oczywiście musiałem tam pojechać, aby rozgrzać się. Rozczarowałem się, gdy okazało się, że to tylko basen (Islandczycy podobno kochają pływać). Nic tam po mnie, jechałem dalej, świadomy znaczenia znaku basenu.
Dojechałem do miasteczka Geysir, gdzie można zobaczyć największy na Islandii gejzer o tej samej nazwie, który podobno był pierwszym odkrytym przez człowieka i który dał nazwę takim zjawiskom. Niestety aktywność gejzeru Geysir zmalała i na wyrzut wody w powietrze trzeba czekać około dwóch dni (a i tak już nie imponuje, jak 100 lat temu). Na szczęście na tym samym obszarze jest nieco mniejszy gejzer – Strokkur, który urządza pokaz co kilka minut. Nawet udało mi się uchwycić erupcję aparatem, i to za drugim razem. Za pierwszym wystraszyłem się, bo nie byłem świadomy tego, gdzie się znajdowałem.
Kawałek dalej znajduje się wodospad Gullfoss. Świeciło piękne słońce, gdy dojeżdżałem do niego. Rower zostawiłem jak zwykle na parkingu i poszedłem kawałek w jego kierunku. Nie podchodziłem za blisko, ponieważ miałem dość wilgoci tego dnia. Ludzi zgromadziło się i tak dużo, więc mogłem się nie zmieścić w punkcie widokowym.
Przez głowę przeszła mi myśl, czy nie pojechać drogą na północ – przez interior, ale miałem ciut inne plany i za mało czasu na obejrzenie wszystkiego. Zacząłem rozglądać się za noclegiem. Próbowałem zapytać w pobliskim hotelu, ale obsługa gdzieś zniknęła, a nikt z licznego grona turystów z Francji nie odważył się odpowiedzieć po angielsku, więc zabrałem się i pojechałem szukać dalej.
Wszystko wokół dróg było ogrodzone, więc jechałem daleko. Spotkałem tylko jedną osobę na drodze – dziewczynę, która wybrała się, aby pojeździć na desce. Asfaltowe drogi na Islandii są wyjątkowo równe, a gdy dodać zerowy ruch na mniej popularnych szlakach, wtedy można poczuć się jak u siebie.
Po kilku zakrętach wypatrzyłem przestrzeń między drogą i ogrodzeniem. Dodatkowo miejsce było odrobinę osłonięte od drogi, więc jak na nocleg na dziko, w sam raz. Gdy się rozbijałem, ktoś zatrzymał się autem na drodze, ale akurat siedziałem w namiocie, więc nie wychylałem głowy, bo jestem nieufny. Po kilku minutach odjechał. Podejrzewam, że robił zdjęcia koniom, które były za zagrodą po drugiej stronie drogi. Martwiłem się o buty, bo były wciąż mokre po popołudniowej ulewie. Ogrzanie ich przy kuchence podczas przyrządzania kolacji nic nie zmieniło.

Kategoria rowery / Trek, z sakwami, setki i więcej, góry i dużo podjazdów, za granicą, pod namiotem, kraje / Islandia, wyprawy / Islandia 2016, mikrowyprawa

