Trwa ładowanie…
Trwa ładowanie…

Widzisz podstawowy wygląd strony. Wystąpił problem z serwerem plików. Napisz do mnie, gdyby problem występował zbyt długo.

Andrzej na rowerze

Wpisy archiwalne w kategorii

po zmroku i nocne

Dystans całkowity:42647.00 km (w terenie 3103.63 km; 7.28%)
Czas w ruchu:2219:38
Średnia prędkość:19.10 km/h
Maksymalna prędkość:70.40 km/h
Suma podjazdów:290535 m
Maks. tętno maksymalne:150 (76 %)
Maks. tętno średnie:160 (81 %)
Suma kalorii:108246 kcal
Liczba aktywności:520
Średnio na aktywność:82.01 km i 4h 18m
Więcej statystyk

Po Poznaniu, część 14

  36.54  01:49
Temperatura dzisiaj była wyższa niż wczoraj. Specjalnie pojechałem wcześniej do pracy, aby równie wcześnie wyjść. Chciałem przejechać część dystansu maratonu, w którym wezmę udział za nieco ponad miesiąc. Niestety nic z tego nie wyszło.
W drodze do pracy zatrzymał mnie kapeć, ale napompowałem koło i mogłem spokojnie dojechać do biura. Po wyjściu zabrałem się za wymianę dętki, która miała dużą dziurę, ale w oponie nie znalazłem niczego. Zapasowa dętka pamiętała jednak czasy poprzednich opon, które przesuwały się, nadrywając wentyle. Załatana dziura rozszczelniła się i tym samym miałem 2 dętki nienadające się do eksploatacji. Trzeba było znaleźć sklep. W pobliskiej galerii handlowej, w jednym sklepie były tylko z zaworem Presta. W drugim znalazłem z zaworem Schradera, choć jestem zły, bo wymyślili sobie 2 razy dłuższy wentyl niż normalnie. Ciężko się pompuje koło z taką cudaczną dętką.
Zmarnowałem wystarczająco dużo czasu, aby zamienić mój plan wyłącznie na wizytę w Decathlonie. Dzisiaj dostanie się na miejsce nie poszło łatwo, tak samo wydostanie się. Bez znajomości miasta nie da się tutaj jeździć. Jednak wolę małe miasteczka, w których można spokojnie żyć. Żeby wydłużyć trochę wycieczkę, pojechałem wokół Jeziora Maltańskiego, przez Park Tysiąclecia, a na koniec jeszcze do kampusu Morasko Uniwersytetu im. Adama Mickiewicza. Dzisiaj rowerzyści irytowali mnie mniej w porównaniu do wczoraj, bo zapomniałem dodać, że wczoraj jeden dzieciak (ok. 13 lat), jadący przede mną, postanowił wjechać na chodnik, skręcając w lewo bez spoglądania w tył. Tym samym przeciął mój tor jazdy, gdy go wyprzedzałem. Miał szczęście, że moje hamulce nie zawiodły.
Kategoria kraje / Polska, po zmroku i nocne, Polska / wielkopolskie, rowery / Trek

Nocą po parkach poznańskich

  24.71  01:14
Kolejny upalny dzień. Było tak gorąco, że strasznie zwlekałem z wyjściem. Po południu poszedłem dokończyć wymianę linek i pancerzy, i tak mi to zeszło długo, że na rowerze znalazłem się tuż po godz. 21. Mogłem wyjść najwyżej na godzinę i pomyślałem, żeby pojechać do parku.
Pomysł był mało udany. Miałem nadzieję, że po zmroku nie spotkam tam żadnych wycieczkowiczów, a okazało się, że nie tylko tam byli, ale też nie mieli świateł. Dlaczego mnie to nie zdziwiło?
Do domu wróciłem podobną drogą. Nie wiem czemu wybrałem drogę dla pieszych i rowerów. Rozjazd po tak krótkim dystansie nie był chyba potrzebny. Mogłem się mniej denerwować, jadąc drogą, którą wracam z pracy. Mam dość tego miasta.
Kategoria po zmroku i nocne, terenowe, Polska / wielkopolskie, kraje / Polska, rowery / Trek

Janowiec Wielkopolski

  134.36  05:50
Dzisiaj było tak upalnie, że na rower zdecydowałem się wyjść dopiero po godz. 15. I chociaż w planie miałem ponad 130 km jazdy, to nie zmieniłem zdania i wyruszyłem w kierunku Janowca Wielkopolskiego.
Na początku jechało się typowo, jak to po asfalcie. Kawałek za Poznaniem w końcu pojawiły się chmury, jednak chociaż słońce zniknęło, to temperatura nadal wynosiła ponad 30 °C. Dopiero gdy dojechałem do Mielna i wjechałem do lasu, temperatura zaczęła maleć. Pojawił się za to inny problem – jusznica deszczowa. Ten krwiożerczy owad tylko czyhał, abym wjechał w teren. Nie narzekałbym tak bardzo, gdyby droga była przejezdna i mógłbym rozpędzić się, uciekając. Tutaj tak się nie dało. Droga na całej szerokości była tak zniszczona, jakby przejechało po niej 50 czołgów. Wytelepało mną po wsze czasy. Dopiero za pierwszym zakrętem droga zaczęła nabierać kształtu. W końcu też mogłem zacząć uciekać przed tymi bestiami, a z chwili na chwilę goniło mnie coraz więcej tych małych, niegodziwych krwiopijców. To jakaś masakra. Nie odwiedzę więcej Zielonki, skoro są tam takie fatalne warunki do jazdy.
W Dąbrówce Kościelnej zaczął się asfalt i miałem spokój z owadami. W Kiszkowie zakręciłem się wokół Rynku, żeby znaleźć drewniany kościół, koło Kłecka przejechałem przez Wilkowyję (prawie jak WIlkowyje), a na wjeździe do Janowca Wielkopolskiego zauważyłem krótszą drogę do Rzymu. Może moja chęć odwiedzenia Rzymu sprzed trzech lat zrealizuje się w nie tak długim czasie?
Jedynie przejechałem przez Janowiec Wielkopolski i już byłem w drodze do Poznania. Musiałem się spieszyć, bo było późno, a przede mną jeszcze tyle kilometrów. Jak na złość te bąki znów się pojawiły, i to tak perfidnie, że na drodze asfaltowej. Już nie ma bezpiecznego miejsca, aby się przed nimi skryć. Najgorsze, że asfalt się szybko skończył, a powróciły piaszczyste, rozjechane przez 20 czołgów drogi terenowe.
Choć miałem dość terenu, to wjechałem w Popowie Kościelnym w jeszcze jedną drogę terenową. Tamtejszy piach był tak głęboki, a owady tak agresywne, że się zbuntowałem i więcej w żaden inny teren nie miałem zamiaru wjechać. Skręciłem na Skoki, a potem drogą wojewódzką przez Murowaną Goślinę (ta obchodziła dzisiaj swoje urodziny i przez centrum można było się przedostać tylko pieszo) dotarłem do Poznania. Po drodze przejechałem przez kilkanaście dróg dla rowerów, ale jechało się lepiej niż po piachu. Jak ja dawno jeździłem po zmroku...
Kategoria Polska / wielkopolskie, terenowe, setki i więcej, Puszcza Zielonka, po zmroku i nocne, kraje / Polska, rowery / Trek

