Trwa ładowanie…
Trwa ładowanie…

Widzisz podstawowy wygląd strony. Wystąpił problem z serwerem plików. Napisz do mnie, gdyby problem występował zbyt długo.

Andrzej na rowerze

Wpisy archiwalne w kategorii

góry i dużo podjazdów

Dystans całkowity:45838.21 km (w terenie 2975.58 km; 6.49%)
Czas w ruchu:2692:01
Średnia prędkość:16.78 km/h
Maksymalna prędkość:72.10 km/h
Suma podjazdów:496101 m
Suma kalorii:35974 kcal
Liczba aktywności:506
Średnio na aktywność:90.59 km i 5h 24m
Więcej statystyk

Zwykły dzień na Islandii

  105.61  07:08
O poranku przyszedł farmer po opłatę za nocleg. Opowiedział mi, jak to miał kiedyś za pomocnika Polaka z Białegostoku. Jeszcze chwilę pogadaliśmy i przyszła pora na pakowanie się. Wspomniał też, że jest to gorące lato. Rzeczywiście było cieplej niż w czasie mojego przyjazdu.
W drodze do miasta Höfn byłem targany przez niesprawiedliwy wiatr, który wiał zarówno znad lądu, jak i znad oceanu. Ciekawiło mnie, czy poprzedniego dnia też by mną tak pomiatał, bo odnosiłem wrażenie, że wieczorami wiatr ustawał na sile.
Pokręciłem się po Höfn i wstąpiłem do restauracji na śniadanie, albo raczej na obiad. Zamówiłem kawę, której nie piłem od dwóch tygodni, zupę dnia, którą okazała się zupa serowa, oraz danie z jagnięciną – były to żeberka. Wybrałem najtańszy zestaw w menu, a zapłaciłem za niego prawie 200 zł. Teraz pewnie nikogo nie zdziwi, dlaczego była to moja pierwsza wizyta w islandzkiej restauracji od początku mojego pobytu na wyspie. Mimo to obsługa, jak i jedzenie były wyśmienite.
Ciężko było ruszyć po tak pysznym posiłku. Powolnie zebrałem się w dalszą drogę. Kolejną ciekawostką był tunel. Nie chciałem do niego wjeżdżać, więc pojechałem dalej z nadzieją na objechanie góry. Trafiłem do kawiarni wikingów, gdzie zamówiłem kolejną kawę i ciastko. Naprawdę brakowało mi kofeiny. A ciastko było strasznie słodkie. Później żałowałem, że je zamówiłem, bo smak czułem jeszcze długi czas.
Spod kawiarni prowadziła poszukiwana przeze mnie droga. Właściwie był to szlak prowadzący do wioski wikingów. Trochę jak Biskupin, tylko po skandynawsku. Został opisany jako 4-godzinny trekking, dlatego zrezygnowałem. Zawróciłem do tunelu. Wjeżdżając do niego, spotkałem barana na rowerze bez świateł. Aczkolwiek można spotkać na tej wyspie różnych typów. Ostatnio widziałem hipstera podróżującego wokół Islandii. Szkoda tylko, że nie jest to hipsterskie.
Po drugiej stronie tunelu było chłodniej, pochmurniej, bardziej deszczowo. I tak do samej nocy. Spotkałem niewielu ludzi po drodze. Wydawałoby się, że rowerzystów było więcej niż kierowców aut. Trafiłem też na najbardziej przerażające (mnie) miejsce na Islandii. Droga wzdłuż sypiącego się klifu. Z lewej strony stoki kruszących się skał, a z prawej – daleko w dole – ocean. Po śladach na jezdni i poboczu było widać, że niejedna lawina skalna przetoczyła się tamtędy. Bałem się, ale zaryzykowałem, nie mając innego wyjścia.
Zbliżała się pora rozbicia namiotu, a po horyzont ciągnęły się łąki. Ten sam dystans dzielił mnie od najbliższego kempingu w obu kierunkach drogi. Wypatrzyłem więc kilka skał i ukryłem się za nimi. Co prawda ta część drogi krajowej jest wyjątkowo cicha, ale nie chciałem, aby ktoś zakłócił mój sen. Mogłem do tego słuchać oceanu do woli.
Ostatnio jakoś mniej pada. Podobno wschodnia część Islandii jest najcieplejsza. Może w tym sęk? Do tego przejechałem dzisiaj przez odcinek z ostrzeżeniem o porywistym wietrze. Mając w głowie to, co się działo kilka dni temu, byłem bardzo zdziwiony, gdy w ogóle nie wiało. Ta islandzka pogoda.
Kategoria góry i dużo podjazdów, kraje / Islandia, pod namiotem, setki i więcej, z sakwami, za granicą, rowery / Trek, wyprawy / Islandia 2016

