Trwa ładowanie…
Trwa ładowanie…

Widzisz podstawowy wygląd strony. Wystąpił problem z serwerem plików. Napisz do mnie, gdyby problem występował zbyt długo.

Andrzej na rowerze

Wpisy archiwalne w kategorii

na trzech kółkach

Dystans całkowity:12316.70 km (w terenie 14.33 km; 0.12%)
Czas w ruchu:694:01
Średnia prędkość:17.75 km/h
Maksymalna prędkość:60.43 km/h
Suma podjazdów:84734 m
Liczba aktywności:167
Średnio na aktywność:73.75 km i 4h 09m
Więcej statystyk

Taitung bez deszczu

  20.83  00:57
Prognoza pogody groziła, więc zaplanowałem krótką podróż. Zjechałem szybko ze wzgórz do miasta Taitung. Tam zostawiłem rzeczy... oraz rower. No i poszedłem z parasolką zwiedzać.
Myślałem, że wsiądę do autobusu, ale na stacji kolejowej było pusto, tak samo na terminalu autobusowym. Poszedłem więc pieszo. Było duszno i upalnie, a nawet wyszło słońce. Dostałem się na wybrzeże, z którego widziałem czarne chmury na horyzoncie. Jakoś tak wypadło, że wszedłem do Parku Leśnego, w którym obowiązywała opłata. Pierwszy raz zapłaciłem za wejście gdzieś na Tajwanie. Park wyróżniał się tym, że wszyscy poruszali się na rowerach. Wszyscy poza mną. Nogi w tyłek mi już właziły, bo odwykłem od chodzenia, więc szybko wyszedłem głodny na poszukiwanie restauracji. Z moim szczęściem trafiłem na amerykańskie sieciówki, na które nie miałem apetytu. Wszedłem tylko do pobliskiej świątyni, ale wspinaczka po schodach była nie na moje siły, więc szybko zrezygnowałem z wszystkiego i wróciłem do hostelu, odwiedzając po drodze supermarket. Przeszedłem łącznie 25 km i nie spadła nawet kropla deszczu. A mogłem nie zsiadać z roweru.
Kategoria na trzech kółkach, kraje / Tajwan, z sakwami, za granicą, wyprawy / Tajwan 2018, rowery / GT

Przekroczyłem zwrotnik Raka

  90.25  04:59
W zajeździe, w którym się zatrzymałem, miałem w cenie noclegu śniadanie w formie bufetu. Spróbowałem wszystkiego, co mieli i nie różniło się to mocno od japońskich potraw. Dzień zaczął się nieco chłodniej niż wczorajszy i w prognozie był deszcz, więc zebrałem się szybko, aby za bardzo nie zmoknąć.
Dzisiaj starałem się unikać głównych dróg i z tego powodu przegapiłem punkt dzisiejszego programu. Był nim park z tablicą pamiątkową informującą o granicy zwrotnika Raka. Przekroczyłem go zatem nieświadomie.
W miasteczku Yuli, gdy przejeżdżałem przez most, zauważyłem obok drugi z barierkami w kształcie rowerzystów. Zawróciłem, aby dostać się tam i udało mi się za pierwszym razem (a nie widziałem dróg na mapie). Wjechałem na drogę dla rowerów wybudowaną na dawnym torowisku. Aż mi się przypomniał szlak rowerowy ze Złocieńca do Połczyna-Zdroju. Tylko że ten w Polsce był nieco dłuższy, bo po kilku kilometrach dotarłem do ostatniej stacji i znów musiałem jechać z ruchem ulicznym. Potem trafił się jeszcze jeden odcinek, ale szukając drogi wjazdowej, dotarłem do ostatniej stacji i tyle z wygodnej jazdy.
Szlaki rowerowe i ciekawość w wiosce Luye doprowadziły mnie do targu ulicznego. Zupełnie się tego nie spodziewałem. Nos i oczy mówiły mi, żebym się zatrzymał, więc się zatrzymałem przy kulkach z mięsem (coś jak pyzy). Szybko podeszła do mnie Tajwanka, która mówiła po angielsku. Od sprzedawcy dostałem kulkę za darmo, bo chciał być miły. Porozmawiałem chwilę z kobietą, od której dowiedziałem się, że 20 lat wcześniej mieszkała w Węgrzech i odwiedziła Kraków. Potem jeszcze chciałem spróbować kulkę na słodko, ale znów sprzedawca był miły, więc dostałem ją za darmo. Czułem się głupio, więc gdy pożegnałem się z poznaną kobietą, kupiłem jeszcze zestaw kulek z mięsem, tym razem płacąc za jedzenie. Widziałem jeszcze kilka innych smacznie wyglądających przekąsek, jednak przed trafieniem na market zjadłem obiad i trudno było myśleć o dalszym jedzeniu.
Dotarłem do celu. Przynajmniej tak mi się wydawało, bo znów adres był nieprawidłowy. Znalazłem się w turystycznej wiosce ludu Bunun. Całe szczęście dziewczyna w recepcji zadzwoniła we właściwe miejsce. Powiedziała, że to się często zdarza, iż obcokrajowcy mylą adres. Wkrótce pojawił się ktoś z domu gościnnego, znów na skuterze, jako najpopularniejszym środku transportu na Tajwanie. Poprowadził mnie do właściwego miejsca, gdzie znów okazało się, że nie ma dostępu do internetu. Całe szczęście była sobota i nie potrzebowałem go tak bardzo, ale ostatecznie umożliwili mi połączenie przez sieć komórkową. Mają tam całkiem szybki mobilny dostęp do internetu.