Zaniemyśl

  100.08  04:38
Za swój dzisiejszy cel obrałem Zaniemyśl, który był na mapie niezaliczonych gmin dogodną lokalizacją, ponieważ droga wiodła przez tereny leśne, co przy dzisiejszej temperaturze było wyjątkowo kluczową kwestią. Gdy wyruszałem, termometr wskazywał ponad 30 °C.
Najpierw standardowo w kierunku niebezpiecznego mostu św. Rocha, a potem na południe czerwonym szlakiem rowerowym Doliną Głuszynki do Kórnika. Szlak jest mieszanką asfaltu, błota, piachu i normalnego terenu.
Ponieważ byłem głodny i wypadała pora kolacji, to zatrzymałem się w pierwszym napotkanym lokalu z fast foodem. Nie przepadam za takim jedzeniem, ale na nic lepszego nie trafiłem. Musiałem nabrać sił na dojechanie do celu. Po drodze minąłem kilka kombajnów. Żniwa zaczęły się w pełni. Jak wczoraj widziałem tylko koszony rzepak, tak dzisiaj mijałem koszone zboża. Ten zapach jest zarazem piękny, bo przypomina mi moje dzieciństwo, a zarazem koszmarny, bo dostaję gęsiej skórki na samą myśl, że zaraz będzie mnie swędzieć skóra od tego kurzu, który jest tworzony przez kombajn.
Na Zaniemyśl jedynie rzuciłem okiem i zaraz wracałem w kierunku Kórnika. Miałem małą zagwozdkę z tym, którędy mogę wrócić do Poznania. Słońce zdążyło zajść zanim znalazłem się w Kórniku, więc drogi leśne omijałem z daleka. Wypadło na jakąś drogę przez podpoznańskie wsi, ale nie był to najlepszy wybór. Trwa tam wielka budowa lub przebudowa systemu kanalizacji, wodociągów czy czegoś innego ciągnącego się pod ulicami. Z tego powodu asfalt został w wielu miejscach zerwany i zamieniony na piach. Było też kilka miejsc o ruchu wahadłowym, ale ponieważ był zmrok, to mało kto zwracał uwagę na sygnalizację świetlną. Ta cała przebudowa ciągnęła się jeszcze przez kawał drogi w Poznaniu.
Do domu dojechałem bezpiecznie, choć miasta robią duży błąd, budując drogi dla rowerów. Mijani przeze mnie rowerzyści (albo raczej ja mijany przez nich) nie patrzą na światła i potem lament, że kierowcy aut są niekulturalni wobec tych wynaturzeńców. To miasto jest nieprzyjazne.
Jako że na liczniku miałem nieco ponad 98 km, to pojechałem jeszcze na Osiedle Sobieskiego, aby dokręcić do setki. Zabrakło mi 50 m, gdy dotarłem pod mój blok, ale to też się dało załatwić.
Kategoria po zmroku i nocne, setki i więcej, terenowe, Polska / wielkopolskie, kraje / Polska, rowery / Trek

Kostrzyn

  72.05  03:14
Dzisiaj ponownie wyszedłem po pracy na rower i mam nadzieję, że będę to robił częściej. Temperatura była wyższa niż wczoraj, dlatego ociągałem się z wyjazdem. Niestety nie wyszedłem na tym najlepiej. Chciałem pojechać do gminy Kiszkowo, ale zmieniłem cel na Kostrzyn, aby wrócić przed zmrokiem.
Po raz drugi w życiu miałem kolizję z udziałem bezmyślnego rowerzysty. Na ul. Kórnickiej znajduje się pewna beznadziejna droga dla rowerów. Jest tak beznadziejna, że aż jednokierunkowa, ale nie każdy o tym wie, bowiem jej jednokierunkowość jest opisana wyłącznie zatartymi znakami poziomymi, a i to nie zostało zrobione porządnie. Jechałem jak zwykle w kierunku Malty – szybkim tempem, bo nie lubię poruszać się po mieście i wolę mieć tę dżunglę jak najszybciej za sobą. Niestety na mojej drodze – jednokierunkowej – znalazł się rowerzysta. Nie byłoby w tym nic dziwnego (wszak manewr mijania nie jest czymś trudnym), gdyby nie fakt, że ów rowerzysta zajął się telefonem zamiast jazdą. Zderzyliśmy się, gdy sięgałem dzwonka. Niestety mój czas reakcji jest ostatnio słaby (zdecydowanie za mało śpię), przez co zdążyłem jedynie przyhamować, ale zderzenia nie uniknąłem. Tamten zajechał mi drogę, mimo że zacząłem uciekać na chodnik. Zderzyliśmy się kierownicami. Moje obrażenia były powierzchowne – palec przyciśnięty manetką oraz stłuczony mięsień uda. W rowerze jedynie lekko porysowany wskaźnik manetki. Sprawca zdarzenia był chyba bardziej poszkodowany, ale widocznie bał się odpowiedzialności, bo wiedział, że źle uczynił. Ponieważ nie odczuwałem większego bólu, a rower nie został mocno uszkodzony, to nie zatrzymywałem delikwenta. Papierkowa robota po przyjeździe służb mundurowych dodatkowo zniechęcała mnie do podejmowania większych działań. Naprawdę powinienem wynieść się z tego miasta w bezpieczniejsze okolice.
Wracając do wycieczki, pojechałem nad Jezioro Maltańskie. Wielu ludzi jest ślepych i nie docierają do nich znaki zakazu (mam tutaj na myśli zakaz ruchu pieszych). Rozumiem, że chcą się pozabijać, stwarzając zagrożenie dla swojego życia, ale czemu utrudniają ruch innym? Coraz więcej pytań, coraz więcej wątpliwości. Zjeżdżę okolice Poznania i się stąd wyniosę, byle jak najdalej.
Droga do Kostrzyna była już bezstresowa. Liczba przeszkód na drogach zmalała znacznie w stosunku do tych z Poznania. Nie było też niczego ciekawego. Jechałem głównie szlakami – a to międzynarodowym EuroVelo, a to Pierścieniem dookoła Poznania. Sam Kostrzyn nie zaciekawił mnie niczym. Na Rynku nic nie zwróciło mojej uwagi, dlatego skierowałem się czym prędzej do domu, bo słońce było bardzo nisko. Już wiedziałem, że nie wrócę przed zmrokiem. Nie miałem ochoty jechać drogą krajową, dlatego wybrałem obiecująco wyglądającą drogę asfaltową przez różne wsi. Nie była w pełni asfaltowa, bo mapa okazała się być nieaktualna, ale przynajmniej obyło się bez błota.
W Poznaniu znów trafiłem na irytujące drogi dla rowerów. Jedynym sposobem, aby się przedostać do centrum było przejście podziemne. Co za kretyni tworzą infrastrukturę drogową w tym mieście? Potem stanąłem na idiotycznych światłach, na których miałem czerwone przez kilka taktów (nie wiem ile, bo zniecierpliwiony przejechałem). Jak mnie to miasto drażni. Zarządza nim banda tępaków czy złodziei?