Landmannalaugar od ładniejszej strony

  124.67  07:49
To miał być luźniejszy dzień. Powrót do Selfoss i odpoczynek po ekstremalnych warunkach z poprzedniego dnia. Wyszło jednak inaczej, niż się spodziewałem.
Wciąż padało, gdy się przebudziłem. Przeleżałem więc w śpiworze kawałek poranka, zjadłem niespiesznie śniadanie i nagle się przejaśniło. Wyszedłem z namiotu, aby rozejrzeć się za jakimś ciekawym ujęciem. No bo skoro już dotarłem tak daleko, to dlaczego mam wrócić z pustymi rękoma?
Nie wiedziałem do końca, co ze sobą zrobić. Nie dostrzegłem widoków z internetu i czułem się rozczarowany. Zauważyłem jednak ludzi wspinających się pod górę po wąskiej ścieżce. Pomyślałem, że mógłbym wybrać się na pieszą wycieczkę. To był strzał w dziesiątkę. Idealna pogoda, a i daleko nie trzeba było iść. Kilka kilometrów spaceru i widok zwalił mnie z nóg. Landmannalaugar to najpiękniejsze islandzkie góry.
Mogłem wybrać się na długą pieszą wyprawę, aby zobaczyć więcej kolorowych zboczy, jednak nie miałem wystarczająco prowiantu. Zawróciłem do bazy. Rozważałem wejście do gorącego źródła, które znajduje się tuż przy kempingu, ale przestraszyłem się zimna. Chociaż w słońcu było 17 °C, to w cieniu chmur temperatura momentalnie spadała do 8 °C. Dodając do tego deszcz – 6 °C. No i jeszcze ten przenikliwie chłodny wiatr. Brr, zachciało mi się Islandii.
Zeszło mi trochę czasu na robieniu zdjęć i na wycieczce, że aż nastała pora obiadu. Skorzystałem z mojej kuchenki, ale – tak jak wczoraj – nie współpracowała najchętniej. Po kilkudziesięciu minutach oczekiwania udało mi się zjeść obiad. Zebrałem obóz, porozmawiałem jeszcze z ludźmi ciekawymi mojej wyprawy i pojechałem w drogę powrotną. Oczywiście inaczej niż wczoraj, bo drogą F225 (gdzie F oznacza drogę górską).
Gdy ruszałem, było bardzo ładnie. Jedynie od czasu do czasu spadło kilka kropel. Potem jednak się rozpadało i martwiłem się, że będzie jak wczoraj. To było liche zmartwienie. Miałem bowiem do pokonania bród. Brak mostu w zasięgu wzroku zmusił mnie do działania. Obserwując auta przeprawiające się przez wodę, wiedziałem, że się zamoczę. Podwinąłem nogawki, zmieniłem buty na te, w których przyleciałem z Polski (wciąż nie wyschły, odkąd je przemoczyłem pierwszej nocy) i przejechałem, zalewając odrobinę jeden z butów. Dobrze zrobiłem, przebierając je.
Spotkałem sakwiarzy zmierzających w przeciwnym kierunku. Mieli kwaśne miny, ale dobrym znakiem było to, że oni tę drogę pokonali.
Przy kolejnym brodzie nie miałem ochoty na zmianę butów w deszczu, więc czekałem. Poczekałem, aż przestanie padać, ponieważ dostrzegłem błękitne niebo na horyzoncie, które powiększało się w moim kierunku. Gdy przestało padać, powtórzyłem procedurę przekraczania brodu. I tak kilka razy, aż dojechałem do takiego kilkunastometrowego. Pojawił się w mojej głowie niepokój. Obserwowałem auta przeprawiające się przez wartki nurt i w końcu sam się odważyłem go przekroczyć. Aby zminimalizować ryzyko upadku, poprowadziłem rower. Prąd próbował mi go kilka razy porwać, ale utrzymałem równowagę i suchy od kolan w górę znalazłem się na drugim brzegu. Wydaje mi się nawet, że ktoś z auta robił mi zdjęcia albo nawet kręcił film. W każdym razie, dostałem kciuka w górę i uśmiechy na twarzach obserwatorów.
To był koniec brodzenia. Kolejne cieki oznaczone na mapie okazywały się być zaledwie strumyczkami. Pozostał mi tylko długi zjazd z księżycowym pejzażem. Mimo obaw o możliwość złapania kapcia na kamienistej drodze, sunąłem w dół z zawrotnymi prędkościami, jakich mój licznik nie widział od czasu wjazdu na islandzki interior. Wszystko szło łatwo, dopóki nie spadła mi sakwa. Trochę w tym mojej winy, bo była zawieszona tylko na górnych hakach (ale i przywiązana linką). Co było najgorsze, w tej sakwie miałem aparat. Na szczęście przetrwał upadek. Zorientowałem się za to, że zniknęły buty, w których przekraczałem rzeki. Miałem je wyrzucić, ale nie tak wcześnie i nie byle gdzie. Nie miałem sił na wracanie się pod górę, więc pozostała mi nadzieja, że ktoś je zauważy i zabierze. Wszystkiemu winne wyboiste drogi.
Skończyła się droga przez interior i miałem kilkadziesiąt kilometrów prosto do kempingu, na którym zostawiłem połowę rzeczy. Aby zaoszczędzić czas i pieniądze, chciałem je odebrać jeszcze dzisiaj. Droga była długa i przeszkadzał mi wiatr wiejący w twarz. Trafiłem też na przebudowę drogi. Warstwa grubych kamieni nie była łatwa do pokonania. O tyle dobrze, że za jakiś czas będzie można tamtędy pojechać po wygodnym asfalcie. Islandzkie drogi są w zaskakująco dobrym stanie. Szkoda, że nie budują takich w Polsce.
Wjechałem na krajową drogę nr 1, której odcinek dzielił mnie od Selfoss. To był dosyć nudny odcinek, nie cieszył mnie w żadnym stopniu. Chyba że byłem zbyt zmęczony, aby czerpać jakąkolwiek radość. Bądź co bądź, mijało mnie dużo aut, pomimo późnej godziny.
Nie udało mi się dotrzeć na czas na kemping, ale widziałem po drodze zachód słońca. Nie był jakiś efektowny. Może to nie ten dzień. Zjadłem, w końcu się umyłem i poszedłem spać. Zauważyłem jeszcze, że przednie koło mam skrzywione. Ciekawe co będzie następne.
Kategoria rowery / Trek, pod namiotem, kraje / Islandia, góry i dużo podjazdów, terenowe, setki i więcej, za granicą, z sakwami, wyprawy / Islandia 2016, mikrowyprawa