Kategoria góry i dużo podjazdów, na trzech kółkach, kraje / Tajwan, z sakwami, za granicą, wyprawy / Tajwan 2018, po dawnej linii kolejowej, rowery / GT

Oszukany przez Tajwańczyka

  79.76  04:12
Zaczął się kolejny pochmurny i przyjemny dzień. Ruszając w dalszą drogę, trafiłem na budynek hotelu, który częściowo zawalił się 4 lutego. Było to największe zniszczenie (japońskie media przez kilka dni pokazywały ten hotel), gdy trzęsienie ziemi o sile ponad 6 stopni wraz z serią trzęsień wtórnych uderzyły w wyspę. Wciąż trwała rozbiórka, która przyciągała gapiów, kłęby kurzu oraz cysterny polewające wodą ulice wokół miejsca zdarzenia. Minione trzęsienia ziemi spowodowały również zniszczenia w infrastrukturze drogowej, ale miałem szczęście nie trafić na żadne lub nie zwróciłem na to uwagi.
W mieście wciąż wisiały lampiony z okazji obchodów Chińskiego Nowego Roku. Dojechałem do wybrzeża w nadziei na ładny obrazek, ale wszystkie widoki zostały na północy, a nie miałem ochoty się tam wracać. Nie miałem też ochoty wracać do miasta, gdy zauważyłem dwie ładne świątynie. Ruszyłem na południe po wybudowanej na wale przeciwpowodziowym drodze dla rowerów, chociaż zastanawiam się, co Tajwańczycy uznają za rower, bo przemknęło tamtędy kilka skuterów.
Liczba dróg dla rowerów w tym rejonie zrobiła się imponująca. Na wielu ulicach zostały namalowane znaki (jak polski P-27), które tworzyły pewną sieć szlaków rowerowych, ale bez mapy były one tylko ciekawostką. Próba podążania tymi szlakami kończyła się raczej błądzeniem. Dobrze, że miałem nawigację.
W końcu dojechałem na miejsce znalezione przez Airbnb. Nikt mnie nie witał, w domu było głucho. Przeczekałem tak z kwadrans, aż zauważyłem kogoś przy pracy. Okazało się, że to właściciel, ale nie mówił po angielsku. Zadzwonił prawdopodobnie do córki, która wyjaśniła, że trafiłem pod zły adres. To Mapy Google wskazały go. Zgadzały się miasto i numer budynku, ale nie ulica. Ci ludzie byli na tyle pomocni, że żona gospodarza poprowadziła mnie na skuterze pod właściwy adres. Tam zauważyła mnie właścicielka noclegu, z którą miałem się spotkać.
Zostałem zaprowadzony do mojego pokoju i się zaczęło. Zapytałem o dostęp do internetu, bo jak na co dzień był mi potrzebny do pracy i zwracam uwagę na jego obecność podczas poszukiwań noclegu. Niestety kobieta nie znała angielskiego, więc ciężko było się dogadać. Widać było, że chciała się mnie po prostu pozbyć, wrócić do siebie i zostawić mnie samego z problemem. Poszedłem jednak za nią w niezrozumieniu. Trafiłem do jej biura, gdzie przyjmowała pieniądze od klientów. Nawet nie próbowała się ze mną porozumieć, wytłumaczyć, a ja nie mogłem w żaden sposób jej pomóc bez internetu. Do biura weszło jeszcze kilka osób. Z rozmów wywnioskowałem, że ze mnie drwią, że przyszedłem za nią i chcę Wi-Fi. Potem wszedł jakiś człowiek, pewnie powiadomiony przez kobietę, bo od razu zaczął mówić, że nie ma Wi-Fi. Wyszedłem szukać rozwiązania, skorzystałem z przypadkowego Wi-Fi kilka ulic dalej i znalazłem inny nocleg, więc wróciłem się po rzeczy, aby pojechałem kawałek za miasteczko. Trafiłem do zajazdu, tym razem z dostępem do internetu. Co więcej, znajdowały się tam gorące źródła, więc wieczorem mogłem skorzystać z gorącej kąpieli. Trochę jak w Japonii, tylko obowiązywały stroje kąpielowe. Ja wolałem skorzystać z prywatnego basenu, których było kilka. Natomiast nietrafiony nocleg anulowałem, ale pieniądze przepadły. Przynajmniej zachowałem twarz.
Kategoria na trzech kółkach, kraje / Tajwan, z sakwami, za granicą, wyprawy / Tajwan 2018, rowery / GT