Kategoria po zmroku i nocne, terenowe, Polska / wielkopolskie, kraje / Polska, rowery / Trek

Po morzu na Pomorzu – dzień 7

  150.87  08:04
Dzień zaczął się dużo chłodniej niż wczorajszy. Przeszkadzała może nie tyle temperatura, co wiatr, przeraźliwie zimny wiatr, który nie dawał mi rano spokoju i w dodatku wiał ze wschodu. Wiedziałem jedno – dzisiaj musi mi się udać dojechać na Hel.
Kontynuowałem podróż szlakiem R-10. Wjechałem na mierzeję wzdłuż jeziora Sarbsko. Na ścieżce było dużo korzeni, podłoże składało się z igliwia. Dużo lepsze niż piach. Zaczęło się w sumie jak wjazd do Słowińskiego Parku Narodowego. Tutaj jednak był wygodny singletrack. Niedługo się nim cieszyłem, bo pojawiła się droga rozjeżdżona przez leśniczych, a na drodze piach.
Gdy wydostałem się do cywilizacji, do Osetnika, nie chciało mi się skręcać do latarni Stilo. I tak byłem świadomy, jak wiele latarń przegapiłem, więc jedna w tę czy tamtą stronę nie robiła różnicy. Zgubiłem szlak R-10. Szukając go, trafiłem na drogę pożarową nr 6, którą wyjątkowo zapamiętałem. Byłem zachwycony z jej jakości. Najlepsza droga o nawierzchni niebitumicznej, jaką jechałem w ciągu całej tej podróży. Chciałem, aby się nie kończyła. Z tego pędu aż musiałem założyć rękawice. Niestety ta cała frajda skończyła się po 10 kilometrach. Trafiłem za to do sklepu i mogłem w końcu zjeść normalne śniadanie.
Dalej chroniłem się przed wiatrem. Wjechałem znów na leśne drogi. Jak zawsze z początku było wygodnie, ale potem znów musiałem walczyć z piachem, aż dojechałem do utwardzonych dróg pożarowych. Było tam dużo szlaków rowerowych, a także rowerzystów. W kolejnej wsi – Białogórze – odnalazłem mój szlak R-10. Najwidoczniej zmienił się jego przebieg, dlatego pomyślałem o sprawdzeniu jego nowej trasy. Gdy nowy przebieg połączył się ze starym, szlak odbił na południe. Ja zorientowałem się dopiero po dłuższej chwili. Prawie narobiłem sobie dodatkowych kilometrów. Najwidoczniej R-10 został kompletnie zmodyfikowany w tym rejonie. Szkoda, że w internecie brakuje informacji o tej zmianie.
Jadąc do Jastrzębiej Góry, minąłem setki aut. Teraz się dowiedziałem, że Jastrzębia Góra jest częścią Władysławowa, mimo że znaki drogowe na to nie wskazują. W każdym razie, w całym Władysławowie było strasznie dużo aut. Zajechałem do miejsca, które wskazuje na najbardziej wysunięty na północ punkt Polski. No, prawie, bo pamiątkowy kamień stoi na klifie, a jest jeszcze plaża w dole, po której spacerowali ludzie. Aaa, nie można też zapomnieć o granicy morskiej, która jest oddalona o 12 mil morskich od linii brzegowej.
Zaczęła się droga brukowa. Kostka bardzo mała, taka wygodniejsza, jednak podkład był kiepskiej jakości, więc trzęsło. Widziałem kolejny dom do góry nogami. To chyba popularna nadmorska atrakcja. W centrum Władysławowa chciałem coś zjeść, zatrzymałem się nawet pod napotkaną rybiarnią, ale nie wcisnąłem się do środka – było zbyt tłoczno. Zjadłem jakiegoś batona i wjechałem na Mierzeję Helską. Droga na Hel była długa, ale wzdłuż ulicy ciągnie się droga dla pieszych i rowerów. Niestety jest ona zrobiona z kostki, a więc najgorszego budulca dróg dla rowerów. W dodatku głupi piesi chodzić nie umieją, bo albo rozwalają się na całą szerokość, albo chodzą jak pijani. Dzwonek się urywał. Ciekawe, jak to z tym jest za granicą.
Byłem świadkiem akcji gaśniczej płonącego budynku. Przejechałem po rozkopanej Jastarni (wielki remont drogi na całej szerokości). Gdy dotarłem do granic Helu, moja droga dla rowerów zamieniła się na ścieżkę cementową. Była bardzo, ale to bardzo niewygodna. Murarz musiał być pijany. Na szczęście, co jakiś czas były też ścieżki szutrowe. Te sobie cenię, bo były równiutkie i mogłem przycisnąć w pedały.
W końcu znalazłem się w centrum, moim celu sprzed dwóch lat. Było dużo ludzi i chociaż znaki w kilku miejscach pozwalały poruszać się rowerem, ja zrobiłem sobie spacer nad brzegiem. Kupiłem bilet na prom, ale niestety nie wyszło tak, jak chciałem. Zamiast do Gdańska, kupiłem do Gdyni, bo liczbę kursów można policzyć na palcach, a na ostatni prom do Gdańska spóźniłem się. Musiałem odczekać godzinę, więc poszedłem znaleźć jakąś restaurację. Jako że Hel jest mocno oddalony od innych miast, to ceny są tutaj dużo wyższe. W jednej restauracji zmarnowałem czas, bo nikt nie raczył podejść, aby wziąć zamówienie. Pojechałem do innej, nawet tańszej restauracji. Tam zjadłem soczystego łososia z grilla, w końcu!
