Trwa ładowanie…
Trwa ładowanie…

Widzisz podstawowy wygląd strony. Wystąpił problem z serwerem plików. Napisz do mnie, gdyby problem występował zbyt długo.

Andrzej na rowerze

Wpisy archiwalne w kategorii

góry i dużo podjazdów

Dystans całkowity:45472.96 km (w terenie 2892.42 km; 6.36%)
Czas w ruchu:2667:52
Średnia prędkość:16.80 km/h
Maksymalna prędkość:72.10 km/h
Suma podjazdów:489504 m
Suma kalorii:35974 kcal
Liczba aktywności:499
Średnio na aktywność:91.13 km i 5h 26m
Więcej statystyk

Tatry, dzień 4. Niżne Tatry bis

  96.84  04:59
Dzisiaj wróciłem w Niżne Tatry. W sumie nic specjalnego. Wybrałem tę trasę ze względu na kilka szlaków rowerowych i chciałem mieć luźniejszy dzień po zdobyciu wczorajszego szczytu. Dzień był pochmurny, słońce wyjrzało zaledwie na parę chwil, temperatura nie przekroczyła 24 °C. Pogoda idealna na rower.
Chciałem sprawdzić drogę dla rowerów, która prowadzi prosto w Niżne Tatry. Odcinek asfaltowy był nawet wygodny, choć przez rolkarzy mało bezpieczny na zakrętach przesłanianych krzewami. W mieście Świt (słow. Svit) wjechałem na leśną drogę (asfaltową). Pięła się ona najpierw w górę, zmieniła w teren, aż w końcu, po kilku kilometrach pagórków, zaczął zjazd do Królewskiej Ligoty (Kráľova Lehota) wzdłuż Czarnego Wagu (Čierny Váh). Ładne widoki się ciągną wzdłuż tamtej doliny. Nie chciałem jednak jechać dalej szlakiem i skręciłem w drogę krajową, aby wrócić do Popradu. Aut nie było dużo. Pewnie dlatego, że obok biegnie autostrada. Dobrze, że droga jest szeroka i kierowcy nie musieli mnie wyprzedzać na styk.
Nie chciałem jechać drogą krajową przez Tatrzańską Szczyrbę (Tatranská Štrba), bo na planie widziałem duży podjazd. Zjechałem do wsi Ważec (Važec), bo zauważyłem, że leci z niej jakaś mniejsza droga, ale wydaje mi się, że ostatecznie wybrałem większe zło. Podjazd był bardziej stromy niż ten na drodze krajowej. Za to widoki, które tam są przy dobrej pogodzie, rekompensują tę niewygodę. Niestety dzisiaj było zbyt pochmurno i mój podjazd nie został wynagrodzony. Pozostał mi zjazd do Świtu i powrót do Popradu. Zmieniłem plan odrobinę, bo jednak nie chciałem jechać drogą krajową i wjechałem na drogę dla rowerów, którą poruszałem się rano. Trochę się za bardzo rozpędziłem, bo aby dostać się do mojej bazy, musiałem pojechać prawie do centrum miasta, ponieważ zabrakło mostu przez wartką rzekę Poprad.
Kategoria góry i dużo podjazdów, terenowe, kraje / Słowacja, za granicą, wyprawy / Tatry 2014, rowery / Trek

Tatry, dzień 3. Kráľova hoľa

  129.28  08:11
Jest to wielki dzień, ponieważ spełnię dzisiaj mój mały plan wjazdu na wielką górę. Zaplanowałem dojechać z Popradu w Niżne Tatry – na Królewską Halę (słow. Kráľova hoľa). Jest to najwyższy szczyt możliwy do zdobycia na rowerze, na jaki do tej pory udało mi się trafić.
Dzień rozpoczął się chłodno. Temperatura wynosiła ok. 14 °C, gdy ruszałem na południe. Podjazd zaczął się już w Popradzie, ale nie trwał długo, bo zaraz zjechałem do Hranovnicy, aby po chwili zacząć kolejny podjazd. Nie było to nadal właściwe wzniesienie, bo zaraz znów miałem w dół. Przynajmniej wyszło słońce i przestało być tak chłodno.
W Telgarcie (Telgárt) uzupełniłem prowiant i skręciłem do centrum wioski, aby skrócić sobie dystans. Przestraszyłem się, gdy wjechałem do cygańskich slumsów. Okrzyki dziesiątek biegających brudnych cygańskich dzieci napawają obrzydzeniem. Szybko wydostałem się stamtąd, ale Cyganie są wszędzie. Mijałem ich co chwila i zawsze byli czymś zajęci. Miałem tylko nadzieję, że nie wyskoczy żaden z siekierą. Wyskakiwali jedynie z jadaczką. Ciekaw jestem o czym krzyczeli.
Šumiac – to tutaj rozpoczynała się właściwa podróż na szczyt. Kawałek podjazdu asfaltowego do strefy ochronnej parku narodowego i dalej kilka kilometrów podjazdu po mieszance szutru, kamieni i ziemi. Nie spieszyłem się, bo ten kilkunastokilometrowy podjazd mógł mnie łatwo wykończyć – ostatnio mało jeździłem rowerem, więc nie byłem w najlepszej formie. W połowie drogi minąłem Predné sedlo leżące na wysokości 1 451 m n.p.m. i wraz z nim zaczęła się asfaltowa nawierzchnia na sam szczyt. Przystanków robiłem setki, bo nie mogłem się oprzeć widokom. To nic, że dziesiąty raz widziałem tę samą panoramę, ale za każdym razem było to pod innym kątem. Zawsze mnie taki widok zachwycał i nie mogłem od niego oderwać wzroku, więc wyciągałem aparat i robiłem zdjęcia.
Wciąż wypatrywałem Tatr Wysokich, nie mogłem ich dojrzeć. Wiatr się nasilał, temperatura spadała. Na szczęście miałem ze sobą ciepłe ubrania. Po ponad dwóch godzinach dotarłem na wysokość 1 946,1 m n.p.m. Na szczycie wiało bardzo mocno, temperatura spadła poniżej 11 °C, ale było bezchmurnie. Jedynie dalekie chmury zasłaniały widoki, między innymi Tatr Wysokich.
Nie zabawiłem długo na szczycie. Zjazd zrobiłem tą samą drogą, chociaż myślałem o zboczeniu z trasy na inny szlak. Nie udało mi się odnaleźć mapy tych gór, dlatego wolałem zjechać do punktu wyjścia, czyli wsi leżącej u podnóża góry. Ubrałem się jeszcze cieplej i zacząłem zjazd. Na asfalcie nawet 60 km/h, ale na drodze terenowej nie dało się powyżej 40. Zjazd zajął mi 25 minut i spotkałem nawet jednego rowerzystę, który jednak był słabo przygotowany. Miał na sobie zwykłą koszulkę i spodenki, żadnego plecaka. Pewnie zmarzł, jeśli jechał na szczyt. Mnie ciepłe ubranie przydało się tylko na początku zjazdu, potem wiatr ustał, a zaczęło przypiekać słońce.
W Šumiac zdecydowałem, że nie chcę wracać przez wioskę cygańską. W dodatku droga była miejscami kamienista, trawiasta i błotnista, więc wybrałem drogę krajową. Dojechałem nią przez Telgárt do skrzyżowania za Vernár, a potem daleko na wschód. Robiło się coraz chłodniej, bo jechałem ciągle w dół, aż dotarłem do drogi, która zaintrygowała mnie podczas planowania podróży. Była to droga przez Słowacki Raj, kolejny park narodowy na Słowacji. Najpierw czekał mnie krótki podjazd, a potem bardzo długi zjazd po serpentynach. Coś pięknego. Droga absolutnie nie nadaje się do podjazdu – została stworzona do tego, aby po niej zjeżdżać. Szkoda jednak, że nie ustanowili ją drogą jednokierunkową, bo jest ta obawa, że się na kogoś wpadnie na jednym ze stu zakrętów.
Jeszcze przed Słowackim Rajem przestraszył mnie deszczyk. Nie trwał długo. Po opuszczeniu parku zobaczyłem tęczę, ale za sobą miałem czarną chmurę, która mnie goniła do samego Popradu. Wróciłem do tego miasta, ponieważ postanowiłem zrobić sobie miejsce wypadowe właśnie w Popradzie. Pierwotny plan zakładał objechanie połowy Słowacji i powrót do Poznania na rowerze, ale uznałem, że nie jest to najlepszy pomysł ze względu na moją nieznajomość kraju i języka. Wolałem znaleźć jedno miejsce i zostać tam do końca urlopu. A miałem co zwiedzać.
Kategoria góry i dużo podjazdów, setki i więcej, terenowe, kraje / Słowacja, za granicą, wyprawy / Tatry 2014, rowery / Trek