Landmannalaugar – ekstremalna Islandia

  131.45  09:24
Miałem ciekawy plan na dzisiaj. Było ciepło, wiał przyjemny wiatr. Nie byłem świadom tego, jak zakończy się mój dzień.
W nocy nie padało, choć było duże zachmurzenie. Nad ranem się przejaśniło, więc wystawiłem na słońce ubrania, które po ulewie z poprzedniego dnia wciąż były wilgotne. Moje zbieranie obozu obserwował baran stojący na wzgórzu kilkanaście metrów obok. Szkoda, że nie chwyciłem za aparat, bo to była jedna z nielicznych okazji do uchwycenia na zdjęciu przedstawiciela tych płochliwych zwierząt.
Mój spokojny poranek zakłócały meszki, które – choć w niewielkiej liczebności – utrudniały pakowanie domu. (To określenie na namiot i cały mój majdan nie odstępowało mnie przez długi czas. Ale nie będę zdradzał zakończenia). Owady nie bały się chyba niczego. Płoszył je jedynie wiatr.
Skierowałem się na południe, jedyną drogą widoczną na mapach i w zasięgu wzroku. W oddali kłębiły się czarne chmury, a potem nawet dojrzałem deszcz. Najgorsze, że on się do mnie zbliżał. Przyspieszyłem tempo jazdy, bo miałem z wiatrem. Przynajmniej dopóki nie skręciłem w drogę Þjórsárdalsvegur (co oznacza najprawdopodobniej: droga w dolinie rzeki Þjórsá). Czyli nie dość, że pojawił się wiatr i gonił mnie deszcz, to jeszcze miałem pod górę. Deszczowi niestety udało się mnie dogonić i już mi nie odpuścił do końca dnia.
Przy drogach można się często natknąć na znaki drogowe informujące o interesującym miejscu. Dzisiaj minąłem kilka takich znaków, kilku dałem się skusić, ale gdy zaczęło padać, liczba postojów zmalała. Przegapiłem z tego powodu rekonstrukcję starych zabudowań Þjóðveldisbærinn, które niegdyś znajdowały się w okolicy, a które zostały zniszczone przez pobliski wulkan. Budynki pokryte darnią tak się zlewały z zielenią okolicy, że ledwo je dostrzegłem ze wzniesienia, na które wjechałem.
Z każdym kilometrem liczba zabudowań malała, a krajobraz przekształcał się w podobny do tego w Reykjanes z pierwszego dnia. Tylko mniej kolorowy i zróżnicowany. Wkradała się monotonia. Pomyślałem sobie, że jeśli tak wygląda interior, to ja tam jednak nie chcę jechać. Minąłem jakiś hotel oraz informację, że do następnej stacji benzynowej jest daleko. Wciąż jednak jechałem po asfalcie, wciąż lało i wciąż meszki wchodziły do wszystkich otworów głowy, gdy się zatrzymywałem na zdjęcie albo jechałem wolniej, bo akurat było bardziej stromo.