Bałem się, że nie zdążę, ale do statku dojechałem na 5 minut przed odpłynięciem. Podobno sprzedano o 40 biletów za dużo, ale wszystkim pozwolono wejść na pokład. Ja, podczas zdejmowania w pośpiechu sakw, rozciąłem sobie palec. Czułem się jak kaleka podczas tej wyprawy. Ledwo co moja noga dochodziła do siebie po tym, jak ześlizgnąłem się z pedału, a tu kolejna niewygoda. Bosman zaprosił do kajuty znajdującej się pod pokładem kilka osób stojących na pokładzie, bo chyba nie było miejsc siedzących. Nie jestem pewien, bo ja też zszedłem. Podobno pod pokładem mniej buja, więc nawet nie chciałem wiedzieć, jak to wygląda piętro wyżej. Nie miałem na szczęście choroby morskiej, a był to mój pierwszy raz tak długiej żeglugi. Usłyszałem kilka historii, między innymi o tym, w jakich warunkach pracuje się na statkach Żeglugi Gdańskiej czy o krajach, które odwiedził ów bosman (a zwiedził pół świata). Sympatyczny człowiek.
Po nieco ponad godzinie dotarliśmy do Gdyni (przebyty dystans nie uwzględnia przepłyniętych dziesięciu mil morskich). Całkiem mi się pomieszało, że płyniemy do Sopotu, ale co to dla mnie? Najważniejsze, aby znaleźć nocleg. Wyrzeże wygląda bardzo ładnie. Na południe poprowadziła mnie droga dla rowerów. Niestety, nie mogłem znaleźć szlaku R-10, więc prawdopodobnie i w tamtym miejscu jego przebieg uległ zmianie. Chwilę pobłądziłem po jakiejś polanie leśnej i wjechałem ścieżką na spore wzgórze. Ta część miasta ma teren o dość zróżnicowanej wysokości. Po chwili trafiłem na drogę dla rowerów. Nie byle jaką, bo najbardziej udziwnioną, po jakiej kiedykolwiek jechałem. Na pewnej długości, po obu stronach jezdni, znajdują się jednokierunkowe drogi dla rowerów. Ich jednokierunkowość wyznaczają znaki umieszczone nad drogą. Szkoda, że nie zmieściły się obok – byłyby bardziej widoczne po zmroku, który zdążył zapaść. Co chwila trzeba zmienić stronę jezdni z prawej na lewą i odwrotnie. Nawierzchnia jest nawet wygodna, w niektórych miejscach wymalowano na czerwono skrzyżowania z uliczkami wjazdowymi, aby kierowcy mieli świadomość o pierwszeństwie przejazdu rowerem. Krawężniki nie są tak agresywne, jak te spotkane przez kilka ostatnich dni. Droga dla rowerów kilka razy uciekła z głównej drogi na uliczki osiedlowe, ale i tam ciągłość nie została zachowana, bo trzeba było lawirować między stronami ulicy. W jednym miejscu projektanci przeszli samych siebie. Strzałka z rowerem na znaku prowadziła prosto do zakazu wjazdu rowerem. Nie wiem, o co chodziło, ale musiałem zawrócić do przejazdu i przedostać się po raz setny na drugą stronę jezdni. Przez Sopot przejechałem, nawet tego nie zauważając. Miałem jednak bez przerwy czerwoną falę na sygnalizacjach świetlnych. W Trójmieście o rowerzystów rzeczywiście tak „dbają”?
Przywiedziony zapachem, zatrzymałem się w restauracji z fast foodem. Słabe jedzenie, ale na szczęście nie jadam go często. Na zewnątrz zrobiło się chłodno. Jadąc dalej, urwałem łańcuch. To, czego obawiałem się od kilku dni, stało się rzeczywistością. Próbowałem usunąć pęknięte ogniwo, jednak bez imadełka nie było szans. Wymieniłem łańcuch bez odwracania roweru do góry kołami. Po tej wymianie napęd zaczął wydawać dziwny dźwięk, jednak za nic nie mogłem zlokalizować przyczyny. To nie był dźwięk zużycia napędu.
Jadąc wciąż przeróżnymi drogami dla rowerów z Gdyni, znalazłem się nad głównym dworcem kolejowym w Gdańsku, który pamiętam sprzed kilku lat, gdy byłem w tym mieście. Pomyśleć, że planowałem zwiedzić to miasto ponownie. Ponieważ było po godz. 21, to wolałem zająć się poszukiwaniem noclegu. W napotkanym schronisku młodzieżowym nie było miejsc. Potem patrzyłem na ceny za noc w mijanych hotelach. Wszystkie odstraszały. Pomyślałem, że za miastem będzie lepiej, taniej. Dojechałem do kolejnego Chełma, tym razem dzielnicy Gdańska, bardzo pagórkowatej dzielnicy. Po kilku innych telefonach i odwiedzeniu jakiegoś hostelu udało mi się znaleźć nocleg. Przestałem już patrzeć na cenę. Po prostu chciałem odpocząć. Gdzieś na przedmieściu Pruszcza Gdańskiego stał zajazd, do którego udało mi się dotrzeć chwilę po północy, gdy temperatura wynosiła ok. 2 °C. Cena za pokój – 130 zł ze śniadaniem. Sam pokój niemiarodajny względem ceny. Byłem ciekaw, co podadzą na śniadanie.

Kategoria po zmroku i nocne, setki i więcej, z sakwami, terenowe, Polska / pomorskie, kraje / Polska, wyprawy / Świnoujście – Hel 2014, rowery / Trek