Malownicze wybrzeże Tajwanu

  73.98  03:45
Dzień zaczął się podobnie do wczorajszego. Dużo chmur na niebie, przyjemna temperatura. Chciałem więc wykręcić jak najwięcej kilometrów przed deszczem.
Znowu pojawiły się góry. Pierwszy podjazd był męczący, ale widoki rekompensowały trud. Szkoda, że ruch był duży, bo ciężko było się zatrzymać lub dostać na drugą stronę drogi, więc zrobienie kilku zdjęć wybrzeża potrafiło zająć dużo czasu.
Spotkałem kilku rowerzystów. Z dnia na dzień widuję ich coraz więcej. Powinienem się od nich uczyć, bo na drodze pojawiło się kilka tuneli. Co w tych tunelach złego, to zawiesina. Szary pył, mieszanka spalin i kurzu wisząca w całym tunelu. Niebezpieczna na tyle, że dopadł mnie kaszel po drugiej stronie i męczył mnie jeszcze przez kilka kilometrów. Całe szczęście było tak tylko w dwóch tunelach, więc może nie skróciłem sobie życia za mocno.
Był też tunel z niespodzianką. Jechałem szybko i w ostatniej chwili zauważyłem znak zakazu wjazdu rowerem. Było za późno, bo już wjechałem do tunelu i po jego drugiej stronie głowiłem się jak go objechać. Nie da się. Nie ma takiej drogi, którą dałoby się ominąć tunel. Co więcej, byłem na szlaku rowerowym nr 1, który biegł wzdłuż wybrzeża. Takich niespodzianek miałem więcej, bo w sumie na drodze stało kilkanaście tunelów i połowa z nich miała zakaz wjazdu rowerem. Przy kilku tunelach widać nawet było stare drogi, które niestety zerwały się, podmyte przez ocean, więc nie było innej drogi, jak złamać przepisy. Zresztą minąłem wielu Tajwańczyków, którzy na rowerach wyłaniali się z takich tuneli, więc skoro oni mogli, to dlaczego nie ja?
Ostatecznie kropić zaczęło na 20 km przed moim celem. Deszcz zaczął padać spokojnie, więc nawet nie zmieniałem ubrań. Szkoda mi było ostatnich widoków, które widziałem przed dojazdem do celu, a wybrzeże miasteczka Xincheng było równie piękne, co przebyta droga wzdłuż klifów. Niestety deszcz padał coraz mocniej, więc nie wyciągałem aparatu. Dotarłem do hostelu, gdy już lało kompletnie, ale całe szczęście mogłem schować rower w środku budynku.
Kategoria góry i dużo podjazdów, na trzech kółkach, kraje / Tajwan, z sakwami, za granicą, wyprawy / Tajwan 2018, rowery / GT