Opuszczam Reykjanes

  97.00  05:47
Gdy kładłem się spać, zaczęło padać. Padało całą noc i nic nie zapowiadało, żeby miało przestać. Spakowałem się więc w deszczu i ruszyłem w kierunku miasta, w którym miałem się zatrzymać wczoraj. Nie chciałem jechać po prostej krajową jedynką (która na tamtym odcinku jest ruchliwa), tylko wrócić się na południowe wybrzeże półwyspu Reykjanes. Dlatego też wczoraj zatrzymałem się w mieście Hafnarfjörður.
Przed odjazdem odwiedziłem recepcję, aby zwrócić nieprzydatną mi butlę z gazem. Dostałem w zamian drugą, z gwintem pasującym do mojej kuchenki. Miałem nadzieję, że w końcu uda mi się zjeść ciepły posiłek tego zimnego dnia.
Zatrzymałem się w markecie Bónus. Podobno można tam dostać najtańsze produkty, ale nie robiłem porównania, więc nie mogę tego potwierdzić. Ta sieć wyróżnia się tym, że zamiast lodówek mają w wydzielonym pomieszczeniu chłodnię, więc trzeba się szybko decydować, co włożyć do koszyka.
Jadąc w deszczu, spotkałem profesjonalnych kolarzy. Pierwsi rowerzyści na wyspie i niestety z mentalnością typowego kolarza, bo nawet nie spojrzeli na mnie, gdy im machałem. Na szczęście byli to chyba jedyni spotkani kolarze. Potem widziałem wyłącznie sakwiarzy. Może oni po prostu cierpią na syndrom mieszkańca z wielkiego miasta.
Pierwsza większa przeszkoda, którą musiałem pokonać to szutrowy podjazd, momentami bardzo stromy. Dałbym radę, gdyby nie poprzeczne nierówności nazywane tarką. Jak mnie zrzuciło z roweru, to już nie mogłem ruszyć i miałem kilkanaście metrów pchania pod górę. Auta też mozolnie pokonywały tę przeszkodę. Nie zabrakło i autobusów. Potem było ciut lepiej, bo kolejne podjazdy pokonywałem po drodze asfaltowej, a na szczycie każdego z nich znajdowało się miejsce postoju z widokiem na jezioro Kleifarvatn. Deszcz robił sobie coraz dłuższe przerwy, aż w końcu uciekłem spod chmury i nawet słońce chwilami zaczęło się pokazywać.
W końcu ujrzałem kolejny z cudów natury – konie islandzkie. Były daleko za zagrodą, ale gdy tylko dojrzały mnie, zaczęły galopować w moim kierunku. Rasa islanderów znana jest jako najczystsza na świecie. Od ponad tysiąca lat bowiem obowiązuje zakaz sprowadzania koni spoza Islandii. Zainteresowanie moją osobą nie było długie, ponieważ nie miałem niczego do zaoferowania ciekawskim zwierzętom. Pewnie inni turyści lubią je karmić. Szybko zaczęły się oddalać, gdy nie dostały żadnego smakołyku. Udało mi się jednak utrwalić kilka z nich na zdjęciach.
Dojechałem do obszaru geotermalnego Seltún, który określany jest też jako Krýsuvík (ale nie jestem pewien, bo co strona, to inna informacja). Zaparkowałem rower na parkingu wśród mniejszych i większych aut, i poszedłem na spacer po tym pachnącym miejscu. Ilość wydobywającej się pary już nie była tak duża, jak wczoraj w obszarze Gunnuhver, ale bulgoczące błoto i tak robiło wrażenie.
Skusiłem się, żeby zboczyć kilometr z trasy i zobaczyć kościół Krísuvíkurkirkja. Niestety spłonął on doszczętnie kilka lat temu i pozostały jedynie mylne znaki drogowe. Szkoda, bo był to jedyny budynek, który pozostał na tamtym obszarze i jednocześnie kolejna z atrakcji.
Od jeziora Kleifarvatn cały wulkaniczny krajobraz zmienił się w łąki sięgające po horyzont. To tłumaczy obecność koni... oraz owiec. O ile konie spotykałem za zagrodami, o tyle owce mają więcej swobody. Zacząłem je spotykać wszędzie. Nieważne, czy to łąka, czy plaża, czy środek drogi. Sposobem na ograniczenie ich swobody miały być zagrody, ale i one nie zawsze działają, bo zdarzały się sytuacje, że owca z południa została znaleziona na północy Islandii.
Wróciłem na drogę, która była w moim wczorajszym planie. Widoki były fascynujące. Z prawej strony ocean, z lewej wielka ściana skał skąpanych w chmurach. Czasami przeszkadzał wiatr od oceanu. Nie przeszkodził mi za to w tym, aby zatrzymać się i przespacerować po czarnej plaży. Jedynie wodorosty trochę psuły jej urok.
Przejechałem się przez Eyrarbakki, rybacką miejscowość. Przy końcu drogi wjazdowej znajduje się znak głoszący, że dalsza podróż na południe doprowadzi mnie prosto do brzegów Antarktyki bez natrafienia na żaden ląd po drodze. Rowerem byłoby ciężko, więc pozostałem na stałym lądzie. Sama miejscowość jest przepiękna. Kolorowe domki, które mają prawie 100 lat, jeden ładniejszy od drugiego. Znajduje się tam też największe na Islandii więzienie. Nic dużego, bowiem przestępczość na Islandii jest znikoma (zaledwie 105 miejsc łącznie we wszystkich więzieniach na wyspie).
Za następnym zakrętem byłem na prostej do Selfoss, mojego celu. Odnalazłem kemping i biuro, które było wciąż otwarte (zbliżała się godz. 22). Rozbiłem się wśród nielicznych namiotów. Chociaż dzisiaj mogłem wybrać dowolne miejsce na nocleg, to zatrzymałem się na kempingu, ponieważ miałem pewien plan na kilka najbliższych dni i potrzebowałem zostawić część moich rzeczy.
Spodobał mi się ten kemping. Dla turystów jest udostępnione przestronne pomieszczenie z kuchnią i jadalnią, można coś ugotować i zjeść. Zanim jednak odnalazłem to miejsce, spróbowałem swoich sił z moją kuchenką. Problemem było odpalenie jej, ponieważ pierwszy raz używałem iskrownika, a nie miałem innego źródła ognia. Iskry rzucane na gaz nie powodowały zapłonu. Dopiero po półgodzinnej walce z podpaleniem papieru i przeniesieniem ognia do kuchenki udało mi się ugotować jedzenie. Gdybym tylko szybciej dał za wygraną i poszedł na spacer, to miałbym więcej czasu na sen.
Zaskoczyła mnie woda z kranu, która nie miała zapachu ani smaku. Czyli nie musiałem się krzywić podczas picia, jak to było w regionie stołecznym.
Kategoria z sakwami, terenowe, góry i dużo podjazdów, za granicą, pod namiotem, kraje / Islandia, rowery / Trek, wyprawy / Islandia 2016

Pierwsze metry po Islandii

  15.80  00:59
Wylądowałem. Pół godziny oczekiwania na bagaż, godzina na złożenie roweru i jeszcze przepakowanie się, i mogłem ruszać.
Po spóźnieniu na samolot w Warszawie, dostałem się do Gdańska, tam spędziłem dzień, spaliłem się w słońcu i kolejnego dnia byłem na lotnisku. Pierwszy lot z rowerem przebiegł pomyślnie. Wylądowałem ok. godz. 23 czasu lokalnego (2 godziny różnicy względem Polski). Pierwsze, co poczułem to chłód. Wyleciałem w samej koszulce, więc był to problem. Oczekiwanie na bagaż wydłużało się strasznie, ale w końcu się doczekałem i odnalazłem ustronne miejsce do złożenia roweru. W trakcie montowania kolejnych części zaczepiło mnie parę osób. Ciekawi moich planów, ale też informacyjnie, że gdzieś na terenie lotniska jest miejsce do zmontowania roweru. Mając sprawny rower, poszukałem i rzeczywiście. Nie jest to miejsce oczywiste, bo znajduje się poza halą lotniska i jest niewielkim budynkiem. Są tam dwa stojaki z narzędziami. Szkoda, że nie wiedziałem o tym wcześniej. Znalazłem tam rowerową mapę wyspy. Dużo lepszą od tej, którą kupiłem przed wylotem. Stała się moim ulubionym przewodnikiem i planerem podczas tej podróży.
Padał deszcz, gdy w końcu byłem gotowy do wyruszenia. Było zdecydowanie przyjemniej niż 40 stopni w Polsce. Ubrałem się w pierwsze lepsze ubrania z góry sakw, a karton na rower zostawiłem we wspomnianym wcześniej miejscu dla podróżnych z rowerami, bo uznałem, że skoro już leżały tam dwa, to dobrą praktyką była wymiana kartonów między rowerzystami. Godzina 1, w końcu pojechałem. Jak na środek nocy, to było jasno. Krajobrazy bardzo księżycowe, powietrze wilgotne od deszczu, moje ubrania też. Pierwsze metry po Islandii nie napawały optymizmem, ale szczęście znalezienia się tam i spędzenia kolejnego miesiąca bardzo mnie ekscytowały.
Rozglądałem się za noclegiem. Islandzkie prawo zezwala na rozbicie się na ziemi niczyjej, więc próbowałem swojego szczęścia. Na plaży zostałem zaatakowany przez mewy, które prawdopodobnie broniły swojego gniazda. Musiałem więc jechać dalej. Zauważyłem, że mech pokrywający islandzkie pola lawowe jest bardzo mięciutki. Ale nie można niszczyć przyrody, pamiętajcie o tym.
Po paru kilometrach znalazłem idealne miejsce. Osłonięte kamiennym murem od drogi, po której wciąż jeździły auta. Przestało nawet padać, więc rozbiłem się, część rzeczy zostawiłem poza namiotem w wodoodpornych sakwach, część pochowałem w przedsionkach, żeby nie zamoczyć sypialni i poszedłem spać... o 3 rano.