Noc z żabami, czyli pierwszy dzień majówki

  179.08  08:08
Przygotowania do tej majówki zaczęły się ponad 2 lata temu, gdy 1 kwietnia 2012 roku dla żartu wyznaczyłem trasę z Legnicy przez Świnoujście na Hel. Wtedy nawet nie myślałem, że taka podróż byłaby realna. Rok temu prawie mi się udało. Niestety zbyt mocno się wahałem przez niekorzystną prognozę pogody i nie wyjechałem. W tym roku postanowiłem wyruszyć mimo wszelkich przeciwności.
Przed podróżą załatwiłem wiele spraw. Kupiłem nowe opony, wymieniłem klocki hamulcowe, zaopatrzyłem się w materac oraz cieplejszy śpiwór. Spakowałem najważniejsze rzeczy na upał, zimno, deszcz. Byłem przygotowany.
Moja majówka miała być wielka, dlatego też zostawałem po godzinach w pracy, aby tylko mieć dodatkowe 3 dni wolnego (takie zaoszczędzanie na urlopie). Dzięki temu plan mojej podróży mógł rozwinąć się do całych dziewięciu dni! To było wystarczająco dużo, abym nie tylko dotarł z Poznania przez Świnoujście na Hel, ale także wrócił rowerem do domu. Rozmarzyłem się, układając plan wyprawy. Wybrałem 9 odcinków, głównie po szlaku, który opracowałem 2 lata temu. Na każdy dzień miało przypadać maksymalnie 150 km. Znalazłem kilkadziesiąt miejsc noclegowych, tak na wszelki wypadek, gdyby pogoda się zepsuła albo po prostu nie było miejsc. Mogłem ruszać.
Swoją podróż rozpocząłem z poślizgiem na pół godziny przed 11. Obładowany sakwami wyruszyłem ku centrum Poznania, a następnie na zachód. Przed wyjściem zauważyłem, że mój materac kosztował dużo więcej niż początkowo myślałem, a dodatkowo był większy od innego modelu, który rozważałem wybrać. Postanowiłem przy okazji zajechać do Decathlonu, gdybym go znalazł (materac kupiłem w innym punkcie na drugim końcu miasta). Niestety, ale sklepu nie znalazłem. Może walka z beznadziejną infrastrukturą rowerową odwróciła moją uwagę i przegapiłem wszystkie znaki kierujące na miejsce. Miałem nadzieję, że jeszcze mi się uda w innym mieście.
Jechałem z wiatrem. Nie dało się wymarzyć lepszego dnia na wyprawę. Poznań opuściłem po ponad 14 km jazdy, ale drogi dla rowerów nawet na krok mnie nie opuściły. Po co się je robi, skoro nie można po czymś takim jeździć? Sakwy wciąż podskakiwały na krawężnikach, myślałem, że szprychy lada chwila popękają. Dobrze, że w kołach miałem wysokie ciśnienie, a dętki i opony były nowiuśkie. Miałem nadzieję, że głupota Polaków nie spowoduje problemów w realizacji mojego planu.
Droga była raczej nudna. Po 50 km jazdy wiatr zaczął wiać w twarz, co przestało mi się podobać. Prognoza pogody miała być niekorzystna, bo w okolicy mojego noclegu mogło trochę popadać. Podczas postoju w Nowym Tomyślu udało mi się zarezerwować pokój w Szczecinie oraz dodzwonić do pola kempingowego w okolicy Ośna Lubuskiego. Postanowiłem, że tylko co drugi dzień będę spędzał pod namiotem. Elektronika niestety włada moim życiem i dostęp do prądu był konieczny, abym mógł zebrać ślad z wyprawy oraz jak najwięcej zdjęć. Póki co nie ufam żadnym bankom energii ani innym urządzeniom ze względu na brak proporcji ceny względem jakości.
Kawałek drogi za Nowym Tomyślem wjechałem w pierwszy dzisiaj teren. Z początku było dobrze, póki nie dojechałem do autostrady. Za nią pojawiło się dużo kamyczków, a gdy ich brakowało, wtedy przychodził piach. Cóż za bezduszny szlak? Mimo wszystko podobają mi się tamtejsze lasy. Jechałem drogą krajową, ruch był znikomy, a dookoła unosiło się świeże, leśne powietrze. Chciałoby się tam zostać.
Zaraz za Miedzichowem pojawił się zakaz wjazdu rowerem, ale za nic nie mogłem dostrzec drogi dla rowerów. Wjechałem na chodnik obok. Wydaje mi się, że to jest ta droga dla rowerów, jednak nie ma przy niej ani jednego znaku. Nie wiem co za głąb postawił tam znaki zakazu, ale taki sam głąb budował ten chodnik. Jadąc po tej rozlatującej się nawierzchni, zauważyłem bar rybny. Niestety nikt nie wpadł na pomysł połączenia chodnika z drogą, aby podróżni mogli się zatrzymać na posiłek. Trzeba przedrzeć się przez wysoką trawę i niecny rów skryty wśród tej gęstwiny. Cudza bezmyślność została mi wynagrodzona porządnym, pysznym filetem z ryby. Może zamówiłem trochę za dużo, ale zaspokoiłem swój głód i mogłem wyruszyć w dalszą drogę.
Zaniepokoiła mnie ilość chmur na niebie. Obawiałem się, że prognoza pogody mogła się sprawdzić. Mimo wszystko jechałem przed siebie w nadziei, że coś wymyślę. Dotarłem do Trzciela, przekraczając tym samym granicę województwa i wjeżdżając do lubuskiego. Drogi w tym mieście są wciąż o nawierzchni brukowej, jednak jest to ten wygodny bruk, po którym można przejechać bez obawy o rower czy duże wstrząsy (zwłaszcza z sakwami). Zaraz za miastem wjechałem na drogę, która miała być skrótem, ale spowolniły mnie betonowe płyty. W dodatku zaczęło kropić i ani tu przyspieszyć, ani się w razie czego skryć, bo to głównie droga przez las. Na szczęście tylko lekko pokropiło i mój plan nie został zachwiany. Deszczyk z przerwami przeszkadzał w jeździe do samego Międzyrzecza. Tam nawet pojawiło się słońce. Jako że chciałem zobaczyć zamek międzyrzecki, to zrobiłem dłuższą rundkę w jego poszukiwaniu. To miasto jest bardzo stare, bo sam gród, który istniał niegdyś w miejscu zamku powstał ponad tysiąc lat temu. Jaka szkoda, że nie miałem czasu, aby bliżej się przyjrzeć historii odwiedzanych miejsc.
Jeszcze nie wyjechałem z Międzyrzecza, a na drodze widziałem coraz obszerniejsze dowody na to, że deszcz sobie nie żałował. Po części cieszę się, że tak wolno jechałem, bo gdyby mnie taka ulewa złapała, to z całą pewnością straciłbym wiarę w sukces tej wyprawy.
Martwiłem się, że pogoda pokrzyżuje moje plany. Największym moim zmartwieniem było to, że namiot rozbiję na mokrej trawie. Mimo wszystko jechałem przed siebie. Robiło się późno, a wzgórza, które zaczęły się za Międzyrzeczem, dodatkowo utrudniały jazdę. Nie sądziłem, że na północy Polski natrafię na tak pofałdowane rejony. Dodatkową trudnością były mgły, które z każdą chwilą zaczynały wzbierać na sile. Jeszcze deszcz zniósłbym, ale mgła jest najgorszą opcją.
Gdy dojechałem do Sulęcina, zapadł zmrok i dalsza moja podróż trwała z udziałem świateł moich oraz sporadycznych aut. Niestety plan dotarcia do Ośna Lubuskiego nie wypalił, więc musiałem wymyślić inny sposób, aby dostać się do Ownic. Zadzwoniłem jeszcze raz do właściciela kempingu, aby upewnić się, czy nie będzie problemu, jeżeli dotrę na miejsce po godz. 22. Ze względu na porę zaproponował mi domek – po obniżonej cenie. Przynajmniej nie musiałem się martwić o rosę i rozbijanie się w ciemnościach. Wychodziło na to, że pierwszy nocleg pod namiotem uda mi się dopiero dnia trzeciego.
Byłem prawie na miejscu. W Lemierzycach musiałem zjechać z drogi krajowej. Jakie było moje zdziwienie, gdy zamiast na skrzyżowaniu, znalazłem się na wiadukcie. Nie było możliwości, aby z niego zjechać (poza zjazdem, który minąłem prawie 2 km wcześniej). Istniała za to możliwość, aby stamtąd zejść – znalazłem schody, którymi można dotrzeć do drogi pod wiaduktem. Szkoda tylko, że mój rower nie był taki lekki z tym całym bagażem. Jakimś cudem jednak udało mi się nie zabić podczas staczania się na sam dół.
Czekała mnie niespodzianka, bo na mapie droga była oznaczona jako asfaltowa, a okazała się drogą terenową. Na szczęście w tych okolicach nie padało, a doły można było w miarę łatwo omijać. Gdy dotarłem do miejscowości, zobaczyłem reklamę i znalazłem się na miejscu. Tam czekało na mnie kilka osób, bo najwidoczniej o tej porze roku turyści są rzadkością, i w końcu dzień pierwszy uznałem za zakończony. Może nie tak, jak planowałem, jednak mój plan nie odbiegał znacznie od rzeczywistości. Mogłem spokojnie pójść spać, choć rechot i kumkanie dobiegające znad stawu trochę przeszkadzało.