Zatrzymała mnie tajwańska policja

  55.60  03:24
Jako że zatrzymałem się w Yilan na dwie noce, to wczoraj zrobiłem sobie wolne od roweru, ale ze spaceru po mieście nie zrezygnowałem. Dzisiaj kontynuowałem moją podróż wokół Tajwanu. W końcu na niebie zagościły chmury, a temperatura spadła do normalnego poziomu.
Najpierw pojechałem na pocztę, bo wreszcie skończyły się obchody Chińskiego Nowego Roku i otworzyli ją. Potem przedostałem się przez miasto po szerokich drogach. Niestety szczęście nie trwało długo, bo zaczęło kropić, aż w końcu lunęło. Założyłem ciuchy przeciwdeszczowe, ale są słabe na tajwański klimat – zbyt grzeją i w dodatku przeciekają. Chyba materiał zdążył się zużyć. Szkoda, bo na Islandii jeździło się bardzo komfortowo. Może powinienem pójść w ślad Tajwańczyków i zaopatrzyć się w foliowe ponczo.
Do niewygód doszły góry. Myślałem, że uda mi się skrócić drogę, bo na mapie zobaczyłem idealną drogę. Nie wiedziałem, jak bardzo się myliłem. Wjechałem do krótkiego tunelu, gdy nagle pojawiła się policja. Zatrzymali mnie za tunelem. Zero angielskiego, bo gdy dostrzegłem swój błąd i zapytałem, czy to highway, policjant zrozumiał, że pytam o miasto Hualien i kazał się zawrócić. Nawet przeprowadził mnie pieszo przez tunel i pokazał palcem, gdzie skręcić. Skinął głową na pożegnanie i tyle złego. Jeszcze upewniłem się, czy przed tunelem stoi jakiś zakaz, jak przed każdą ekspresówką na Tajwanie, ale nie było nic. Cóż, dobrze, że nie skończyłem jak Japończyk spotkany w Nagoi.
Zacząłem więc podjazd. Długi i stromy. Miał kilka pięknych widoków. Całe szczęście kilka razy przestało padać i mogłem zachować wspomnienia na fotografii. Potem pojawił się niepotrzebny zjazd, za którym musiałem znowu wjechać na tę samą wysokość. Za tymi dwiema górami wjechałem do Nan'ao. Akurat deszcz przestał padać. Zatrzymałem się w domku wynajętym przez Airbnb. Bardzo mały, ale przytulny. Taki jednoosobowy barak. Było tak ciepło, że spędziłem cały wieczór pracując na dworze.

Kategoria góry i dużo podjazdów, na trzech kółkach, kraje / Tajwan, z sakwami, za granicą, wyprawy / Tajwan 2018, rowery / GT

Yilan

  73.28  03:46
Jednak nie mogłem zostać w Jiufen, bo nie było taniego noclegu. Ruszyłem dalej, zaczynając od podjazdu. Dzień zapowiadał się upalny, więc dobrze zrobiłem, zaczynając podróż wczesnym przedpołudniem.