Tatry, dzień 2. Ile jeszcze będzie padać?

  110.26  05:58
Prognoza meteo.pl zmieniła się. Jeszcze wczoraj rano prognozowała dzisiejszy deszcz od godz. 9–10, ale wieczorem już informowała o ciągłych opadach przez ponad dobę. Nie było wyjścia. Nie mogłem bezczynnie siedzieć. Musiałem wyruszyć.
Planowałem spędzić urodziny na Słowacji, a dzisiaj chciałem znaleźć się w Popradzie. Jako że znów nie mogłem spać i budziłem się co godzinę, to słyszałem kiedy padało za oknem. Gdy jednak po ponownym przebudzeniu, po godz. 6, nie słyszałem żadnego ciapania, zerwałem się na równe nogi i zacząłem przygotowania. Wszystkie rzeczy zapakowałem szczelnie w worki na śmieci, nasmarowałem łańcuch dużą porcją oliwy, założyłem przeciwdeszczowe spodnie oraz kurtkę. Wyruszyłem o ósmej, ale deszcz po kilku kilometrach powrócił. Założyłem worek na licznik oraz nawigację, naciągnąłem kaptur na czoło, ściągnąłem nogawki aż za buty i jechałem dalej – w ulewnym deszczu.
Najgorsze były zjazdy, bo mokre klocki hamulcowe miały obniżoną efektywność, a do tego panował wszechogarniający ziąb. Moja kurtka przeciwdeszczowa zaczęła przeciekać już po kilku kilometrach jazdy w ulewie. Jedynie spodnie się trzymały i chroniły buty. Aut było dużo na trasie do Zakopanego, ale gdy skręciłem w Poroninie na Bukowinę Tatrzańską, auta zaczęły się pojawiać sporadycznie.
Przestało padać, gdy dojeżdżałem do granicy ze Słowacją. Długo jednak tak nie jechałem, bo chwilę po rozpoczęciu długiego podjazdu na Słowacji znów lunęło. Potem był długi i zimny zjazd, na którym deszcz ustąpił. Nie chciałem jechać do centrum miejscowości Wysokie Tatry (słow. Vysoké Tatry). Pojechałem prosto do Białej Spiskiej (Spišská Belá) wygodną drogą dla rowerów. Chociaż widoczność nie była najlepsza, to kształty gór pięknie odznaczały się na horyzoncie. Tylko Tatr brakowało, bo zostały okryte przez chmury.
W stronę Popradu jechałem drogą krajową. Nie było tak źle. Aut niewiele, podjazdy krótkie, deszcz sporadyczny. Dziwił mnie jednak widok ciemnoskórych ludzi. Zawsze uważałem, że Czesi i Słowacy mają jasną karnację, jak Polacy, a tutaj ani jednego białoskórego człowieka. Dopiero w Popradzie zrozumiałem, że to Cyganie, którzy żyją w slumsach na obrzeżach miast i wsi, a brak miejscowych można wytłumaczyć dużą liczbą Romów, którzy prawdopodobnie są tak niebezpieczni, że wszyscy ich unikają. Szkoda, że ja o tym nie wiedziałem. Zacząłem się obawiać o moje bezpieczeństwo. W Polsce jedynymi Cyganami, z jakimi miałem styczność, byli żebracy, naciągacze i złodzieje (aaa, w Legnicy, jak kiedyś usłyszałem od policjantów wizytujących na mojej uczelni, można było dostać od Cygana śrubokrętem między żebra). Nie wiedziałem jednak do czego są zdolni tutejsi Romowie. Wolałem ich unikać.
Do Popradu dotarłem po godz. 13. Uznałem, że to za wcześnie, aby pojechać do miejsca noclegowego. Ponieważ już nie zanosiło się na deszcz, to pomyślałem o planie dodatkowym na dzień dzisiejszy, czyli o wizycie w Starym Smokowcu (Starý Smokovec). Podjazd był krótki, chociaż końcówka stroma, a wizyta na górze znów przyniosła wspomnienia z zeszłego lata. Ponieważ byłem głodny, to zacząłem szukać jakiejś restauracji. Wybrałem taką, w której rower mogłem zostawić nie na widoku. Zamówiłem rosół, danie z kuchni słowackiej i caffè latte. Dostałem rosół, pierogi jak u mojej mamy oraz napój Kofola. Rosół i pierogi były bardzo smaczne, ale Kofola bardzo mnie zaintrygowała. Smakowała jak cola połączona z odrobiną wina. Dopiero później dowiedziałem się, że to jeden z trzech konkurencyjnych na rynku słowackim napojów typu cola, z tym że Kofola ma ten intrygujący, winny posmak. Ciekawe.
Ostatni na dzisiaj zjazd był długi i wietrzny. Dobrze, że wcześniej zmieniłem kurtkę, bo z pewnością przemarzłbym w tamtej wilgotnej. Musiałem zrobić jeszcze zakupy, żeby mieć coś na kolację i śniadanie. Znalazłem Tesco. Nie różni się mocno od tego w Polsce. Brakuje jednak wielu produktów, jak napoje izotoniczne, produkty garmażeryjne, kabanosy. Jest za to szeroki wybór przeróżnej maści serów.
Gdy pakowałem zakupy do sakw, znów zaczęło padać. Nie miałem już ochoty moknąć, dlatego odczekałem ponad kwadrans zanim opad ustał i w końcu ruszyłem do noclegu Martin. Przyjęła mnie bardzo miła i uprzejma pani Marian, która rozumie polski język (chociaż ja słowackiego nie rozumiałem za dobrze). Pokazała mi wszystko, co potrzeba w budynku, pozwoliła wnieść rower na korytarz przed pokojem i nawet włączyła ogrzewanie, abym mógł wysuszyć przemoczone ubrania. Oravská 46, Poprad, bardzo polecam. Może nawet kiedyś tam wrócę.