Kategoria kraje / Islandia, po zmroku i nocne, pod namiotem, z sakwami, za granicą, rowery / Trek, wyprawy / Islandia 2016

Nie planowałem Reykjavíku dzisiaj

  114.33  07:23
Nie minęło zbyt dużo czasu od momentu rozbicia namiotu, więc nie było mowy o wyspaniu się. Próbowałem wstać kilkakrotnie, jednak zasnąłem za późno, aby mi to sprawnie poszło. Noc na szczęście przebiegła bez stresu, nikt mnie nie przegonił, aut też nie słyszałem.
Miejsce na namiot było bardzo dobre, chociaż po deszczowej nocy i wilgotnym poranku miałem wszystko mokre. Nie padało, gdy się zbierałem. Po godzinie byłem w drodze. Niestety bez śniadania. Nie zjadłem też kolacji, bo wszystko na lotnisku było zamknięte. Dobrze, że miałem jeszcze wodę. Ruszyłem więc dalej, aby objechać półwysep Reykjanes i ostatecznie dostać się do drogi nr 1, która biegnie wokół głównej części wyspy.
Nie obyło się bez postojów, czy to z zaciekawienia, czy aby zrobić zdjęcie. Pierwszy warty wspomnienia był postój przy moście Miðlína, który łączy dwie płyty tektoniczne – północnoamerykańską i eurazjatycką. Przypadkiem poprzeszkadzałem trochę Polakom w robieniu zdjęć, a spotkałem tego dnia mnóstwo rodaków. Podczas kolejnego postoju, gdy dostałem się do Reykjanestá, czyli krańca półwyspu Reykjanes, na którym de facto przebywałem od przylotu, spotkałem Amerykanów. Po raz pierwszy miałem okazję z nimi gawędzić, a Amerykanie są znani ze small talków. Wspiąłem się na wysoki klif, przespacerowałem się po drodze o księżycowym wyglądzie i pojechałem dalej, trafiając na niewielki obszar geotermalny Gunnuhver. Uderzający jest tam zapach. Czytałem mnóstwo relacji z podróży po Islandii i wszystkie opisywały zapach zgniłych jaj. Jak dla mnie, pachniało jajami ugotowanymi na twardo i za nic nie mogłem doszukać się w tym zgnilizny. Może to wyolbrzymienie, które ma na celu odstraszać turystów ze słabymi żołądkami?
W dalszej drodze spotkałem sporą grupę motocyklistów i zadziwiło mnie, gdy wszyscy mi pomachali. Pewnie dlatego, że jechałem samotnie po obszarze wyglądającym jak z innej planety. Zaskoczyły mnie również pola golfowe pośrodku tego krajobrazu. Dowiedziałem się, że golf jest jednym z najpopularniejszych sportów na Islandii.
Dojechałem w końcu do miasta, Grindavíku. Nie myślałem jednak o zwiedzaniu. Byłem głodny, bo od wylotu z Polski nie miałem nic w ustach. Trafiłem na market o wymownej nazwie Nettó. Pobieżnie obejrzałem półki. Ceny są wysokie, dlatego właśnie zabrałem z Polski trochę żywności liofilizowanej. Co mi się rzuciło w oczy to ogromna liczba produktów zapakowanych po kilka sztuk. Wiele towarów pochodzi z importu, również z Polski (podobno najpopularniejszym batonem jest Prince Polo). Mnie najbardziej interesował skyr, tradycyjny islandzki wyrób mleczarski. Smakiem i konsystencją przypomina gęsty jogurt, ale strasznie szybko zapycha. A może to ja byłem taki głodny, że skurczył mi się nie tylko żołądek, ale i przełyk?
Zjadłem śniadanie pod marketem, mimo że wiatr trochę mną targał. Po nocnej jeździe w deszczu czułem się przemarznięty. Szybko ruszyłem w dalszą drogę, żeby się nie wychłodzić. Minąłem Błękitną Lagunę (Bláa Lónið), czyli znane uzdrowisko o błękitnej wodzie pochodzącej z gorących źródeł. Nie była mi po drodze, więc jej nie odwiedzałem. Zobaczyłem też pierwszy las – Sólbrekkuskógur. Na Islandii jest mało drzew. Istnieje nawet żartobliwe powiedzenie: jeśli zgubiłeś się w lesie, wstań i rozejrzyj się.
Ciągle miałem dziwne przeczucie. Gdy dotarłem do ruchliwej drogi, spojrzałem na mapę i wszystko się wyjaśniło. Wiatr wcale nie zmienił się – to ja zacząłem jechać w złym kierunku. Byłem na północnym krańcu półwyspu i nie miałem najmniejszej ochoty zawracać pod wiatr z deszczem. Nie mając wyboru, uznałem, że pojadę do Reykjavíku i tam coś wymyślę. Zacząłem więc jechać drogą nr 41, jedną z najbardziej ruchliwych dróg na wyspie, łączącą lotnisko z regionem stołecznym. Całe szczęście, że jest to droga dwujezdniowa o dwóch pasach ruchu w każdym kierunku i mająca szerokie pasy awaryjne. Ich jakość nie była najlepsza, więc zdecydowałem się skręcić i wjechać w drogę przy nadbrzeżu. Zaskoczyły mnie śmieci porozrzucane w rowie, ale było to jedyne takie miejsce, które spotkałem na całej wyspie.
Gdy podjeżdżałem pod kościół Kálfatjarnarkirkja, który z oddali zwrócił moją uwagę, pomachał mi uśmiechnięty kierowca auta zmierzającego w przeciwnym kierunku. Zrobiło mi się miło. Pomyślałem, że Islandczycy są naprawdę otwarci, mimo tego, że jestem jednym z miliona turystów, którzy tamtędy przejeżdżali. Ciekawiło mnie ile jeszcze zaskakujących rzeczy mnie spotka.
Niestety boczna droga się skończyła i musiałem wrócić na główną. Wraz z pędzącymi autami dojechałem do pierwszych miast regionu stołecznego. Nie spotkałem ani jednej drogi dla rowerów, a nie mogłem też wypatrzeć na mapie zbyt wielu alternatyw. Starałem się więc jechać wtedy, gdy nie było kolumn aut, bo nie czułem się tam zbyt bezpiecznie. Dojechałem w ten sposób do Reykjavíku, a właściwie do północnego wybrzeża, bo nie patrzyłem na mapę. W końcu trafiłem na drogę dla rowerów. Pojechałem nią, jako że chciałem się dostać do dworca autobusowego. Wyczytałem w internecie, że można tam najtaniej zostawić bagaż, a ja miałem kilka rzeczy, które podczas jazdy rowerem nie były mi potrzebne. Niestety, ale cena takiej usługi srogo podrożała i za miesiąc zaproponowali kwotę tysiąca złotych. W sumie mogłem zostawić rzeczy w jakiejś skale przed wjazdem do cywilizacji, ale nie byłem na tyle bystry, aby na to wpaść.
Potoczyłem się jeszcze do centrum miasta, bo chciałem zobaczyć kościół Hallgrímskirkja z bliska. Ta ikona Reykjavíku znajduje się na wzgórzu, które przy obciążonym rowerze i całym dniu pedałowania było nie lada wyzwaniem do pokonania. Po krótkiej sesji zdjęciowej, gdy już miałem ruszać w dalszą drogę, zwróciłem uwagę na łańcuch górski na północy. Czym prędzej zjechałem do nadbrzeża, aby mieć szerszy widok. Wpadłem w zachwyt, bo oto słońce wyszło zza chmur, oświetlając górę Esja. Był to pierwszy widok, który mi się naprawdę spodobał. Właśnie dla takich widoków tutaj przybyłem.
Przejechałem się jeszcze wzdłuż nabrzeża, aby pozachwycać się tym widokiem, a potem skręciłem na południe, do miasta Hafnarfjörður, do znajdującego się tam kempingu. Był on częścią planu wymyślonego na poczekaniu na kolejny dzień. W połowie drogi do celu zauważyłem drogę dla rowerów, która poprowadziła mnie wzdłuż nadbrzeża. Nie mogłem zrozumieć systemu znakowania dróg rowerowych, bo nie wszędzie były widoczne znaki. Jak się okazało, rowerzysta może się poruszać po chodniku, ale nie wpadłem na to przez wiele kolejnych dni.
Ledwo zdążyłem przed zamknięciem biura kempingowego. Zapłaciłem 1700 koron za nocleg, dostałem też używaną butlę z gazem do kuchenki kempingowej, bo turyści opuszczający Islandię nie mogą przewozić gazu w samolocie. Niestety nie pomyślałem, żeby sprawdzić rodzaj gwintu, który okazał się nie pasować do mojej kuchenki i musiałem zadowolić się kolacją na zimno. Na kempingu było dużo namiotów i ciekawiło mnie jak jest w Reykjavíku. Po raz pierwszy spróbowałem wody z kranu na Islandii. Zapach gotowanych jajek mnie przerażał. Prysznic w wodzie o takim zapachu to też ciekawe przeżycie.