W końcu poznałem Tajwan od lepszej strony. Na drodze było bardzo mało aut, do tego przepiękne widoki z krętej górskiej drogi zapewniały rozrywkę podczas jazdy. Było nawet słychać egzotyczne ptaki, których śpiewu w Japonii nigdy nie słyszałem. W wielu miejscach zostały stworzone postoje z tarasami widokowymi i dwujęzycznymi tablicami informacyjnymi. A na samym szczycie był większy plac, na którym można było zjeść coś na ciepło lub na zimno. Wybrałem lody, bo nie dało się wytrzymać upału.
Zjazd był mozolny, bo skutery strasznie wolno jeżdżą i na krętych drogach nie jest prosto z wyprzedzaniem. Planowałem skrócić sobie drogę, ale ostatecznie myśl o ponownym podjeździe poprowadziła mnie na wybrzeże. Oczywiście cały czas jechałem po szlaku rowerowym nr 1, który potem zamienił się w szlak nr 1-7, aczkolwiek z początku wydawało mi się, że to tylko kierunkowskaz do szlaków od 1 do 7. Szlak poprowadził mnie do wioski Fulong, gdzie trafiłem pod stację kolejową i w sumie miałem się nią nie przejmować, ale zaciekawiła mnie droga do starego tunelu Caoling. Byłem nieufny z braku jakichkolwiek map turystycznych. Sądziłem, że to jakiś krótki tunel na pokaz. Zaskoczyła mnie liczba rowerzystów oraz to, że tunel przeprowadził mnie przez górę. Plan objechania cypla skrócił się o kilka kilometrów. Tajwan zaczyna mnie zaskakiwać na plus.
Ruszyłem wzdłuż wybrzeża. Widoki były przepiękne. Co jakiś czas pojawiały się świątynie, z której największą była Caoling Qingyun. Korek aut ciągnął się przy niej na kilka kilometrów – i to w środku tygodnia. Chciałem coś zjeść, ale mam ten problem, że widząc wszystko po chińsku, nie wiem jak zamówić jedzenie, bo nie wiem co jest czym i ile kosztuje. Próbowałem kilka razy podczas mojego pobytu, ale obsługa zawsze była bezinteresowna. Nie wiem, boją się obcokrajowców chcących wydać pieniądze na ich jedzenie? W Japonii od razu ktoś by do mnie podbiegł i zaczął pytać czy pokazywać palcem na menu. Zjadłem kawałek dalej, jak zwykle w sklepie samoobsługowym.
Zaplanowałem zatrzymać się w mieście Yilan. Droga była w miarę prosta, ale gdy zauważyłem znak dla rowerów kierujący w boczną uliczkę, postanowiłem zaspokoić ciekawość. Trafiłem na pola ryżowe. Co więcej, drogi były pozbawione sygnalizacji świetlnych. Pomyślałem, że lepiej trafić nie mogłem. Problem w tym, że drogi nie są połączone w spójną sieć i po kilku skrzyżowaniach musiałem szukać objazdów. Pewnie jadąc główną ulicą, dojechałbym w tym samym czasie.
Mój hostel był wyjątkowo wysokiej jakości. Co cechuje tajwańskie hostele, to drzwi zamykane na klucz. Dzisiaj klucz zastąpiła karta magnetyczna.
Kategoria góry i dużo podjazdów, na trzech kółkach, kraje / Tajwan, z sakwami, za granicą, wyprawy / Tajwan 2018, po dawnej linii kolejowej, rowery / GT