Kategoria góry i dużo podjazdów, Polska / małopolskie, setki i więcej, z sakwami, za granicą, kraje / Polska, kraje / Słowacja, wyprawy / Tatry 2014, rowery / Trek

Tatry, pierwszy nieudany podjazd

  80.78  05:22
Kilka miesięcy temu, gdy tworzyłem wpis z podsumowaniem poprzedniego sezonu, zacząłem się zastanawiać, czy w granicach moich możliwości mógłbym wjechać jeszcze wyżej niż do schroniska na Turbaczu. Trochę poszperałem w sieci i znalazłem pewien szczyt, którego nazwy na razie nie zdradzę. Wtedy jego zdobycie wydawało się mrzonką, ale głowiąc się gdzie spędzę moje kolejne urodziny, przypomniałem sobie o tej górze. Miesiąc temu zgłosiłem 5-dniowy urlop, który, po dodaniu weekendów, dawał pełne 9 dni. Kolejne w tym roku 9 dni dobrej zabawy, jednak już nie nad morzem, nie po płaskim terenie, ale w górach. W moich ukochanych górach.
Moje przygotowanie było niewielkie, bo tym razem nie planowałem spać pod namiotem. Plan wycieczek obmyśliłem na 2 tygodnie przed wyjazdem, ale po tygodniu zmieniłem wszystko diametralnie. Jest to jednak historia na inne opowiadanie :)
Jeszcze zanim przejdę do opisu wycieczki, muszę wspomnieć jak się znalazłem w Zakopanem, a okazało się to nie być czymś prostym. Pojechałem wczesnym rankiem, aby wsiąść do pociągu. Wszystko szło nieźle do momentu, aż wjechałem w ślepą uliczkę. Próbowałem dostać się rowerem do dworca, ale zakończyło się to jazdą po chodnikach i dotarciu na dworzec na 3 minuty po odjeździe mojego pociągu. Szukanie kolejnego połączenia skończyło się fiaskiem, ponieważ następny pociąg do Zakopanego był dopiero późnym wieczorem. Pani w okienku podsunęła mi pomysł, abym dogadał się z kierownikiem innego pociągu, w którym nie ma przedziału dla rowerów. Spróbowałem i... przegrałem. Jestem chyba mało przekonujący. Kolejnym pomysłem był dojazd do Krakowa pociągami, a potem 100 km rowerem do Zakopanego. Nie mogłem jednak znaleźć mojego telefonu do nawigacji. Zrezygnowany wróciłem do domu, ale odnalazłem telefon w torbie, gdy ją dokładnie przeszukałem. Nie mam wyrobionego nawyku pakowania się i takie są tego efekty. Pomysł dojazdu do Zakopanego rowerem nie motywował mnie przez ograniczony czas. Zacząłem szukać ofert carpoolingowych, ale z dwóch dostępnych ofert żaden z kierowców nie mógł zabrać roweru. Moją ostatnią szansą był autobus. Obdzwoniłem kilku przewoźników i udało się znaleźć kierowcę, który zgodził się przewieźć mnie z bagażem. Pozostało mi dojechać na dworzec, kupić bilet i wsiąść do pociągu. Znów w ostatniej chwili, ale tym razem bez większych problemów – udało mi się dojechać do Warszawy, potem do Krakowa i ostatecznie do Zakopanego. Powietrze było tak przejrzyste, że góry widziałem z bardzo daleka, a podróż autobusem po drodze, którą kiedyś tyle razy przebyłem przyniosła tak dużo wspomnień. Mój nocleg udało mi się odnaleźć po zmroku. I znów nie było łatwo, bo tamtejszych dróg nie ma nawet na mapach. Przyjęli mnie przemili ludzie i jeżeli wybiorę się ponownie w Tatry, to na pewno będzie to pierwsze miejsce do sprawdzenia.
Oficjalnie pierwszy dzień miał być wczoraj, ale z powodu 3-godzinnego opóźnienia mój plan odwiedzin Polany Chochołowskiej przełożył się na dzisiaj. Ciężko mi się spało. Chyba przez to górskie powietrze. Obudziłem się wcześnie i ruszyłem do miasta w poszukiwaniu czynnego sklepu. Słabo z nim w niedzielę o poranku. Objechałem całe miasto, ale w końcu go znalazłem. Najwięcej zapłaciłem za pęto dobrej kiełbasy, bo kasjerka wbiła cenę za kilogram, ale już mi się nie chciało wracać, bo miałem plany i chciałem je wykonać zanim pogoda załamałaby się.
Po śniadaniu ruszyłem na zachód, aby wykonać plan z wczoraj. Do drogi prowadzącej do Doliny Chochołowskiej dotarłem nawet szybko. Sama droga nie była w najlepszej kondycji, jak przystało na szlak rowerowy. Przy wejściu do Tatrzańskiego Parku Narodowego nie było nikogo pobierającego opłaty. Kilkadziesiąt metrów dalej dowiedziałem się dlaczego. Szlak został zamknięty, ponieważ w grudniu wiatr halny powalił kilkaset hektarów lasu i do tej pory trwają prace mające na celu uprzątnięcie połamanych drzew oraz odbudowę szlaków. Widok górskich zboczy z połamanymi drzewami jest taki przykry. Szkoda, że nie udało mi się wykonać tego planu. Miałem nadzieję, że w zamian uda mi się dotrzeć na Halę Gąsienicową po południu.
Zawróciłem z zamkniętego szlaku. Aby nie jechać niewygodnym terenem, wybrałem inną, zaznaczoną na mapie drogę. Była bardzo kamienista, więc mocno trzęsło. Owo trzęsienie spowodowało poluzowanie i zagubienie jednej ze śrub w bagażniku. Kolejny powód do zmiany roweru? Miałem nadzieję, że bagażnik wytrzyma z jedynie trzema śrubami.
Do Kościeliska dojechałem drogami terenowymi i asfaltowymi, a potem trafiłem na szlak rowerowy. Ten mnie prowadził wysoko, aż gdzieś się zgubił. Chciałem dotrzeć do miejscowości Nowe Bystre. Mapy Google pokazały mi, że mogę się przedostać jakimiś drogami terenowymi. Problem w tym, że te mapy są sprzed kilkudziesięciu lat. Z początku jakieś drogi były widoczne, ale potem, gdy wjechałem na pastwisko, wszelkie ślady kół zniknęły. Dobrze chociaż, że łąki zostały niedawno skoszone, bo nie dałbym rady w wysokiej trawie. Sama nawierzchnia istniejących dróg była bardzo zmienna – od szutru, przez błoto, kamienie, aż po trawę, a jak droga była niewidoczna, to jechało się i po łąkach.
Udało mi się cało przedostać przez tamte wzniesienia, chociaż zjazdy nie wszystkie były bezpieczne przez luźne kamienie lub dołki ukryte w trawach. Potem – na asfalcie – było lepiej, bo oto miałem długi zjazd do Szaflar, ale przystanków robiłem mnóstwo, więc szybko nie dało się zjeżdżać. Martwił mnie widok Tatr spowitych chmurami. Bałem się, że także wjazd na Halę Gąsienicową mi się nie uda.
Szaflary mnie niczym nie zachwyciły. W dalszej części plan kierował mnie do Bukowiny Tatrzańskiej. Był długi podjazd do Gliczarowa Górnego, a potem zjazd przez Bukowinę prawie do Poronina. Prawie, bo chciałem podjechać do skrzyżowania kierującego na Halę Gąsienicową i tam zdecydować, czy będę robił podjazd.
W trakcie jazdy w górę miejscowości Murzasichle uznałem, że chmury wiszące nad Tatrami nie są tylko dla pokazu. Odpuściłem sobie Gąsienicową, skręciłem na Zakopane i tam, błądząc drogami lokalnymi, dotarłem na jakieś wzgórze, z którego zobaczyłem Wielką Krokiew. Zjazd ze wzgórza był o tyle dziwny, że za moimi plecami wyrosła tabliczka informująca o terenie prywatnym. Przykro mi bardzo, ale teren prywatny musi mieć swój początek i swój koniec.
Byłem kilometr od mojego noclegu, gdy zaczął kropić deszcz. Dotarłem na miejsce, a opad przerodził się najpierw w ulewę, a potem w burzę. Ja to miałem szczęście. Gdybym tak wjechał w te Tatry, to z pewnością wróciłbym mokry. Niestety deszcz uniemożliwił mi późniejsze wyjście do miasta. Może innym razem mi się uda. W każdym razie, gdy mijałem Krupówki po godz. 16, były one strasznie zatłoczone, a rano ok. 7 – pięć osób na krzyż. Turyści chyba przyjeżdżają tutaj, aby się wyspać.
Kategoria góry i dużo podjazdów, Polska / małopolskie, terenowe, kraje / Polska, wyprawy / Tatry 2014, rowery / Trek