Kategoria z sakwami, setki i więcej, pod namiotem, góry i dużo podjazdów, za granicą, kraje / Islandia, rowery / Trek, wyprawy / Islandia 2016

Przed deszczem do Wrocławia

  100.96  05:46
Trochę sobie pospałem, bo gdy się zebrałem, zdążyli przyjechać właściciel i część ekipy remontowej. W niedzielę. Widać, że spieszą się przed sezonem. Tylko kiedy jest ten sezon? Jestem jakiś dziwny, że szukam kempingów o tej porze roku?
Zmęczył mnie wczorajszy powrót do Polski. Trzeba mi było zawrócić, pojechać do Pragi, zostać tam jeszcze parę dni. Szkoda, że muszę wracać, aby zarobić trochę pieniędzy na kolejne podróże. Ale już wkrótce, jeszcze trochę i wyjadę stąd. Na długo i do pięknych miejsc.
Trzeba było znaleźć sklep, aby zjeść śniadanie. Nie było łatwo, więc pobłądziłem po tym pokrętnym mieście. Trafiłem pod estakadę, potem nad, aż po polnych drogach dotarłem do supermarketu. Zjadłem w końcu i mogłem jechać dalej, omijając drogę krajową z daleka, bo jakoś nie chciałem lawirować między tirami, które dzisiaj wyjątkowo licznie się pojawiały na spółkę z setkami tych mniejszych. Podjechałem jakieś wzniesienie, z którego rozciągały się piękne widoki i... wróciłem na krajówkę. Nie dało się jej przeskoczyć. Ok, mogłem jakimiś wsiami, wzgórzami, stromymi podjazdami, ale chciałem wrócić do domu, więc po prostu posunąłem główną trasą. Przynajmniej nawierzchnia nie była jakaś zła.
W Ząbkowicach Śląskich zatrzymałem się na kawę i przemyślałem dalszą drogę. Znalazła się ciekawa alternatywa dla krajowej ósemki. Co prawda dziura na dziurze, ale aut przynajmniej nie było.
Jeszcze przed południem naszły chmury, ale padało tyle co nic. Po wjechaniu do Wrocławia zobaczyłem za to mnóstwo kałuż, więc odrobinę się spóźniłem na deszcz, a chciałem się nieco odświeżyć po tym dusznym dniu. W centrum jeszcze trochę pokropiło, ale też było tego niewiele. Kupiłem bilet na pociąg i pojechałem na Stare Miasto, aby dobić do setki. Lunął deszcz, ale po raz kolejny króciutko. Zauważyłem kilka zmian w mieście. Zniknęło jedno przejście podziemne, z czego się ucieszyłem, bo to oznaka stawiania pieszych i rowerzystów ponad blachę (ileż to miejsca zajmuje na drodze).
Mając jeszcze trochę czasu, zamówiłem „najszybsze” zdrowe jedzenie. Dlaczego w cudzysłowie? Bo musiałem czekać tak długo, że nie wiedzieć kiedy uciekł mi pociąg. Na kolejny musiałem czekać aż 5 godzin. Ja to mam szczęście. Ale tym razem nie spóźniłem się na dworzec, tylko mi pociąg uciekł po cichu. Miałem w planach nocleg na kempingu i odjazd rano, ale wtedy dojechałbym do biura tak, jak z niego wyjechałem, tyle że bardziej opalony i mniej pachnący. Poczekałem więc na kolejny pociąg i tym razem do niego wsiadłem.
Kategoria kraje / Polska, Polska / dolnośląskie, pod namiotem, setki i więcej, z sakwami, rowery / Trek, dojazd pociągiem, wyprawy / Austria 2016