Spirited Away: W krainie bogów

  70.18  04:40
Pora opuścić Tajpej. No, może nie od razu, bo chciałem zobaczyć miejsca, które zaznaczyłem na mapie podczas planowania wczorajszej wycieczki.
Na początek pojechałem na Plac Wolności, na którym byłem po zmroku. Potem do Parku Linsen, gdzie zauważyłem bramę torii z wierzeń shintoistycznych z Japonii i mnie zaciekawiła. Nie dowiedziałem się niczego, bo na tablicy informacyjnej wszystko było po chińsku. Kolejna na liście była świątynia Hsing Tian Kong, ale nie znalazłem parkingu, więc sobie darowałem wejście do środka.
Do kolejnej atrakcji był większy dystans. Po drodze trafiłem na Grand Hotel i, jak nazwa wskazuje, był pokaźnych rozmiarów. Chciałem podjechać do niego bliżej, ale nie wiedziałem jak.
Dostałem się do Narodowego Muzeum Pałacowego. Upał zaczynał być nie do zniesienia. W muzeum kolejki były tak olbrzymie, że szybko wyszedłem. Zjadłem obiad i pojechałem na południe do kolejnych atrakcji.
Miałem strasznego pecha, który zaczął się już przed tunelem, gdy wjechałem od złej strony. Potem pojawił się most nad rzeką Keelung, na który chciałem dostać się od złej strony i się nie dostałem. Zauważyłem wjazd na most od strony bulwarów, ale dostanie się na te bulwary to był nie lada wyczyn. Wjazd znalazłem dopiero w miejscu, w którym przejechałem nad rzeką wcześniej. Nie chciałem jednak jechać po własnym śladzie, więc wzdłuż bulwarów dostałem się do wjazdu na most. Tam dowiedziałem się, że mogłem sobie skrócić drogę na most, przejeżdżając przez jeszcze dwie sygnalizacje świetlne. Przydatna wiedza, nie ma co. Za mostem kolejna niespodzianka, bo na drodze stanęło lotnisko. Była jedna droga – tunel pod lotniskiem, ale problem w tym, że rowerzystów nie wpuszczają, więc znowu musiałem szukać objazdu.
W końcu dojechałem do Hali Pamięci Doktora Sun Yat-sen, który na Tajwanie jest nazywany Ojcem Narodu. Przeszedłem się po zaledwie kilku salach wystawowych, gdzie znajdowały się obrazy przedstawiające kwiaty. Tysiąc obrazów albo tysiąc kwiatów, coś w tym stylu. Nie przyciągnęły mojej uwagi, więc szybko opuściłem galerię, rzuciłem okiem na olbrzymi pomnik doktora i ruszyłem w dalszą drogę.
Zdecydowanie brakuje mi automatów z napojami na Tajwanie. Muszę szukać sklepów, aby kupić coś do picia, zwłaszcza w taki upał. Co prawda, automaty czasem można znaleźć, ale to tak jak w Polsce, że tylko w tych strategicznych miejscach.
Wczoraj spacerowałem nocą po nocnym markecie na ulicy Guangzhou, a dzisiaj trafiłem na ulicę Raohe, gdzie również znajduje się nocny market. Część straganów zamknięta czekała na właścicieli, na części towar już był rozłożony, jedzenie się smażyło. Zauważyłem, że przy tego typu marketach znajdują się również większe świątynie. Ciekawe jak duży wpływ mają na napędzanie handlu.
Wróciłem na bulwary nad rzeką Keelung. Ich wygoda i absolutny brak sygnalizacji świetlnej bardzo mi przypadły do gustu. Szkoda, że nie mogłem tak jechać do samego końca, bo po kilku kilometrach bulwary się skończyły. Za to trafiłem na rowerostradę. Ale też krótka. Na jej końcu miałem dwie drogi. Pojechałem prawdopodobnie tą niewłaściwą (choć z mapy wynikało, że dojechałbym tam, gdzie chciałem), bo mieszkaniec na skuterze pomachał do mnie. Nie byłem pewien znaczenia – wyglądało jakby do mnie machał, choć była w tym nuta stanowczości, więc po chwili namysłu zawróciłem i okazało się, że on również zawrócił. Mówił tylko po chińsku, a ja nie miałem pojęcia co powiedzieć, bo znam tylko ni hao (cześć) i xiexie (dziękuję). Chyba się porozumieliśmy bez słów, bo wrócił do jazdy w swoją stronę, a ja w sumie pojechałem za nim. Dla pewności jechał moim tempem, aby wskazać mi drogę.
Wygoda się skończyła, bo szlak rowerowy biegł po drodze krajowej. Był oznaczony numerem pierwszym, więc prawdopodobnie jest więcej dróg dla rowerów na Tajwanie. Jechałem do miasta Keelung. Szlak na jakiś czas gdzieś przepadł i pewnie pobiegł wygodniejszymi drogami, ale efekt byłby w sumie ten sam. Dopadł mnie zmierzch i niepotrzebnie wjechałem do centrum tego miasta. Ruch był bardzo duży, zarówno pieszy, jak i zmotoryzowany. W końcu, gdy się wydostałem z miasta, była noc. Miałem do pokonania kilka kilometrów pod górę. Po raz pierwszy nie widziałem zabudowań wokół drogi (nie dlatego, że było ciemno) i, w odróżnieniu od Japonii, droga była oświetlona.
Efektem mojej mozolnej jazdy było górskie miasteczko z kopalnią złota w tle. Mówi się też, że Hayao Miyazaki inspirował się tym miejscem podczas produkcji filmu animowanego pt. Spirited Away: W krainie bogów. Jest to swego rodzaju mekka dla młodych Japończyków, gdzie też spotkałem ich wielu. Dojechałem do hostelu i – tak jak wczoraj – zostawiłem rzeczy i ruszyłem na eksplorację. Latarnie rozwieszone wzdłuż uliczek wyglądały zachwycająco. Szkoda tylko, że dotarłem w porze zwijania biznesu. Stragany z jedzeniem, pamiątkami i setką przeróżnych towarów znikały za metalowymi roletami. Aż zapragnąłem zostać tam jeden dzień dłużej.
Kategoria góry i dużo podjazdów, na trzech kółkach, po zmroku i nocne, kraje / Tajwan, z sakwami, za granicą, wyprawy / Tajwan 2018, rowery / GT