O tym, jak ósmego dnia przekroczyłem Wisłę

  174.49  07:48
Sobota, przedostatni dzień majówki. Mozolny powrót do domu, do którego miałem dystans trzech dni podróży, gdyby założyć wykonanie całego planu tegorocznej majówki. Dzisiaj chciałem się tylko znaleźć jak najbliżej przepięknego Torunia. Pogoda miała być po mojej stronie, bo słońce na bezchmurnym niebie przyświecało mi od rana.
Naprawdę, cena za pokój w hotelu, w którym się zatrzymałem, jest stanowczo za wysoka. Takie to wszystko zaniedbane. Nawet śniadanie, na które podano jajecznicę, było bardzo skąpe, bo dostałem jajecznicę, chleb i kawę. Nie polecam i, szczerze powiedziawszy, wolę ciąć koszta niż wydawać duże pieniądze, skoro cena nie idzie w parze z jakością.
Podczas smarowania łańcucha, dowiedziałem się, co było z nim nie tak. Wczoraj po raz pierwszy zakładałem go bez odwracania roweru do góry kołami i nie przewlekłem przez metalową blokadę w przerzutce, co doprowadziło do ocierania i uporczywego hałasu podczas kręcenia. Na szczęście nic poważnego się nie stało. Po korekcie wszystko zaczęło pięknie pracować. Zauważyłem, jak bardzo brudny mam rower – cały w kurzu, a napęd w piasku zmieszanym ze smarem. Przydałoby się coś lepszego – napęd wałowy lub z pasem zębatym oraz piasta Rohloffa. Żartuję, podobno powodują one duże straty energii. Już nie mogłem się doczekać powrotu do domu, choć przez tych kilka dni zdążyłem przywyknąć do jazdy. Jaka szkoda, że już w poniedziałek będę musiał wracać do pracy.
Jechałem z wiatrem, mijając rozległe pola kwitnącego rzepaku, pszczelarskie miasteczko Pszczółki, kilka wzgórz, aż dojechałem do Tczewa, nad Wisłę. Znad jej brzegu ujrzałem most, most długi i piękny. Bardzo żałuję, że mnie nie przyciągnął bardziej, bo teraz wiem, że chciałbym się nim przejechać. Wybrałem niestety drogę dla rowerów, która mnie doprowadziła do polnych dróg i ścieżek. Na jednej z takich dróg napotkałem na przeszkodę w postaci terenu prywatnego. Nie było wyjścia – przejechałem przezeń, choć psy goniły mnie jeszcze kilkaset metrów od gospodarstwa. Teren nieogrodzony, a psy oczywiście bez łańcuchów. Nie miałbym nic do nich, gdyby nie to, że jeden z całej trójki należał do rasy psów agresywnych.
Kolejny przystanek był w Gniewie. Gdybym tylko miał więcej czasu, to pojechałbym drogami bliżej Wisły, drogami lokalnymi i polnymi. Niestety czas mnie gonił, dlatego chciałem wykorzystać wiatr oraz równą drogę krajową. W Gniewie zobaczyłem zamek krzyżacki. Brakowało mi jednak czasu, aby go zwiedzić. Tak w ogóle, to jechałem samochodowym szlakiem zamków gotyckich – minąłem kilka drogowskazów informujących o tym, a także mapy z zaznaczonymi innymi zamkami. Choć szlak ma ponad 600 km, to chciałbym go kiedyś pokonać – na rowerze oczywiście. Najlepiej z opcją zwiedzania.
Nowe – kolejne miasto na drodze. Niestety droga do niego była nudna jak flaki z olejem. Dobrze, że pobocze miałem szerokie i mogłem powyginać szyję, gapiąc się na typowe krajobrazy bez obawy, że coś mnie rozjedzie. Zatrzymałem się w przydrożnym barze na schabowego. Stanowczo za duża porcja, bo tak się objadłem, że ciężko mi się jechało. Przekroczyłem w końcu granicę województwa kujawsko-pomorskiego. W Nowem zdecydowanie nie lubią rowerzystów. Spotkałem kilkanaście zakazów wjazdu rowerem, a drogi dla pieszych i rowerów nie dość, że są wyłożone beznadziejną kostką, to jeszcze z obydwu stron ogrodzono je barierkami w taki sposób, że najwyżej półtora roweru się tam zmieści na szerokość. Może ja powinienem zrobić jakąś mapę i oznaczać miejsca nieprzyjazne rowerzystom? Punktów przyjaznych byłoby zapewne tak mało, że chyba jednak nie ma sensu nawet myśleć o takim projekcie.
Dalej na południe robiło się coraz ciekawiej, bo jechałem po wzniesieniu, mając po swojej lewej stronie Dolinę Dolnej Wisły. Nie był to, co prawda, widok zapierający dech w piersi, jak to bywa w górach, ale po tygodniu spędzonym nad morzem – robiło wrażenie. Musiałem się przedostać do Grudziądza. Pomyślałem, aby tam dotrzeć bocznymi drogami, tylko że to miasto mnie chyba nie lubi, bo przegapiłem jeden wjazd na most, a próbując znaleźć inny, zrezygnowałem po pół kilometrze i zawróciłem. Jeszcze przed Nowem dostrzegłem świeże oznakowanie szlaku – Wiślanej Trasy Rowerowej. Zdecydowałem się pojechać nim w nadziei na szybkie znalezienie kolejnego mostu i przedostanie się przez Wisłę. Nawet nie przyszło mi do głowy, że ta rzeka od Grudziądza zaczyna kierować się ku Bydgoszczy. Nie miałem mapy tych okolic, bo mój plan przewidywał jazdę na wschód od Wisły. Coś mi się pomyliło, że płynie ona prosto do Torunia. Przecież nie byłem taki zły z geografii. Teraz to już w ogóle nie miałem ochoty na zawracanie i zdecydowałem się już pojechać przed siebie. Z początku miałem pod kołami równiuśki asfalt, ale potem zaczęły się typowe polskie drogi, które spowodowały spadek tempa jazdy. Niestety z mostami było krucho, a o moście rowerowym wzdłuż autostrady A1 nikt nawet nie pomyślał. Wjechałem więc stromym zboczem gór Diabelców na drogę krajową.
Nie miałem dokładnej mapy, ale przez Świecie w końcu dostałem się (choć dłuższą drogą) do mostu, a potem do Chełmna. Bardzo mi się spodobało to drugie miasteczko. Leży na pagórkowatym terenie, tylko ja nie miałem za dużo czasu na zwiedzanie. Właściwie to nie miałem go w ogóle. Musiałem dotrzeć jak najbliżej Torunia, a już wiedziałem, że nie uda mi się przed zmrokiem. Wybrałem boczne drogi, i dobrze, bo były bardzo wygodne.
Wiatr się chyba zmienił, ponieważ przeszkadzał coraz bardziej. Bez żadnych ciekawych historii dotarłem do Chełmży. Miałem pojechać stamtąd drogą krajową w kierunku Torunia, ale pomyślałem, aby poszukać noclegu w tym mieście. Przez internet znalazłem motel i zacząłem go szukać. Udało mi się trafić na wolny pokój. Było niewiele drożej niż zwykle (za to dużo taniej niż ostatnio), mimo że bez telewizora, ale za to ze śniadaniem. Było przed godz. 20, gdy tam dotarłem, więc miałem cały wieczór na odpoczynek. Spiekłem się na słońcu.