W Czechach albo w Polsce

  133.39  08:13
Czyli to już czas. Pora opuścić zagraniczną wygodę i powrócić na to, co polskie. Nie chciałem rozstawać się z urokliwymi Czechami, ale trzeba było wracać do pracy. Jednak nie ma się co smucić, bo przecież to nie moja ostatnia wizyta u południowych sąsiadów.
Miałem wstać wcześnie, ale było mi zimno, więc obudził mnie trochę później Czech, który podjechał autem i coś krzyczał. Nie mam pojęcia co i czy było to do mnie, ale uznałem, że pora się zbierać. Jak zwykle zacząłem przepakowywać sakwy, gdy nagle zauważyłem, że coś się rusza w jednej z nich. Przyjrzałem się uważnie, a to pająk. Wyglądał jak kątnik większy (Tegenaria atrica), który występuje w całej Europie. Musiał wejść do namiotu, gdy robiłem kolację. Rozwiesił pojedyncze nici pajęczyny, co poczułem po przebudzeniu, a o poranku schował się w ciemnym miejscu. Potem jeszcze podczas składania namiotu spadło na mnie kilka kleszczy, jednak wyczułem odnóża tych kreatur na mojej poparzonej słońcem skórze, więc szybko się ich pozbyłem.
Po poranku z przygodami trzeba było ruszać. Przynajmniej wiatr się zmienił i wiał ze wschodu. Na drodze czekało na mnie dużo górek, pagórków i wszelakich wzniesień. Szkoda tylko, że bez ciekawszych widoków. Z drugiej strony, byłem już trochę zmęczony po tym tygodniu, więc nie miałem za dużej ochoty na długie podjazdy. Chociaż jeden taki i tak się trafił, gdy przyszło mi przekroczyć granicę. Nie znalazłem po czeskiej stronie żadnego czynnego sklepu czy restauracji, przez co byłem głodny i przywiozłem ze sobą trochę koron.
Po dłuższym podjeździe znalazłem się na przejściu granicznym, do którego dotarłem kilka lat temu. Niespodzianką było otwarcie przejścia także dla ruchu samochodowego. Zwłaszcza że asfalt ze wzniesienia prezentuje się nietypowo idealnie, jak na Polskę. Ale to tylko pozory, bo zaraz za zakrętem nawierzchnia się zmienia. Zaczynają się takie dziury, że można sobie zęby powybijać, a jazda bez trzymania na wpół zaciśniętych hamulców jest absolutnie, zupełnie i pod każdym względem niemożliwa. Jest to kilka kilometrów niebezpiecznego, stromego zjazdu, na którym trzeba mieć oczy szeroko otwarte, a refleks rozwinięty do takiego stopnia, że ciężko sobie to wyobrazić.
Cóż dalej? Nie miałem wyjścia, jak wjechać na drogę krajową. Dokąd? Przed siebie. Ze znaków drogowych wywnioskowałem, że mogę dotrzeć do samego Kłodzka, a z mapy dowiedziałem się, że znajdę tam kemping. Aut na szczęście prawie nie było. Swój głód zabiłem dopiero po kilkudziesięciu kilometrach – na stacji benzynowej, bo i w Polsce wszystko pozamykane. Zmówili się czy co? W Kłodzku musiałem się trochę pokręcić zanim trafiłem na właściwą drogę na kemping. Lada moment miało zajść słońce, gdy tam dotarłem. Tylko to, co zastałem było ponad moje wyobrażenia. Jedna wielka dziura. Wszystko rozkopane, pełno gruzu, śmieci i wszelkiej maści śladów remontu. Po prostu było widać, że kemping nieczynny. Majówka pełną gębą. Mimo tego brama była otwarta, więc wjechałem, aby się rozejrzeć. Nikogo nie zastałem, więc usiadłem na ławce, ugotowałem kolację, zacząłem myć zęby, gdy nagle przyjechało auto. Bardzo sympatyczny właściciel pozwolił mi rozbić namiot na trawie, choć pewnie nie miał wyboru, tak jak ja.
Kategoria Polska / dolnośląskie, kraje / Polska, kraje / Czechy, góry i dużo podjazdów, pod namiotem, setki i więcej, z sakwami, za granicą, rowery / Trek, wyprawy / Austria 2016

Jak przebrnąć przez Brno?