Tajpej nocą

  50.04  03:22
To był bardzo wietrzny dzień. Spakowałem manatki, zostawiłem pudło po rowerze i ruszyłem za sugestią Australijczyka do Tajpej, stolicy Tajwanu.
Zatrzymałem się na śniadanie pod sklepem i od razu zauważyłem problemy – wyciągnąłem z opony spory kawałek szkła. Całe szczęście wbiło się w trzecie koło, które nie sprawiało problemów od maja zeszłego roku. Mój bagaż, choć ważący zaledwie 20 kg, przetarł bieżnik. Jeszcze przynajmniej pół roku przejadę, ale martwię się, że tajwańskie drogi będą sprawiały problemy.
Poszedłem najpierw zjeść śniadanie i potem zabrałem się za łatanie dętki. Podszedł do mnie Tajwańczyk i zaczął bezinteresownie pomagać, próbując ze mną porozmawiać. Uważał, że jego angielski jest słaby, ale był lepszy niż niejednego Japończyka czy nawet pracownika tajwańskiego 7-eleven. Dziura zniknęła za pierwszym razem, a mój rozmówca musiał wracać do swoich zajęć, więc ruszyliśmy w swoje strony.
Drogi na Tajwanie są słabe. W Japonii przy prawie każdej drodze jest wydzielony chodnik, a Tajwan... jeszcze trochę na niego ponarzekam. Dużo śmieci na poboczach, skuterzyści jeżdżący na zabój, częsty brak respektowania przepisów, nierówne drogi dla rowerów. Jest też dużo bezpańskich psów. Wyglądają na łagodne, ale kilka na mnie szczekało.
W mieście Taoyuan znalazłem kilka kolejnych świątyń, które chciałem odwiedzić. Najbardziej spodobało mi się w Parku Górskim Hutou. Dużo ludzi, którzy grillowali i piknikowali. Całkiem ładny park z wieloma udogodnieniami. Najbardziej mnie ciekawiła świątynia Konfucjusza. Nawet można było do niej wejść.
Dojechałem do rzeki ciągnącej się po Tajpej. Wiatr postanowił dzisiaj poprzeszkadzać i albo wiał tak, że jechało się niczym pod górę, albo bawił się, spychając mnie z drogi. Było to strasznie wkurzające. W mieście Nowe Tajpej, które leży obok stolicy, chciałem zobaczyć jedną świątynię. Zobaczyłem i pojechałem dalej. Tajwan jest zbyt dziki, skutery są wszędzie, a sygnalizacje świetlne czerwienią się wieczność. Przez cały dzień przejechałem tak niewielki dystans, że nie dowierzałem, gdy dojechałem do Tajpej. Tam pojechałem pod świątynię Lungshan, gdzie było tak dużo ludzi, że do hostelu doszedłem pieszo. Zostawiłem swoje rzeczy i już bez sakw kontynuowałem rowerowe zwiedzanie.
Miałem zaznaczonych na mapie kilka miejsc. Ruszyłem do świątyni Tianhou, ale było tak ciasno, że szybko ruszyłem dalej. Zaczęło zmierzchać, po drodze do kolejnego miejsca trafiłem na budynek biura prezydenta Tajwanu i dotarłem do Placu Wolności z monumentalną bramą, dwiema bliźniaczymi świątyniami oraz Halą Pamięci. Zrobiło mi się zimno, więc wróciłem do hostelu.
Mój dzień nie skończył się, bo wziąłem prysznic i ruszyłem do miasta pieszo. Chciałem zobaczyć z bliska świątynię Lungshan i nawet wszedłem do środka. Mogłem przyjrzeć się wiernym i ich modłom. Ta wizyta w świątyni wywarła na mnie wrażenie. Potem poszedłem przed siebie i trafiłem na nocny market, czyli setki straganów z jedzeniem, chińskimi podróbkami (może coś prawdziwego też było), grami hazardowymi i przeróżnymi produktami, jakie można dostać na bazarze. Spędziłem bardzo dużo czasu, chodząc tu i tam, próbując kilku przysmaków, aż zamknęli świątynię i stwierdziłem, że pora wracać. Stragany też powoli zaczynały pustoszeć.
Kategoria za granicą, z sakwami, kraje / Tajwan, po zmroku i nocne, na trzech kółkach, wyprawy / Tajwan 2018, rowery / GT