Kategoria po zmroku i nocne, setki i więcej, Polska / wielkopolskie, z sakwami, góry i dużo podjazdów, Polska / lubuskie, kraje / Polska, terenowe, wyprawy / Świnoujście – Hel 2014, rowery / Trek

Kościan, Grodzisk Wlkp., prawie Nowy Tomyśl

  153.46  06:43
Od wczoraj nie pada i jest nawet ciepło. Pomyślałem, aby wybrać się na dłuższą jazdę po podpoznańskich miastach i miasteczkach.
Pierwszy na liście znalazł się Kościan. Wybrałem piękną nadwarciańską trasę, która spodobała mi się podczas powrotu z Mosiny. Na dzień dobry musiałem zmierzyć się z tępym rowerzystą (bo kto normalny jeździ pod prąd kontrapasem?), który prawie we mnie wjechał na przejeździe przez ulicę. Prawie, bo uciekłem mu spod kół. Nie jestem jednak konfliktowy, a z głupszymi się nie dyskutuje, dlatego nie ochrzaniłem go tak bardzo. Uciekł, przejeżdżając na czerwonym przed tramwajem. Skąd się tacy biorą?
Drogę do Mosiny nawet pamiętałem. Ładnie się mknie, gdy ludzi nie ma, ale gdy się pojawiają, to w grupkach albo na wolnych rowerach. Nie było jednak jakoś tłoczno. Jeszcze jest trochę czasu zanim zacznie się sezon i narzekanie na tłumy.
Miałem tylko przejechać przez Mosinę, ale zatrzymały mnie jej beznadziejne drogi dla rowerów. Nie wiem gdzie się zaczęły, bo przejazd dla rowerów łączy drogę dla rowerów z chodnikiem, ale najwidoczniej tutejsi drogowcy słabo znają polskie prawo. Droga może nie była zła, bo zrobiona z jakiegoś asfaltu, ale przejścia dla pieszych (ewentualnie przejazdy rowerowe) w połączeniu z pionowymi znakami wyglądają jak pomyłki. Przykładowo – niby są wymalowane poziome znaki przejazdu dla rowerów (bez zebry), ale tuż przed przejazdem jest znak końca drogi dla pieszych i rowerów. Bądź tutaj mądry i zrozum intencję drogowców.
Droga dla rowerów skończyła się za Krosnem, jednak kawałek dalej, w Nowinkach, pojawiła się kolejna, ale ta prowadziła po leśnej ścieżce. Krótko, bo nieco ponad kilometr. Przejechałem przez Czempiń, a kawałek za nim skręciłem w leśną drogę. Jeszcze parę wiosek i dotarłem do Kościana. Nie zrobił na mnie jakiegoś dużego wrażenia. Chciałem zrobić zdjęcie tamtejszego kościoła przy Rynku, ale tak go obudowali budynkami, że nie udało mi się.
Wyjazd z miasta był dosyć dziwny. Zrobili tak szeroką drogę dla pieszych i rowerów, że wszystkie auta się nią poruszają. Naprawdę! Znak między tą szeroką drogą dla pieszych i rowerów oraz chodnikiem nie ma żadnej tabliczki zezwalającej na ruch pojazdów mechanicznych. Nie wiem kto zarządza drogami w tym mieście, ale powinien zwrócić uwagę policji na nagminne łamanie przepisów przez kierowców!
Zainteresował mnie znak, który poinformował mnie, że do Nowego Tomyśla mam niecałe 50 km oraz ponad 25 km do Grodziska. Zastanawiałem się czy nie zajechać do obydwu miast. Miałem jeszcze czas do namysłu.
Tuż obok mojej drogi pojawiły się tory. Z wykarczowanymi krzakami wyglądały, jakby ktoś po kilkunastu latach nieużytku chciał przywrócić na nich ruch. Dopiero po kilku kilometrach jazdy dowiedziałem się, że po tej linii poruszają się drezyny. Jedna z nich jechała z kilkunastoma pasażerami. Ciekawe ile potrzeba siły, aby wprawić w ruch taki ciężar.
Do samego Grodziska Wielkopolskiego miałem nudną jazdę po pustej drodze. Jako że zrobiłem się głodny, to zatrzymałem się pod supermarketem. Chciałbym napisać, że w tym mieście nie kradną, jednak nie tym razem. Jak zawsze zostawiłem rower bez przypinania, bo nigdy nie wożę ze sobą na takie wycieczki tak zbędnego wyposażenia. Tym razem jednak bałem się o mój rower, jak nigdy dotąd. Zostałem zaczepiony przez bezdomnego. Taki pijak, niemrawy, ale pokazał mi swoją kosę (wyciągnął ją jednak w dość ślamazarny sposób). Nagadał się, że mogę zostawić rower, że będzie bezpieczny, że tym nożem mógłby siebie pociąć, ale tego nie zrobi (o cokolwiek mu chodziło), no i żebym dał mu 50 groszy. Cóż, taki tani (strzeżony) parking, to czemu by nie? Nie miałem drobnych, więc poszedłem na zakupy. Po powrocie, cóż, pojawiło się kilkanaście rowerów, ale niczego ani nikogo nie ubyło. Mój rower nadal stał, a bezdomny czekał. Dałem mu tę monetę, aby się odczepił, chociaż z tylu rowerów pewnie miał duży utarg. Ostatecznie nie wiem, czy tutaj częściej kradną czy mordują.
Zatrzymałem się na jakimś deptaku, aby zjeść, co kupiłem. Wysłuchałem narzekań hałaśliwych staruszków, którzy narzekali na brak młodzieży, no i ruszyłem w drogę powrotną. Uznałem, że jest za późno, aby jechać jeszcze dalej na zachód. Nowy Tomyśl zostawiłem na inną wyprawę, a sam udałem się w kierunku Opalenicy. Miasto tak się buduje (robią obwodnicę wokół i setkę robót drogowych w centrum), że co chwila stałem na jakichś światłach z ruchem wahadłowym.
Dalsza droga była znów nudna, aż do Dąbrówki, która zwróciła moją uwagę najpierw sloganami typu: "Dąbrówka was wyzwoli", "Dąbrówka was zjednoczy", "Dąbrówka was pojedna". Hasła typowo komunistyczne, ale to nie wszystko. Zorientowałem się, że zaraz za bilbordami z tymi napisami stoją szeregi poczwarnych szeregowych domów, które są tak brzydkie i podobne do siebie, że nawet zdjęcie z góry przeraża. Nie wiem jak ktokolwiek może tutaj mieszkać. Przecież tutaj zgubić się można, jedynie wychodząc przed drzwi własnego domu.
Było ciemno, gdy dotarłem do Poznania. Musiałem sobie poradzić z drogami dla rowerów oraz czerwoną falą na przejazdach rowerowych. Coraz mniej lubię to miasto. Jeszcze musiałem poczekać 5 minut na zielone światło na moim "ulubionym" skrzyżowaniu. Chyba zadziałało machanie. Gdzie składa się skargi na coś takiego? Podobno kielecki inżynier ruchu za tego typu sygnalizację świetlną został podany do sądu.
Kategoria po zmroku i nocne, setki i więcej, terenowe, Polska / wielkopolskie, kraje / Polska, Wielkopolski Park Narodowy, rowery / Trek