  125.13  07:54
Po bardzo ciepłej nocy nawet wiatr z północy lekko osłabł. Cieszył taki stan rzeczy, gdyż w drodze do domu, Brno było moim kolejnym celem.
No dobrze, upalny dzień nie był niczym przyjemnym. Jechałem więc mozolnie, mając nadzieję na poprawę aury. Trafiłem na zamkniętą drogę, ale tablica mówiła o jakimś objeździe dla rowerów. Spróbowałem, jednak trafiłem na domki nad jeziorem, wśród których się trochę pogubiłem i wydawało mi się, że trafiłem na drogę bez przejazdu, więc postanowiłem zawrócić spróbować jakoś przejechać przez zamknięty odcinek. Okazało się, że było tak zamknięte, że aż ogrodzone wysoką siatką. No nic – pomyślałem – może da się objechać drogami polnymi. E–ee, to też nierealne, bo trafiłem na pola winne (pola z winoroślami?), za którymi nic nie było. Zawróciłem więc, aby dostać się do objazdu dla aut. We wsi, pod sklepem przyjrzałem się mapie bardziej szczegółowo i zdobyłem się na jeszcze jedną próbę. Zjechałem znów nad jezioro i, już mając kilku rowerzystów w zasięgu wzroku, pojechałem ich śladem, odkrywając, że jednak ślepa droga taka ślepa nie była. Przedostałem się dalej i darowałem sobie niepotrzebny objazd. Gdybym tylko od razu spróbował dojechać do końca tamtej drogi, to cała ta zabawa byłaby zupełnie niepotrzebna.
Do Brna prowadziła bardzo ruchliwa droga, a że nie wymyśliłem żadnego objazdu dla niej, to nie pozostało mi nic innego, jak przeboleć duży ruch. Próbowałem jeszcze kilka razy zjechać z tej „autostrady”, ale wszystkie drogi prowadziły mnie wciąż z powrotem. Dopiero później zauważyłem na mapie drogi dla rowerów wyznaczone wzdłuż rzek kilka kilometrów na wschód, ale było już po ptokach. W Brnie jakoś dostałem się do centrum, ale w tym upale nie chciało mi się za dużo zwiedzać. Nawet niedziałające źródła wody pitnej oznaczone na mapie zniechęcały do jakichkolwiek aktywności. Mimo to dziwnie dużo ludzi na ulicach spotykałem. Jak nie w Czechach. Przez to też wszystkie ogródki pod restauracjami były zajęte, choć chciałem spróbować jakiegoś dania z czeskiej kuchni.
Ruszyłem w dalszą drogę, ale kilka kilometrów dalej trafiłem na wpół pustą restaurację, gdzie zamówiłem trzy albo dwa dania (gdy zapytałem o trzecie, kelnerka powiedziała, że w zamówieniu były jednak dwa). I tak się objadłem serowymi smakołykami, których nazw już nie pamiętam, że ciężko mi się jechało. Trafiłem na jakąś dolinę o długim podjeździe. Otoczona gęstym lasem, przynosiła ukojenie w tak upalnym dniu. Nic dziwnego, że rowerzystów mijałem setki i przez tyleż samo byłem mijany. Tak mało z nich machało mi, że w ogóle przestałem się przejmować i patrzeć na przeciwny pas ruchu, więc nie wiem, ile pozdrowień ja sam zignorowałem.
Długi podjazd drogą przez dolinę zakończył się chłodnym zjazdem. Wieczór był nie tylko widoczny. Rozglądałem się powoli za schronieniem, ale kończyła mi się woda, więc trzeba było też znaleźć jakiś sklep. Wszystko jednak zamknięte, aż trafiłem do miasta, a na jego obrzeżach do supermarketu. Trochę się obawiałem zostawić rower bez opieki, bo po parkingu kręciły się grupki podejrzanych osób, ale zaryzykowałem i niczego nie straciłem.
Myślałem o noclegu gdzieś w lesie pod zamkiem, ale zauważyłem miejsce piknikowe całkiem niedaleko, więc tam się skierowałem. Po drugiej stronie znajdowały się zabudowania, ale skryłem się głęboko w krzakach i miałem nadzieję, że nikt mnie nie zauważy. Chyba nie dostrzegł mnie też mieszkaniec, który zawracał autem na drodze obok.

Kategoria kraje / Czechy, po zmroku i nocne, pod namiotem, setki i więcej, z sakwami, za granicą, rowery / Trek, wyprawy / Austria 2016

Bratysława za dnia

  104.41  06:51
Bratysława pojawiła się w planach już półtora roku temu, kiedy dostałem przewodnik po Słowacji. Lubię ten kraj i od początku mojego rowerowania odwiedzam go przynajmniej raz w roku. Nie mogło być inaczej i teraz, w dodatku miałem okazję odwiedzić stolicę.
Tym razem noc była bezdeszczowa. Z wczorajszej rozmowy ze stróżem zrozumiałem, że do godz. 6.30 mam oddać klucz i opuścić kemping. Nie wiem, na ile legalne to było z jego strony, ale jako że dotarłem na miejsce po godz. 22, to nie było szans, abym wyruszył tak wcześnie. Gdy się już pozbierałem, na stróżówce spotkałem innego człowieka, ale był on zajęty rozmową, więc tylko oddałem klucz i poszedłem sobie. Bez pytań, bez problemów. Ciekawe, ile zaoszczędziłem na tym całym interesie.
Ostatnie pieniądze wydałem na jedzeniu, więc dzisiaj musiałem oszczędnie gospodarować prowiantem. Nie mogłem nawet spróbować słowackiej kuchni, ale jeszcze tam wrócę i już nie będę miał Austrii na swojej liście przejazdowej. Tymczasem po śniadaniu udałem się do centrum. Nie mogłem uwierzyć, że pokonałem wczoraj taki kawał drogi do kempingu. A ponieważ zapowiadał się upalny dzień, to już od rana jechało się dosyć nieprzyjemnie. Stare Miasto było przepełnione zagranicznymi turystami. Spotkałem również wielu uśmiechniętych sakwiarzy. A gdy nie miałem pomysłu, gdzie by się jeszcze pokręcić, to pojechałem pod zamek. Do środka nie zaglądałem, bo zakaz z rowerem, a i ani centa przy sobie nie miałem. Wjechałem na pobliski taras widokowy, który swoją panoramą rekompensował wcześniejszą niewygodę. Zamek bratysławski jest jednym z najpiękniejszych, jakie widziałem.
Nie chciało mi się zjeżdżać ze wzgórza zamkowego, więc po prostu pojechałem dalej, w kierunku Czech. Po drodze próbowałem jeszcze odnaleźć jakiś punkt widokowy na miasto, ale z początku mi się do nie udało. Dopiero później i zupełnie przypadkiem natrafiłem na niezabudowane zbocze, z którego rozpościerała się panorama, niestety pod słońce. Wyjazd z miasta był ciężki. Duża liczba aut mnie niepokoiła. Przecież tuż obok biegnie autostrada, więc dlaczego tylu kierowców wybiera taką starą drogę? Dobrze przynajmniej, że było odrobinę pobocza.
Wspomniałem o upalnym dniu, ale tak źle nie było, bo miałem cały czas pod wiatr, więc mogłem się chłodzić do woli. Co poza tym? W sumie nic. Nudziłem się mocno. Tytuł tej wycieczki powinien brzmieć dwójka, bo pół dnia spędziłem na drodze krajowej o tym numerze. W końcu jednak dojechałem do Czech. Od razu spotkałem patrol policji. Coś mi po głowie chodziło, że trzeba mieć kask na głowie, bo razu pewnego jakiś Czech w rowerowym wdzianku krzyknął coś do mnie, gdy jechałem z gołą głową. Stąd też odrobinę się obawiałem panów, bo żeby wyrównać opaleniznę, jechałem bez nakrycia. Ale nic złego mnie nie spotkało, a teraz jestem o tyle mądrzejszy, że wiem, iż kask w Czechach ma obowiązek posiadać rowerzysta, ale do lat osiemnastu. Potem to jak w Polsce.
Po całym dniu jazdy pod wiatr byłem wykończony i zacząłem się rozglądać za noclegiem. Wypatrzyłem jeden taki kemping, a skoro już się znalazłem w kraju, w którym mogłem coś kupić, to pomyślałem o odwiedzeniu restauracji, ale jedyne, co odwiedziłem, to sklep. Potem jeszcze kawałek drogi i dotarłem na miejsce. Mój pierwszy czynny kemping w Czechach. To jednak jest możliwe! Pod okienkiem nastałem się z pół godziny, bo panie nie mogły czegoś uruchomić, potem jeszcze tłumaczenie napisów na dowodzie osobistym, bo panie były słabe z języków obcych i mogłem się rozbić. Nie wiem tylko czemu na koniec rozmowy dodały, że mam następnego dnia pójść sobie precz (jděte pryč). Wiem, że kemping trzeba opuścić, ale po co jeszcze to podkreślać, próbując przez kolejnych kilka minut wytłumaczyć nie wiadomo co?
Komary strasznie cięły, ale na szczęście tylko przez parę godzin. Po zmroku dały sobie spokój. Zobaczyłem siebie w lustrze i wiedziałem już, dlaczego spotkane na kempingu dziewczęta chichotały do siebie, gdy się mijaliśmy. Przypominałem Rudolfa jeszcze mocniej niż ostatnio.
Marzy mi się dostać do domu na rowerze, jednak to niemożliwe, bo zostały mi 3 dni jazdy pod wiatr. W dodatku zużyłem prawie wszystkie zębatki w kasecie i mogę używać już tylko trzech biegów. Po powrocie będzie konieczny serwis, ale na szczęście wszystkie potrzebne części już mam.