Kategoria góry i dużo podjazdów, setki i więcej, z sakwami, Polska / pomorskie, Polska / kujawsko-pomorskie, kraje / Polska, wyprawy / Świnoujście – Hel 2014, rowery / Trek

Noc z żabami, czyli pierwszy dzień majówki

  179.08  08:08
Przygotowania do tej majówki zaczęły się ponad 2 lata temu, gdy 1 kwietnia 2012 roku dla żartu wyznaczyłem trasę z Legnicy przez Świnoujście na Hel. Wtedy nawet nie myślałem, że taka podróż byłaby realna. Rok temu prawie mi się udało. Niestety zbyt mocno się wahałem przez niekorzystną prognozę pogody i nie wyjechałem. W tym roku postanowiłem wyruszyć mimo wszelkich przeciwności.
Przed podróżą załatwiłem wiele spraw. Kupiłem nowe opony, wymieniłem klocki hamulcowe, zaopatrzyłem się w materac oraz cieplejszy śpiwór. Spakowałem najważniejsze rzeczy na upał, zimno, deszcz. Byłem przygotowany.
Moja majówka miała być wielka, dlatego też zostawałem po godzinach w pracy, aby tylko mieć dodatkowe 3 dni wolnego (takie zaoszczędzanie na urlopie). Dzięki temu plan mojej podróży mógł rozwinąć się do całych dziewięciu dni! To było wystarczająco dużo, abym nie tylko dotarł z Poznania przez Świnoujście na Hel, ale także wrócił rowerem do domu. Rozmarzyłem się, układając plan wyprawy. Wybrałem 9 odcinków, głównie po szlaku, który opracowałem 2 lata temu. Na każdy dzień miało przypadać maksymalnie 150 km. Znalazłem kilkadziesiąt miejsc noclegowych, tak na wszelki wypadek, gdyby pogoda się zepsuła albo po prostu nie było miejsc. Mogłem ruszać.
Swoją podróż rozpocząłem z poślizgiem na pół godziny przed 11. Obładowany sakwami wyruszyłem ku centrum Poznania, a następnie na zachód. Przed wyjściem zauważyłem, że mój materac kosztował dużo więcej niż początkowo myślałem, a dodatkowo był większy od innego modelu, który rozważałem wybrać. Postanowiłem przy okazji zajechać do Decathlonu, gdybym go znalazł (materac kupiłem w innym punkcie na drugim końcu miasta). Niestety, ale sklepu nie znalazłem. Może walka z beznadziejną infrastrukturą rowerową odwróciła moją uwagę i przegapiłem wszystkie znaki kierujące na miejsce. Miałem nadzieję, że jeszcze mi się uda w innym mieście.
Jechałem z wiatrem. Nie dało się wymarzyć lepszego dnia na wyprawę. Poznań opuściłem po ponad 14 km jazdy, ale drogi dla rowerów nawet na krok mnie nie opuściły. Po co się je robi, skoro nie można po czymś takim jeździć? Sakwy wciąż podskakiwały na krawężnikach, myślałem, że szprychy lada chwila popękają. Dobrze, że w kołach miałem wysokie ciśnienie, a dętki i opony były nowiuśkie. Miałem nadzieję, że głupota Polaków nie spowoduje problemów w realizacji mojego planu.
Droga była raczej nudna. Po 50 km jazdy wiatr zaczął wiać w twarz, co przestało mi się podobać. Prognoza pogody miała być niekorzystna, bo w okolicy mojego noclegu mogło trochę popadać. Podczas postoju w Nowym Tomyślu udało mi się zarezerwować pokój w Szczecinie oraz dodzwonić do pola kempingowego w okolicy Ośna Lubuskiego. Postanowiłem, że tylko co drugi dzień będę spędzał pod namiotem. Elektronika niestety włada moim życiem i dostęp do prądu był konieczny, abym mógł zebrać ślad z wyprawy oraz jak najwięcej zdjęć. Póki co nie ufam żadnym bankom energii ani innym urządzeniom ze względu na brak proporcji ceny względem jakości.
Kawałek drogi za Nowym Tomyślem wjechałem w pierwszy dzisiaj teren. Z początku było dobrze, póki nie dojechałem do autostrady. Za nią pojawiło się dużo kamyczków, a gdy ich brakowało, wtedy przychodził piach. Cóż za bezduszny szlak? Mimo wszystko podobają mi się tamtejsze lasy. Jechałem drogą krajową, ruch był znikomy, a dookoła unosiło się świeże, leśne powietrze. Chciałoby się tam zostać.
Zaraz za Miedzichowem pojawił się zakaz wjazdu rowerem, ale za nic nie mogłem dostrzec drogi dla rowerów. Wjechałem na chodnik obok. Wydaje mi się, że to jest ta droga dla rowerów, jednak nie ma przy niej ani jednego znaku. Nie wiem co za głąb postawił tam znaki zakazu, ale taki sam głąb budował ten chodnik. Jadąc po tej rozlatującej się nawierzchni, zauważyłem bar rybny. Niestety nikt nie wpadł na pomysł połączenia chodnika z drogą, aby podróżni mogli się zatrzymać na posiłek. Trzeba przedrzeć się przez wysoką trawę i niecny rów skryty wśród tej gęstwiny. Cudza bezmyślność została mi wynagrodzona porządnym, pysznym filetem z ryby. Może zamówiłem trochę za dużo, ale zaspokoiłem swój głód i mogłem wyruszyć w dalszą drogę.
Zaniepokoiła mnie ilość chmur na niebie. Obawiałem się, że prognoza pogody mogła się sprawdzić. Mimo wszystko jechałem przed siebie w nadziei, że coś wymyślę. Dotarłem do Trzciela, przekraczając tym samym granicę województwa i wjeżdżając do lubuskiego. Drogi w tym mieście są wciąż o nawierzchni brukowej, jednak jest to ten wygodny bruk, po którym można przejechać bez obawy o rower czy duże wstrząsy (zwłaszcza z sakwami). Zaraz za miastem wjechałem na drogę, która miała być skrótem, ale spowolniły mnie betonowe płyty. W dodatku zaczęło kropić i ani tu przyspieszyć, ani się w razie czego skryć, bo to głównie droga przez las. Na szczęście tylko lekko pokropiło i mój plan nie został zachwiany. Deszczyk z przerwami przeszkadzał w jeździe do samego Międzyrzecza. Tam nawet pojawiło się słońce. Jako że chciałem zobaczyć zamek międzyrzecki, to zrobiłem dłuższą rundkę w jego poszukiwaniu. To miasto jest bardzo stare, bo sam gród, który istniał niegdyś w miejscu zamku powstał ponad tysiąc lat temu. Jaka szkoda, że nie miałem czasu, aby bliżej się przyjrzeć historii odwiedzanych miejsc.
Jeszcze nie wyjechałem z Międzyrzecza, a na drodze widziałem coraz obszerniejsze dowody na to, że deszcz sobie nie żałował. Po części cieszę się, że tak wolno jechałem, bo gdyby mnie taka ulewa złapała, to z całą pewnością straciłbym wiarę w sukces tej wyprawy.
Martwiłem się, że pogoda pokrzyżuje moje plany. Największym moim zmartwieniem było to, że namiot rozbiję na mokrej trawie. Mimo wszystko jechałem przed siebie. Robiło się późno, a wzgórza, które zaczęły się za Międzyrzeczem, dodatkowo utrudniały jazdę. Nie sądziłem, że na północy Polski natrafię na tak pofałdowane rejony. Dodatkową trudnością były mgły, które z każdą chwilą zaczynały wzbierać na sile. Jeszcze deszcz zniósłbym, ale mgła jest najgorszą opcją.
Gdy dojechałem do Sulęcina, zapadł zmrok i dalsza moja podróż trwała z udziałem świateł moich oraz sporadycznych aut. Niestety plan dotarcia do Ośna Lubuskiego nie wypalił, więc musiałem wymyślić inny sposób, aby dostać się do Ownic. Zadzwoniłem jeszcze raz do właściciela kempingu, aby upewnić się, czy nie będzie problemu, jeżeli dotrę na miejsce po godz. 22. Ze względu na porę zaproponował mi domek – po obniżonej cenie. Przynajmniej nie musiałem się martwić o rosę i rozbijanie się w ciemnościach. Wychodziło na to, że pierwszy nocleg pod namiotem uda mi się dopiero dnia trzeciego.
Byłem prawie na miejscu. W Lemierzycach musiałem zjechać z drogi krajowej. Jakie było moje zdziwienie, gdy zamiast na skrzyżowaniu, znalazłem się na wiadukcie. Nie było możliwości, aby z niego zjechać (poza zjazdem, który minąłem prawie 2 km wcześniej). Istniała za to możliwość, aby stamtąd zejść – znalazłem schody, którymi można dotrzeć do drogi pod wiaduktem. Szkoda tylko, że mój rower nie był taki lekki z tym całym bagażem. Jakimś cudem jednak udało mi się nie zabić podczas staczania się na sam dół.
Czekała mnie niespodzianka, bo na mapie droga była oznaczona jako asfaltowa, a okazała się drogą terenową. Na szczęście w tych okolicach nie padało, a doły można było w miarę łatwo omijać. Gdy dotarłem do miejscowości, zobaczyłem reklamę i znalazłem się na miejscu. Tam czekało na mnie kilka osób, bo najwidoczniej o tej porze roku turyści są rzadkością, i w końcu dzień pierwszy uznałem za zakończony. Może nie tak, jak planowałem, jednak mój plan nie odbiegał znacznie od rzeczywistości. Mogłem spokojnie pójść spać, choć rechot i kumkanie dobiegające znad stawu trochę przeszkadzało.