Gniezno – miasto królów

  134.21  06:07
Pora rozpocząć dalekodystansowe wyprawy. Niestety w piątek nadwyrężyłem ścięgno Achillesa i nie byłem dzisiaj w pełni formy. Nie mogłem jednak odpuścić sobie tak pięknej pogody, więc zaplanowałem odwiedzić Gniezno.
Najpierw sprawdziłem trasę w mapach od Google, ale te wyznaczyły drogę przez Kostrzyn, bo podobno jest tam kawałek drogi dla rowerów. Tak bardzo mądry algorytm, aby posyłać rowerzystów po drodze krajowej dla kawałka kostki! Wybrałem Piastowski Trakt Rowerowy, który prowadzi z Poznania do Gniezna (tak właściwie do wsi Izdby, ale dowiedziałem się o tym później). Dostałem się na początek do Starego Miasta, aby potem znaleźć się pod Poznańskim Węzłem Rowerowym. Podoba mi się kilka szlaków, które tamtędy przebiegają. Na pewno przejadę się kilkoma.
Strasznie dużo dziś ludzi. Ale nie dziwię się, bo miejsce, w którym się znajdowałem i które nosi nazwę Malta, oferuje dużo atrakcji. Są to: jezioro, stok narciarski, kolejka górska, park linowy czy kolej wąskotorowa, no i do tego mrowie ludzi. Jest też zoo, a w nim fort III. Obok zoo znajduje się schron fortu IIa. Muszę dorwać jakiś przewodnik po tej twierdzy. Szkoda, że nie ma żadnego szlaku prowadzącego przez wszystkie fortyfikacje, jak w Krakowie.
Temperatura wahała się od 16 do 25 °C. Jechałem po lasach, rozmaitych ścieżkach, wjechałem pod kilka krótkich podjazdów, aż znalazłem otwarty sklep. Nie miałem ze sobą wody, bo byłem przekonany, że osiedlowy sklep będzie czynny. Ponieważ nie był, to szukałem innego przez prawie 20 km.
W Uzarzewie zatrzymałem się na chwilę, aby zrobić zdjęcie pałacu. Ów pałac leży na terenie muzeum, a może nawet znajduje się w nim to muzeum. Ledwo zatrzymałem się, aby zrobić zdjęcie, a pewna pani powiedziała, że zaraz zamykają. Miałem szczęście, że nie musiałem robić zdjęcia zza płotu. Ładny pałacyk.
Dalej czekało mnie jeszcze więcej terenu, a przede wszystkim dużo piachu. Ciężko się jechało, ale na pewno lepiej niż w Jurze Krakowsko-Częstochowskiej.
Starałem się cały czas jechać szlakiem, ale przed Pobiedziskami za mocno się rozpędziłem. Szczęście, że jest tam płasko i mogłem wrócić się, ale z drugiej strony niepotrzebnie, bo i tak dojechałem do tego miasta.
Wiele razy obiła mi się o uszy Lednica i dzisiaj właśnie przejeżdżałem obok tego jeziora. Brama Ryba, z którą wiele osób kojarzy Lednicę, znajduje się na Polach Lednickich, gdzieś przy północnej części jeziora. Mój szlak prowadził od strony południowej, dlatego nie widziałem tamtego miejsca. Zobaczyłem za to Wielkopolski Park Etnograficzny, który znajduje się przy Lednicy. Niestety do połowy kwietnia nieczynny. Jako ciekawostkę zauważyłem, że po parku można się wirtualnie przespacerować z Google Street View, ale niestety bez możliwości zajrzenia do wnętrza obiektów.
Gdzieś za Lednogórą zmieniło się znakowanie szlaku i zamiast koloru czarnego był kolor czerwony. Trochę problematyczne to, gdy jedzie się bez mapy, ale na szczęście ja miałem plan i trzymałem się go. W Rzegnowie jedynie musiałem zboczyć ze szlaku, bo polna droga była zalana i za nic nie dało się tej wody ominąć.
W końcu dotarłem do Gniezna. Szlak gdzieś się zgubił, a ja próbowałem wjechać na Rynek. Niestety bez wiedzy lokalnej jest to ciężkie – setki napisów pod znakami, a za mną kolumna aut. A jak już byłem blisko, to trafiłem na jednokierunkowe ulice. Nie chciałem kombinować z okrężnymi drogami, więc tylko wtoczyłem rower do samego placu. Nie wiedziałem czy można po nim jeździć rowerem, bo przed deptakiem, który ciągnie się na wschód od Rynku, stoi jednoznaczny zakaz ruchu (chyba tylko na pokaz, bo lokalni rowerzyści go ignorują). Sam plac Rynku jest ogrodzony od ulicy słupkami. O tym, że można się poruszać po nim na rowerze, dowiedziałem się ze znaków pod archikatedrą. Przez Rynek prowadzi nawet kilka szlaków rowerowych, w tym najpewniej mój, ale nie wiem jaki kolor przybrał w tym miejscu.
Przejechałem się na Plac Świętego Piotra. Zatarł mi się on w pamięci jako bardziej rozległy, ale ludzki umysł potrafi idealizować różne wspomnienia. Jako że czas mnie gonił, a byłem głodny, to zacząłem jeździć w poszukiwaniu kebaba. Na Rynku wypatrzyłem jeden, ale ceny jak w typowej restauracji. Zrobiłem rundkę po mieście ze złudną nadzieją i, gdy wróciłem do punktu wyjścia, zauważyłem, że przy wspomnianej restauracji z kebabem znajduje się zwykły kebab, połowę tańszy od tego obok. Cóż za konkurencja! Jako że obiekt jest lokalem, to musiałem zostawić rower na zewnątrz. Zjadłem i... rower wciąż stał na miejscu. W Gnieźnie nie kradną.