Kategoria kraje / Słowacja, kraje / Czechy, pod namiotem, setki i więcej, z sakwami, za granicą, rowery / Trek, wyprawy / Austria 2016

Na chwilę do Wiednia

  141.06  08:21
Ależ oczywiście, że nie mogło zabraknąć Wiednia, skoro już tak blisko niego się znalazłem. Nie sądziłem, że plan się uda, ale osiągnąłem cel całkiem szybko. Co tam widziałem i dlaczego tak mało – o tym właśnie dzisiaj, w relacji z piątego dnia podróży.
Noc miałem dosyć nieprzyjemną. Nie żeby coś, ale wczoraj zaczęło padać i wciąż padało, gdy wstawałem. Pod namiotem czułem „powódź”, w dodatku zamek w drzwiach tropiku okazał się odrobinę nieszczelny i kapało do wewnątrz. Spakowałem się i wyszedłem. Po całonocnych opadach pod moim namiotem utworzyła się kałuża. Na szczęście wysokiej jakości podłoga zapobiegła dostaniu się wody do środka.
Chyba popełniłem głupotę. Wczoraj zastałem zamkniętą recepcję kempingu, a dzisiaj poszedłem zapłacić za noc w jeziorze. Kosztowało mnie to 14 euro, co jest absurdem. Mogłem po prostu stamtąd pojechać. Czasami bycie dobrym się nie opłaca. Śniadanie zjadłem w restauracji kempingowej, co kosztowało mnie połowę ceny noclegu. Tym samym zostałem z jakimiś dziesięcioma euro w kieszeni.
Trzeba było uciekać jak najszybciej z drogiej Austrii, aby nie stracić reszty oszczędności. Pojechałem jeszcze do centrum w Tullnie, ale zabłądziłem. Zabłądziłem też, wyjeżdżając stamtąd. Brak szczegółowej mapy dawał się we znaki. Na szczęście powoli przestawało padać, więc mogłem wyciągać papierową mapę i patrzeć na ślad w Garminie. Z tego wszystkiego do południa nie miałem na liczniku nawet 10 kilometrów. Na obrzeżach miasta naszły mnie wspomnienia, bo jest ono otoczone zielonymi górami, zupełnie jak Kioto w Japonii. Te góry z kolei były moim celem na obiad. Nie chciałem jechać do Wiednia wzdłuż Dunaju. Wybrałem trudniejszą trasę. Zaczęła się ona niekończącymi się serpentynami, a potem długimi prostymi, aby po kilku pagórkach zakończyć się długim zjazdem. Niestety mokry hamulec (tylny w ogóle przestał hamować) oraz mokra droga nie pozwalały mi poszaleć.
Na wiedeńskich przedmieściach trafiłem na sporo dróg dla rowerów, potem długo, długo nic i centrum przepełnione przywilejami dla rowerzystów. Niestety brak mapy nie dawał mi dużych możliwości na zwiedzanie. Nie mogłem znaleźć punktu informacji, a nie wpadło mi też do głowy, aby o jego lokalizację zapytać. Musiałem się zadowolić jazdą przed siebie i oglądaniu przypadkowo napotkanych miejsc. Całe szczęście moją uwagę przykuły ładne elewacje, którym przyjrzałem się bliżej, na wespół z innymi turystami.
Moje przypadkowe zwiedzanie skończyło się na tym, że w którymś momencie zacząłem jechać nad Dunaj. Zabłądziłem przy tym kilka(naście) razy, ale w końcu dotarłem, a i to nie do końca, bo trafiłem na cypel i musiałem się wracać. Potem znowu droga donikąd, aż w końcu trafiłem na szlak EuroVelo 6 – ten wzdłuż Dunaju – i trzymałem się go, bo wiedziałem, że w końcu doprowadzi mnie do mojego kolejnego celu – Bratysławy. Na wałach naddunajskich spotkałem idealne miejsca pod namiot. Jaka szkoda, że było tak wcześnie, bo bez zastanowienia rozbiłbym się właśnie tam. Było pusto, więc nikomu nie zrobiłoby to różnicy. Tylko ten wiatr, prawie że huraganowy, ale można się było mu przeciwstawić, bo inaczej nie udałoby mi się wrócić z tamtych dwóch ślepych dróg.
Nie spodobało mi się na szlaku wzdłuż Dunaju. Chciałem go kiedyś przejechać, ale teraz rozmyśliłem się. Monotonne widoki drogi oraz drzew wokół to nie jest coś, co chciałbym widzieć przez kilka dni jazdy po szlaku. Miałem o tyle dobrze, że wiatr wiał w plecy, więc mogłem szybciej stamtąd uciec. Ale i tak droga ciągnęła się w nieskończoność.
Zmierzch zaczął zapadać, gdy akurat pojawiła się cywilizacja. Niestety nie widziałem dobrych miejsc na rozbicie namiotu, a nawet trafiałem na ostrzeżenia zabraniające biwakowania. Koniec końców nie chciałem zostać w Austrii ze względu na wysokie ceny. Z poszukiwaniami miejsca na nocleg dotarłem aż do Słowacji. Tam na mapie wypatrzyłem kemping na obrzeżach Bratysławy. Pojechałem doń, bo obawiałem się noclegu na dziko w Słowacji.
Bratysława nocą jest przepiękna. Zamek na wzgórzu świeci się z daleka. Gdybym tylko mógł, posiedziałbym i pogapił się na to miasto jeszcze długo, ale gonił mnie czas, a dystans do kempingu zmniejszał się bardzo powoli. Gdy już do niego dotarłem, było po godz. 22. Zastałem tam strażnika (albo policjanta, jak było napisane na stróżówce). Wydawało mi się, że mnie obserwuje, a on najprościej w świecie spał na siedząco z głową wpatrzoną w okno. Gdybym to wiedział, przeszedłbym obok, rozłożył się na polu i zasnął. Dogadaliśmy się po polsku i słowacku. Za 5 euro dostałem klucz od łazienki, która i tak była otwarta, a potem poszedłem spać. Trafiłem na najgorsze pole kempingowe, na jakim do tej pory spałem. Nawierzchnia była pokryta takimi bruzdami, że musiałem mocno wydeptać wszystkie grudy ziemi zanim zacząłem się rozbijać. Absolutnie nieprofesjonalne podejście do turystyki. Jeszcze ten mokry namiot po poprzedniej nocy. Zaczęło też kropić. Znowu?