Kategoria po zmroku i nocne, setki i więcej, Polska / wielkopolskie, z sakwami, góry i dużo podjazdów, Polska / lubuskie, kraje / Polska, terenowe, wyprawy / Świnoujście – Hel 2014, rowery / Trek

Pożegnanie z Legnicą na biało i czerwono

  121.19  06:48
Kolejna setka w tym roku, ale prawdopodobnie ostatnia z Legnicy i bardzo wyczerpująca. Planowałem wyruszyć do Kotliny Kłodzkiej, ale zdecydowałem się na wspólny wyjazd. Dowiedziałem się, że we wtorek wyjeżdżam. Strasznie szybko, ale w poznam nowe miejsca, będę miał nowe możliwości.
Umówiliśmy się na skrzyżowaniu. Temperatura dochodziła do -1 °C. Przybyli Bożena, Jarek, Piotrek i Paweł. Ostatni zawitał na kolarzówce. Ruszyliśmy do Jawora asfaltami przez Warmątowice. W Jaworze odłączył się od nas Paweł, a my kierowaliśmy się do Bolkowa drogą krajową. Gdy tam dotarliśmy temperatura wynosiła 6 °C. Słońce zaczynało coraz bardziej grzać.
Za Bolkowem skręciliśmy na drogę do Płoniny. Bożena informowała mnie wcześniej o podjeździe na Porębę, więc byłem przygotowany na trochę więcej terenu. Wyszło jedynie, że podjechaliśmy długą drogę asfaltową, na końcu której był przepiękny widok na Sudety i przede wszystkim na białą Śnieżkę. Czułem niedosyt bliskości gór i rzuciłem pomysł, aby wjechać na wzgórze, które przesłaniało nam część tych pięknych widoków. Po kilku chwilach znaleźliśmy się na szczycie, z którego można było podziwiać pełną panoramę gór. Powrót był już lżejszy, bo z górki, na której pobiłem swój rekord prędkości sprzed kilku miesięcy. Ciekawe jak szybko pojechałbym z sakwami.
W Bolkowie zjechaliśmy w jakąś ścieżkę, którą biegnie czerwony szlak pieszy. Po stromym podjeździe, na którym leżało miejscami sporo liści, dojechaliśmy pod Zamek Świny. A jeszcze przejeżdżając u podnóża tej budowli, gdy kierowaliśmy się do Bolkowa, pomyślałem sobie, że tak prędko jej nie zobaczę, a tu taka niespodzianka.
Jechaliśmy dalej czerwonym szlakiem w las. Jechałem przodem z Piotrkiem, a Bożena z Jarkiem siłowali się z podjazdami. Zatrzymaliśmy się w pewnym momencie, aby poczekać na nich. Nie przyjeżdżali długo. Dopiero po kilku-kilkunastu minutach Jarek zadzwonił i poinformował nas, że pojechali skrótem i czekają w Kwietnikach. Siedzieli na placu zabaw.
Jechaliśmy dalej czerwonym szlakiem przez Groblę, obok Radogostu, Bazaltowej Góry, Rataja, aż dotarliśmy do Myśliborza. Tam przerwa w barze Kaskada. Ja zamówiłem ciasto i kawę. Nie piłem żadnej od kilku miesięcy, więc ta bardzo mi smakowała. Ciasto było jednak zbyt słodkie, bo przez chwilę podczas jazdy źle się czułem.
Czerwony szlak się nie kończył. W Chełmcu ruszyliśmy terenem przez Górzec do Bogaczowa, a potem do Stanisławowa. Pojawiło się sporo szutrów w lesie. Aż ciekaw jestem dokąd się prowadzą.
W Stanisławowie podjechaliśmy kawałek drogi do ruin radiostacji. Ja z Bożeną na końcu. Byłem już wyczerpany. Tuż przed szczytem Jarek z Piotrkiem zawracali, bo dalsza droga nie prowadziła przez szczyt. Ja sobie odpuściłem dalszy podjazd i zjechałem do naszej drogi. Jeszcze musieliśmy poszukać Bożeny, która koniecznie chciała dojechać pod samą radiostację i mogliśmy jechać dalej w teren. Zjechaliśmy do Leszczyny, skąd już prosto dostaliśmy się do Krajowa. Bożena chciała jechać przez Dunino ze względu na zwierzęta, więc tam też się zatrzymaliśmy.
Do Legnicy wróciliśmy obok Lasku Złotoryjskiego. Będę tęsknił za tym miejscem, ale też zapamiętam te 2 lata spędzone na rowerze. Mapa Dolnego Śląska, która towarzyszyła mi przez dwa lata, wisząc na ścianie, została mocno zabazgrana markerem, którym oznaczałem przejechane drogi.
Kategoria kraje / Polska, Polska / dolnośląskie, góry i dużo podjazdów, Park Krajobrazowy Chełmy, setki i więcej, terenowe, ze znajomymi, rowery / Trek