Pora powrotu. Nie miałem już planu, ale kiedyś z Gniezna do Poznania biegła droga krajowa. Miałem nadzieję, że jest w dobrym stanie, więc ruszyłem po przedmieściach gnieźnieńskich, aby ominąć łącznik z drogą ekspresową, bo po zjechaniu z drogi szybkiego ruchu, wielu kierowców nadal ma ciężkie nogi. Niefortunnie wjechałem na osiedle, wzdłuż którego prowadzi ulica, a przy ulicy droga dla pieszych i rowerów, tylko ktoś wpadł na popieprzony pomysł, aby co kilkadziesiąt metrów zrobić zebrę i umieścić znak końca drogi dla rowerów. Po prostu się jedzie i co chwila trzeba zsiąść, żeby przeprowadzić rower przez przejście. Kto normalny tak robi? Nie chciałbym tam mieszkać. Chorzy są ludzie, którzy tak uprzykrzają życie innym.
Musiałem pokonać węzeł łączący drogę krajową nr 5 z drogą ekspresową S5. Niestety z miejsca, w którym się znalazłem nie było możliwości wjazdu na drogę krajową. Na szczęście jest tam droga serwisowa. Ta niestety tuż przy węźle zaczęła gdzieś uciekać. Dobrze, że spotkałem miejscową osobę, bo już miałem zawrócić i poszukać drogi po drugiej stronie krajówki. Spotkana kobieta powiedziała, że kawałek dalej będę mógł się przedostać na drugą stronę ogrodzonej części drogi. Dobrze, że prace stanęły, bo nie wiem jak daleko musiałbym jechać, aby móc dostać się do Poznania na rowerze. Z drugiej strony, gdybym nie przejechał po wiadukcie przez drogę krajową zaraz za Gnieznem, to dostałbym się prosto przez Woźniki. Nie miałem jednak szczegółowego planu, więc takie rzeczy się zdarzają.
Droga, która kiedyś była krajową piątką, jest teraz drogą gminną, ale asfalt nie jest w najgorszym stanie. Dojechałem do Poznania szybkim jak na mnie tempem. Zmrok zastał mnie szybko, ale trafiłem w Poznaniu bez problemu. Na termometrze było jedynie 9 °C.
Po ostatniej aktualizacji aplikacji Moje trasy, z której korzystam, doszła funkcja liczenia kalorii. Czytałem, że wartość jest zaniżana, ale nie przejmuję się tym. Może to poprawią, a skoro na Bikestatsie jest opcja dodawania tej danej, to będę ją uzupełniał tak z ciekawości.
W tym tygodniu założyłem łańcuch, który zardzewiał podczas płukania w benzynie ekstrakcyjnej. Poleżał w oliwie sporo czasu i przestał być sztywny. Nie zauważyłem, aby jechało się na nim ciężko, jednak opory z pewnością ma większe niż przed korozją. Mam nadzieję, że napęd się nie zużyje zbyt szybko. Nowego łańcucha niestety nie założę, bo już nie będzie pasował.
Kategoria po zmroku i nocne, setki i więcej, terenowe, Polska / wielkopolskie, kraje / Polska, rowery / Trek

Po Poznaniu, część 10

  11.52  00:36
Jak na razie mój najdłuższy powrót z pracy. Postanowiłem dzisiaj pojechać wzdłuż Warty, jednak przejechałem skrzyżowanie i znalazłem się po drugiej stronie rzeki. Nie lubię jeździć dwa razy tą samą drogą, więc na rondzie Środka wypatrzyłem kolejny most i zacząłem do niego jechać po asfaltowej drodze dla rowerów.
Niestety moje tymczasowe rozwiązanie nie wytrzymało. Musiałem się zatrzymać i dopompować koło. Ruszyłem potem w kierunku mostu. Słabo oświetlony, a droga taka zniszczona, że znów zaczęło uciekać powietrze. Napompowałem koło, wcisnąłem wentyl głębiej, bo przeciek był coraz głośniejszy, i zorientowałem się, że jestem w złej pozycji. Przejechałem ten most i znalazłem się na... wyspie. Nie było możliwości wydostania się z niej w inny sposób, jak drogą, którą tam dotarłem. Zawróciłem i zacząłem jechać dalej na północ z nadzieją na szybkie znalezienie mostu.
Na skrzyżowaniu z drogą krajową znów trafiłem na niedziałające przyciski aktywujące przejście dla pieszych. Ja chcę do Krakowa, nie chcę już tego brzydkiego Poznania!
Wzdłuż drogi krajowej prowadzi droga dla pieszych i rowerów. Miejscami bardzo niebezpieczna. Na szczęście cało się z niej wydostałem i spróbowałem dojechać do mojego osiedla ulicą Łużycką. Nawet nieźle poszło. Musiałem wjechać na ciemną ścieżkę, ale nie wpadłem na nic. Mój pierwszy teren w Poznaniu.
Kategoria Polska / wielkopolskie, kraje / Polska, po zmroku i nocne, rowery / Trek

Kategorie

Archiwum

Moje rowery