Kategoria kraje / Słowacja, kraje / Austria, góry i dużo podjazdów, po zmroku i nocne, pod namiotem, setki i więcej, terenowe, z sakwami, za granicą, rowery / Trek, wyprawy / Austria 2016

Ciekawe, jak szeroki jest Dunaj w Austrii

  131.64  07:09
Z ciekawości wybrałem się do Austrii. Bez mapy, bez planu, z paroma euro w kieszeni. Na co mi to było? O tym wkrótce, a tymczasem – kierunek na Dunaj.
Noc była dużo cieplejsza od ostatnich i nawet nie naciągałem kaptura na głowę. Gdy się obudziłem, słyszałem krople uderzające o namiot. Przez pół dnia od czasu do czasu kropiło. Na niebie ciężkie chmury snuły się groźnie, wróżąc coś grubszego od deszczyku. Wokół zaczęli pojawiać się ludzie, zupełnie jak wczorajszego wieczora. Myślę jednak, że nikt nie zauważył mojego noclegu na dziko.
Jechałem dalej na południe, wciąż wybierając boczne drogi. No, prawie. W Znojmie zatrzymałem się na kawie, a potem posunąłem do granicy z Austrią po jedynej drodze, którą znalazłem na mapie Czech. Wiem, że mogłem to zrobić inaczej, ale nie planowałem tego. Ruch w kierunku południowym był na szczęście mały (w przeciwieństwie do przeciwnego), a najwięcej aut jechało niespodziewanie na polskich tablicach rejestracyjnych. Prawie też wjechałem na autostradę czy jakąś drogę szybkiego ruchu, ale z powodu remontu powstrzymał mnie zakaz. Zabrakło jedynie znaków objazdu dla rowerów, przynajmniej tego przy rondzie, bo zaraz potem trafiłem na znaki szlaku rowerowego albo na drogowe znaki dla rowerzystów. W ten sposób pojechałem krętym objazdem do Jetzelsdorfu. W okolicy jest mnóstwo winnic. Na pewno pięknie wyglądają tamtejsze wzgórza latem.
Chcąc ominąć główną drogę, skręciłem na zachód. Akurat znalazłem w Garminie kawałek mapy Austrii, który pobrałem z obszarem Czech. Znalazłem nawet punkt informacji, który znajdował się na poczcie. Pełnej mapy jednak tam nie znalazłem. Żywej duszy również. W Wullersdorfie atrakcją był remont drogi i objazd. Gdy dotarłem do miasta Hollabrunn, pojawiła się nadzieja. Odwiedziłem kolejną informację turystyczną, tym razem czynną i z człowiekiem w środku. Niestety, pani umiała angielski tylko trochę, a po niemiecku mówiła... dużo. Może nie zdawała sobie sprawy z tego, że z jej monologu mogę nic nie rozumieć. Gdy udało mi się dojść do słowa, skleiłem parę słów po niemiecku i udało się, zdobyłem mapę całego rejonu Niederösterreich, czyli tego, w którym się znajdowałem. Tak uzbrojony i z bananem na ustach, wyznaczyłem trasę w kierunku mojego celu. Ach tak, dzisiaj od rana mój rower jest w dobrej formie, bo stukanie ustało. Dobra nasza.
Na kolejny remont trafiłem w miejscowości Niederrußbach. Tyle drogi nadrobić. W Czechach nie miałem takiego szczęścia. Spotkałem przy okazji grupę kolarzy, którzy o dziwo jeździli na rowerach torowych lub podobnych (ten materiał wypełniający tarczę koła mógł mnie zmylić), co przy dzisiejszym wietrze wydawało się ryzykowne, a wiało z południowego-wschodu. I tylko jeden z nich się przywitał, a i to dopiero, gdy położyłem się na lemondce.
Przejeżdżając nad drogą szybkiego ruchu, trafiłem na drogę dla rowerów, po której dojechałem do miasteczka Tulln, a wcześniej zobaczyłem swój cel. Było z tym trochę zabawy, bo pomyliłem Dunaj z jakąś mniejszą rzeką i nawet nie chciało mi się zatrzymać na zrobienie zdjęcia, ale potem niespodzianka, gdy wyłoniła się olbrzymia tafla wody. Olbrzymia. Czytałem kiedyś opis wyprawy wzdłuż Dunaju. Też bym tak chciał.
W Hollabrunnie uzyskałem też informację o najbliższych kempingach. Pojechałem do tego w Tullnie i zastałem zamkniętą recepcję. Z pewnym ale – ogłoszenie mówiło, że mogłem się rozbić i zapłacić następnego dnia. Pojechałem więc odnaleźć sklep, zrobiłem zakupy, przeglądając ofertę austriackiego marketu (znalazłem nawet islandzki skyr) i powróciłem na pole namiotowe, aby rozbić się przed zachodem słońca. W końcu po kilku dniach wziąłem prysznic i zobaczyłem siebie w lustrze. Po spędzeniu na rowerze tych kilku słonecznych dni przypominam Rudolfa. Wiecie, tego z czerwonym nosem.
Kategoria kraje / Austria, kraje / Czechy, góry i dużo podjazdów, pod namiotem, setki i więcej, z sakwami, za granicą, rowery / Trek, wyprawy / Austria 2016

Kategorie

Archiwum

Moje rowery