Szlak z Górzca do DW365

  69.77  03:57
Dałem się namówić, mimo że powinienem pisać moją pracę dyplomową. Wczoraj Bożena wspomniała o wyjeździe, a dzisiaj Jarek napisał do mnie SMS pół godziny zanim wstałem, żebym nie używał napędu jako wymówki i dołączył do nich. Miałem tylko 45 minut, więc nie sądziłem, żebym się wyrobił. Tak też się stało, bo na skrzyżowaniu nikogo nie było. Gdy zobaczyłem dojeżdżającego Jarka, pomyślałem, że wszyscy dopiero się zbierają, jednak tylko się pomyliłem – Bożena z Grześkiem byli w trasie, a my musieliśmy jechać jeszcze szybciej, żeby ich dogonić. Udało się dopiero za zalewem w Słupie.
Na początek podjechaliśmy Górzec szutrami. W oczekiwaniu na Bożenę wjechaliśmy pod sam szczyt. Potem był zjazd drogą, którą niegdyś dojechałem do Jerzykowa. Bez butów z blokami jechało się bardzo źle, bo co chwila uderzałem tylnym kołem o rynny na drodze. Na jakimś skrzyżowaniu powstał plan zbadania dokąd prowadzi jedna z dróg. Jazda może nie była najgorsza, bo błoto lekko zamarzło i nie zapychało kół, ale i tak częściej trzeba było kombinować, jak ominąć drogę, żeby przejechać bez zagrzebywania się.
Jechaliśmy po omacku i na jednym z kolejnych skrzyżowań znów skręciliśmy, wyjeżdżając na pastwisko. Dalej już po bezdrożach, na których strasznie trzęsło, a także polach, które na szczęście nie oblepiały kół. Po powrocie do domu wypatrzyłem na ortofotomapie, że gdybyśmy nie skręcili w stronę pastwiska, to znaleźlibyśmy się prosto na właściwej drodze. Nie byłoby jednak tej frajdy, gdyby tak się stało.
Czerwonym szlakiem rowerowym ruszyliśmy na południe, aby potem wjechać na szlak czarny z ostatniego tygodnia. Tym razem nurt Jawornika był mniej rwący i odważyłem się kilka brodów przejechać.
W Wąwozie Myśliborskim pojawiła się myśl, aby wjechać na skałki. Nie do końca wiedziałem jakie, bo jedyną, na której byłem jest Skałka Elfów. Nie znam nazwy tamtej, bo minęliśmy kilka różnych skał zanim dotarliśmy do ścieżki na szczyt. Na szczęście większość szlaku udało mi się podjechać. Widok na wąwóz nie różnił się mocno od tego ze Skałki Elfów, ale i tak warto było tam wjechać – dla panoramy zawsze plus. Zjazd był zdecydowanie łatwiejszy.
Tradycyjnie odwiedziliśmy Kaskadę. Ja wziąłem gorącą czekoladę, która była jedynie ciepła oraz ciasto miodownik.
Bożena chciała zjechać kapliczkami, więc ruszyliśmy do Jerzykowa. Na początek podjazd czerwonym szlakiem pieszym, którym ostatni raz jechałem półtora roku temu w przeciwną stronę. Nie zapamiętałem, że jest taki stromy. Tak dojechaliśmy do Górzca. Zjechałem Drogą Kalwaryjską. Pierwszy raz. Tak się bałem, że jest to stromy zjazd, a poszło jak z płatka. Jedynie w końcówce, która jest najbardziej stroma, zsunąłem się przez zalegające tam liście. Szkoda mi jednak klocków, bo choć wymieniłem je niedawno, to już muszę skrócić linkę, bo za mocno klamki muszę wciskać.
Droga powrotna standardowa. W Legnicy przejechaliśmy się po wałach kaczawskich. Taki wyjazd przynajmniej raz w tygodniu jest przydatny i chyba nie koliduje za mocno z moją nauką. Szkoda, że zima się zbliża, i to jakaś sroga, bo dobrze byłoby od czasu do czasu wybrać się na dłuższą wyprawę. Gdyby nie brak czasu, to zaliczyłbym kilka gmin.
Kategoria kraje / Polska, Polska / dolnośląskie, góry i dużo podjazdów, Park Krajobrazowy Chełmy, terenowe, ze znajomymi, rowery / Trek