Karton za 500 jenów

  84.15  04:57
Czas wracać do miasta Naha. Wstałem wcześnie rano, żeby zyskać na czasie. Droga powrotna niestety nie była w żaden sposób wyjątkowa, bo caluśką pokonałem kilka dni temu, choć w przeciwnym kierunku.
Początek, czyli przejazd do Nago, wiązał się z minięciem kopalni kamienia. Dzisiaj, poza pyłem w powietrzu, atrakcją było polewanie wodą ulic i chodników. Jak ja się ucieszyłem, gdy później cały rower, sakwy i buty miałem białe, bo brudna woda bryzgała spod kół po wszystkim. Próbowałem to jakoś wyczyścić, ale to mozolna praca i pewnie będę musiał czekać na deszcz, aby rower znów wyglądał normalnie.
Potem już było z górki. Jedynie słońce grzało ciut za mocno. Pod bazą amerykańską jak zawsze hałas nie do wytrzymania. Minąłem też miejsce wypadku, w którym kilkanaście minut wcześniej amerykański żołnierz potrącił rowerzystę. Widziałem kilka radiowozów, kałużę krwi, a potem jeszcze dwóch tajniaków jadących na sygnale w nieoznakowanych radiowozach. Każda taka sytuacja wywołuje lawinę krytyki wobec Amerykanów, ale nie zauważyłem żadnego poruszenia w mediach. Ciekawe, czy przemilczeli to ze względu na napiętą sytuację.
Dotarłem do miasta Naha. Po drodze odwiedziłem sklep z elektroniką, bo potrzebowałem kilku rzeczy przed wylotem, a potem odszukałem sklepu rowerowego. W pierwszym mi nie pomogli, ale pokierowali do drugiego. Tam miałem więcej szczęścia. Dowiedziałem się, że aby otrzymać karton na rower należy zapisać się na listę (byłem w szoku), ale całe szczęście facet za kasą poszedł na zaplecze, potem w drugie miejsce, pogadał z innym pracownikiem, patrząc na mój trzykołowy rower i wyczarował karton, mówiąc, że to jedyny jaki mają. Dodał jeszcze, że muszę zapłacić 500 jenów plus podatek (8%). Nie zszedł z ceny, gdy kupiłem nową oponę (stara zaczęła wyglądać jak moja ostatnia, z którą miałem wiele kłopotów) i klocki hamulcowe. Potrzebowałem również wymienić linkę hamulcową, ale mieli ręce pełne roboty. Pojechałem do hostelu zostawić majdan, a potem wróciłem po karton pieszo, bo miałem niecały kilometr.
Kategoria kraje / Japonia, na trzech kółkach, z sakwami, za granicą, Japonia / Okinawa, wyprawy / Japonia 2017/2018, rowery / GT

Hanami na zamku?

  32.40  02:15
Było pochmurno i wietrznie, a od czasu do czasu pokropiło. Nie był do dobry dzień ja jazdę, ale musiałem ruszać do kolejnego hostelu. Znalezienie taniej opcji na dłuższą metę było niemożliwe, więc rozbiłem to na kilka miejsc.
Odwiedziłem wyspę Yagaji-jima, którą chciałem zobaczyć 2 dni temu. Było wietrznie, zwłaszcza na mostach. Z tego powodu nie pojechałem na Kouri-jimę, na którą prowadził 2-kilometrowy most. Rozglądałem się też za bankomatem, bo okazuje się, że z jakiegoś powodu część bankomatów od września przestała obsługiwać zagraniczne karty. Znalazłem historyczne miejsce Nakaharababa, a właściwie znak do niego prowadzący, bo nie znalazłem ani miejsca, ani informacji o nim.
Miałem dzisiaj nie odwiedzać zamku, ale wyszło inaczej. Skusiłem się na Nakijin-jō. Droga w górę wiodła wśród kwitnących drzew wiśni (coś mi się obiło o uszy, że jest to wiśnia tajwańska). Zaparkowałem na jednym z czterech parkingów dla aut, bo nie było nic dla rowerzystów, którzy przecież są obecni na Okinawie. Kupiłem bilet i poszedłem na zamek. Tam mnóstwo ludzi i tyleż samo kwitnących drzew. Przepiękne widoki. Obejrzałem całe ruiny, a potem jeszcze odwiedziłem muzeum, bo bilet był wspólny.
Zrobiło się zimno, aż założyłem bluzę. Ruszyłem w dalszą drogę, dojeżdżając do miasteczka Motobu. Znajduje się tam znane akwarium. Nie skusiłem się. Odnalazłem mój hostel, zostawiłem bagaż, bo właściciela nie było i pojechałem na wycieczkę po mieście, bo chciałem znaleźć kilka rzeczy i wyciągnąć pieniądze z bankomatu. Planowałem w tym tygodniu wrócić na Kyūshū, ale być może w ogóle opuszczę Japonię. Trochę się tego obawiam.

Kategoria góry i dużo podjazdów, kraje / Japonia, na trzech kółkach, z sakwami, za granicą, Japonia / Okinawa, wyprawy / Japonia 2017/2018, rowery / GT

Kategorie

Archiwum

Moje rowery