Moim planem na dzisiaj były góry Landmannalaugar. Wiedziony znakami, nie zdawałem sobie sprawy z tego, co znajduje się przede mną. Droga asfaltowa skończyła się po 100 km. Przepadły też meszki. Wjechałem na drogę na Księżyc. Pokryta materiałem wulkanicznym, rozjeżdżona przez auta, stała się nie lada wyzwaniem do pokonania. Krajobraz nie zmieniał się zbyt szybko, bo ponad 7 km/h było ciężko wyciągnąć. Kamienie, tarka i grząski piach – sama przyjemność. Od czasu do czasu ktoś przejechał, machając mi albo krzycząc, że jestem szalony. I byłem. Marzłem na deszczu. Miałem na sobie tylko jedną warstwę ubrań, a nie było gdzie się zatrzymać, żeby założyć coś ciepłego. Temperatura za dnia wynosiła ładne 16 °C, ale odkąd zaczęło padać, spadła do nieprzyjemnych 6. Gdyby nie ulewa, to jechałoby się przyjemnie, a ja tutaj w takich ekstremalnych warunkach.
Deszcz lał już dobrych kilka godzin. Czułem, że mam przemoczone ubrania, a końca drogi nie było widać. Najpiękniejsze islandzkie góry powoli stawały się mrzonką. Było ciężko, ale zawrócić nie chciałem, nie mogłem się poddać. Do tego wszystkiego prześladował mnie głód, a w zasięgu wzroku żadnego zadaszenia, aby ugotować obiad.
Wreszcie ukazał się pierwszy szczyt gór, potem kolejny i następny. Piękna zieleń w dziesiątce odcieni, której brakowało mi od kilku godzin. Nadal jednak nie widziałem końca drogi i nawet zacząłem się rozglądać za miejscem pod namiot, ale w końcu, ze szczytu setnej górki dojrzałem kilkadziesiąt namiotów. Poczułem niesamowitą ulgę, że dotarłem do namiastki cywilizacji. Do pokonania pozostał bród. Przerażał mnie, gdy patrzyłem na auta przeprawiające się po nim. Na szczęście wypatrzyłem kładkę i jakimś cudem przedostałem się na drugą stronę wartkiego nurtu rzeki.
Kemping był droższy niż w miastach, a zniżek dla szalonych rowerzystów niestety nie mieli. Wygód dużych też nie było, ale na co ja liczyłem w takim miejscu? Do wyboru był skrawek podmokłej trawy albo wielkie pole pełne kamieni, które wypłukała sezonowa rzeka. Wybrałem opcję drugą. Kilka osób nawet zaoferowało mi swoją pomoc w rozbijaniu obozu, ale byłem tak uparty, że nie chciałem nikogo trudzić.
Budynek, w którym znajdują się toalety był cały okupowany przez turystów próbujących wysuszyć swoje ubrania. Panowała tam więc straszna wilgoć, ale przynajmniej mogłem się odrobinę zagrzać. W końcu też miałem okazję, aby ugotować sobie jedzenie. Nie mogłem jednak odpalić kuchenki, jak należy. Płomień buchał w dziwny sposób, jak jeszcze nigdy wcześniej, a ugotowanie posiłku zajęło mi kilkadziesiąt minut. Nie znam się na gazie i wciąż się zastanawiam, czy winna była wilgotność powietrza, niskie ciśnienie, zimny gaz czy może coś jeszcze innego. Koniec końców udało mi się przygotować porządną porcję do regeneracji i uzupełnienia sił.
Kategoria rowery / Trek, pod namiotem, góry i dużo podjazdów, terenowe, setki i więcej, za granicą, z sakwami, kraje / Islandia, wyprawy / Islandia 2016, mikrowyprawa