Chełmy

  83.52  05:25
Pogoda wciąż się utrzymuje rowerowa, więc trzeba korzystać. Umówiłem się z Bożeną na trochę terenu. Już nawet nie pamiętam kiedy ostatnio jeździłem z kimś. Wstałem wczesnym rankiem, gdy za oknem było jeszcze ciemno. Mieliśmy się spotkać o ósmej, ale wyszło pół godziny później. Było chłodno, coś koło 0 °C. Z wolna ruszyliśmy przez Smokowice – terenem, ponieważ Bożena chciała nakarmić zwierzęta. Te niestety się nie pokazały, prawdopodobnie chroniąc się przed zimnem w innym miejscu. Była jeszcze nadzieja w owcach w Legnicy.
Temperatura rosła ślamazarnie. Choć słońce wyglądało zza drobnych chmurek, to były zaledwie 3 stopnie. Dojechaliśmy do radiostacji w Stanisławowie, gdzie wiatr srogo smagał. Rozciągał się stamtąd przepiękny widok na góry pokryte białym puchem. Aż zapragnąłem znaleźć się bliżej tych szczytów.
Kolejny przystanek na zdjęcia z widokiem na góry był tuż przed Pomocnem. Kierowaliśmy się na Groblę. Ja z początku byłem zdezorientowany i Bożena prowadziła. Wjechaliśmy w teren, który pokonałem już kilkakrotnie, a zorientowałem się dopiero po ujrzeniu korzenia przypominającego gryfa. W Siedmicy poprowadziłem ja, bo Bożena chciała jechać w stronę Jawora. Jechaliśmy przez Rezerwat Nad Groblą, Groblę i potem podjazdem, który wycisnął trochę potu. Na sam Radogost zaczęliśmy podjazd od złej strony, bo ruszyliśmy szlakiem zielonym zamiast niebieskim. Bożena stwierdziła, że jest zbyt sztywny, więc odszukaliśmy łatwiejszej drogi.
Na szczycie chwila przerwy na zdjęcia. Niestety chmury pokryły całe niebo. Góry jeszcze było widać, ale w typowo melancholijnej scenerii. Wiatr nas popędzał, więc ruszyliśmy dalej do Myśliborza. Na zjeździe, tuż przed Kłonicami wpadłem w poślizg i zaliczyłem glebę. Wyrzuciło mnie na trawę, więc nic groźnego.
Przejechaliśmy rzekę Paszówkę. Bożena zrobiła mi zdjęcie i jak na nie spojrzeć, to wygląda bardziej efektownie niż było w rzeczywistości. Dalej podjazd po zboczu Bazaltowej Góry. Teraz, gdy drzewa nie mają liści, zauważyłem taras widokowy. Pewnie jest z niego taki sam widok, jak z wieży, która stoi obok – las urósł i zasłonił wszystko.
Na zjeździe kolejny raz się wywróciłem, ale tym razem wyskoczyłem z roweru i nie leżałem. Nie miałem dzisiaj butów z blokami i nierzadko bałem się, że zsunę się z pedałów, ale ani razu mi się to nie przytrafiło. Nie musiałem się wypinać podczas przystanków lub niebezpiecznych poślizgów. Nie zmarzłem też w stopy, więc kolejny plus. Jako minusy zaliczę bolące śródstopie (niedostatecznie sztywna podeszwa) i trudniejsze podjazdy, gdy nie można było pracować obiema nogami na raz.
Jazda w lesie, z dala od wiatru mogłaby się nie kończyć. Wyjechaliśmy na pole, na którym błoto lepiło się do opon makabrycznie. Wczoraj specjalnie zamontowałem błotniki, żeby oszczędzić sobie i rowerowi nadmiernego błota. Przyniosło to widoczne efekty, choć rower i tak wymagał czyszczenia.
W Myśliborzu zatrzymaliśmy się w Kaskadzie na gorącej czekoladzie i cieście cytrynowym. Potem pojechaliśmy asfaltami, żeby już nie brudzić bardziej rowerów. Wiatr bardzo przeszkadzał.
Niestety owiec w Legnicy nie spotkaliśmy, więc zatrzymaliśmy się przy Kozim Stawie. Bożena w końcu odciążyła swój plecak, karmiąc liczne ptactwo chlebem i bułkami. Potem pojechaliśmy na myjnie. Nauczyłem się korzystać z tamtejszej maszyny rozmieniającej pieniądze, która i tak dopiero po wezwaniu kierownika wydała mi pieniądze. Później jeszcze zawiesił mi się telefon nagrywający trasę, a na domiar złego licznik przestał liczyć. Telefon zrestartowałem, a licznik jakoś po drodze zaczął działać, gdy wytarłem styki.
Powrót po chodnikach, bo Bożenie nie chciało się wyciągać oświetlenia z plecaka, a była już szarówka. Trochę się wychłodziłem podczas końcówki jazdy. Gorąca herbata postawiła mnie na nogi.
Dowiedziałem się czemu tak narzekałem na jeden z łańcuchów – jest on o 3 cm krótszy od pozostałych dwóch. Widocznie bardzo rzadko go używałem. Za rok, od mojego czwartego sezonu (w trzecim nie planuję wymiany napędu) zacznę notować sobie ile przejechałem na którym łańcuchu. Tak będzie najłatwiej, aby ich zużycie było równomierne.
Kategoria Polska / dolnośląskie, Park Krajobrazowy Chełmy, terenowe, ze znajomymi, góry i dużo podjazdów, kraje / Polska, rowery / Trek

Pod Górzcem, pod Chełmkiem

  54.45  02:55
Za oknem słońce oświetlało drzewa, na niebie nie było chmur. Jak nic dzień zapowiadał się piękny. Tak było niestety do południa. Później pociemniało, ale nie zrażałem się. Chciałem wyjść na rower. Prognoza zapowiadała deszcz ok. godz. 16. Uważałem, że zdążę dojechać na Górzec i wrócić. Tuż przed godz. 14 byłem więc w drodze.
Temperatura wynosiła jakieś 12 °C, wiatr wiał lekko w twarz, słońce prześwitywało między chmurami. Ubrałem się jak zwykle, ale chyba za rzadko jeżdżę, bo spociłem się na prostej drodze, a co dopiero miało być na podjeździe. Myślałem, żeby podjechać Górzec asfaltem i przez Stanisławów wrócić do Legnicy, ale zmieniłem zdanie.
W Warmątowicach Sienkiewiczowskich zauważyłem nową mapę obok bramy do pałacu. Oby jak najwięcej takich elementów turystycznych! Na drodze do Bielowic złapała mnie kolka. To znak, że stanowczo za mało jeżdżę. Trzeba wychodzić częściej na rower.
Najpierw myślałem, żeby wjechać z Bogaczowa na drogę terenową, ale zmieniłem zdanie, obawiając się zbyt mokrego podjazdu i boksowania kół (nadal mam te zjeżdżone opony). Pojechałem z Męcinki szutrami, mijając zaledwie dwóch rowerzystów, z czego jednego miejscowego, prowadzącego rower na górę. Za Dębnicą niepotrzebnie skręciłem i prawie pojechałbym do Jerzykowa, jednak w porę zorientowałem się i wyjechałem z lasu.
Zmieniłem zdanie, nie chciałem jechać w dół do Pomocnego, a później przedzierać się po pagórkach. Pomyślałem, że zbadam drogę, której nie ma na mapie OpenStreetMap. Miałem nadzieję na dostanie się do czerwonego szlaku z Bogaczowa do Stanisławowa. Droga była widoczna, dopóki nie wyjechałem z lasu. Tam był koniec śladów. Niestety niepotrzebnie pojechałem na południe i przez to zmarnowałem cenny czas. Słońce z pewnością już zdążyło się schować za horyzontem (było dużo chmur i nie widziałem).
Nie poddałem się jednak. Gdy zobaczyłem, że zbliżam się do Pomocnego, skręciłem, bo wiedziałem, że czeka mnie zjazd, a później mozolne podjazdy. Zacząłem kombinować aż w końcu znalazłem się po raz kolejny w lesie. Jechałem przed siebie, uważnie patrząc na drogę, którą pokrywały duże ilości liści. Po drodze spłoszyłem kilka stad saren, chociaż kilka razy to one bardziej wystraszyły mnie. Minąłem nawet Chełmek i zastanawiałem się jak mogłem podczas mojej wizyty tutaj nie zauważyć tej drogi.
Udało mi się dojechać do znanych miejsc. Niestety gdy dotarłem do czerwonego szlaku (zauważony jeden piktogram na drzewie), niepotrzebnie skręciłem. Po prostu przegapiłem miejsce, w którym szlak skręca, bo właściwie było to skrzyżowanie, na którym się znalazłem. Nie miałem ochoty zsuwać się jak ostatnim razem w przepaść, więc zawróciłem i odnalazłem drogę.
To miała być szybka wycieczka z minimalną ilością terenu, a teraz miałem ubłocony cały rower. Zrzuciłem z grubsza błoto, powyciągałem patyki i liście z napędu, i zauważyłem, że zniknął przystanek. Może i miał dziurę w ścianie, ale czemu od razu go likwidować?
Szybka jazda w dół. Przed Sichowem zaczęło kropić i do samej Legnicy na zmianę wzmagało się i ustawało. Jak zwykle zaczynałem przemarzać w stopy, bo było ok. 6 °C, ale na szczęście to nic w porównaniu z zimą. Nie żałowałem powrotu nocą, bo w Kozicach zobaczyłem piękny widok na Legnicę. Przejrzystość powietrza była dziś wzorowa. Cieszę się też, że pogoda okazała się łaskawa, nie zatrzymując mnie na żadnym z wciąż istniejących przystanków.
Kategoria Polska / dolnośląskie, po zmroku i nocne, terenowe, góry i dużo podjazdów, kraje / Polska, Park Krajobrazowy Chełmy, rowery / Trek

Kategorie

Archiwum

Moje rowery