W drodze do Gullfoss

  102.06  06:17
Późny przyjazd na kemping skutkował późną pobudką. Spakowałem się, zostawiłem połowę bagażu w biurze kempingowym i mogłem ruszać. Na rower załadowałem tylko 2 sakwy (z pięciu posiadanych), namiot i karimatę. Pojechałem na krótką wycieczkę.
Zanim oddaliłem się od miasta, musiałem zrobić zakupy i coś zjeść. Nie znam zagospodarowania przestrzennego miasteczek na Islandii i byłem przekonany, że zakupy uda mi się zrobić na obrzeżach. Musiałem zawracać. Tym razem wybór padł na sieć Krónan. Niskobudżetowy z przestronnym wnętrzem oraz dużym działem żywności organicznej. Kupiłem trochę zapasów i – przede wszystkim – skyr. Stał się on podstawą mojej diety. Całe szczęście, przy kasie dostrzegłem zapalniczkę, która prawie wyleciała mi z głowy. Bez niej miałbym sporo kłopotów, o czym przekonałem się poprzedniego wieczora podczas rozpalania ognia na kuchence.
Ciągle świeciło słońce i było upalnie. Nie po to uciekłem z Polski, żeby się smażyć. Założyłem spodenki, krótką koszulkę i wreszcie mogłem jechać – i to z wiatrem. Przejechałem się kawałek po krajowej jedynce. Ruch był strasznie duży. Obawiałem się o późniejszą jazdę tą drogą.
Z informatora, który wziąłem na lotnisku dowiedziałem się, że rowerzyści mogą poruszać się po chodnikach. Czyli te znaki dróg dla pieszych i rowerów są jakąś atrapą? Wiele zagadek pozostanie nierozwikłanych. Przynajmniej będę świadomy, gdzie uciekać w razie wzmożonego ruchu na drogach.
Zaledwie kilka kilometrów za miastem zaczęło kropić. Nie było to nic poważnego, więc się nie zatrzymywałem. Nawet na zdjęcia, ale to po to, żeby nie robić ich za dużo. No, chyba że moją uwagę przykuły zwierzęta, takie jak konie islandzkie. Im mogłem poświęcić dużo czasu. Pod warunkiem, że i one okazywały zainteresowanie.
Kropiło z przerwami, mocniej lub słabiej, tak jakoś niezdecydowanie, więc się nie przebierałem. Zajadałem się za to ciastkami – kanilsnúðar, co można przetłumaczyć jako bułeczki cynamonowe. Najlepsze ciastka, jakie jadłem i polecam je na równi ze skyrem (ciekawe jaki efekt daje połączenie tych dwóch delicji – mogłem wpaść na to wcześniej).
W miasteczku Laugarvatn po raz pierwszy zetknąłem się z owadami – meszkami, o których dużo czytałem przed wyjazdem. Wiele osób miało na głowach siatki ochronne. Ja swojej nie mogłem znaleźć, więc nie zatrzymywałem się, żeby mnie nie irytowały.
Wracając do pogody, deszcz pokropywał na zmianę z promieniami słońca. Raz jednak w chmurze włączył się jakiś piąty bieg, bo nagle zaczęło tak lać, jak jeszcze nigdy nie widziałem, a wciąż byłem w krótkich spodenkach. W buty się lało, brak jakiegokolwiek schronienia, nawet drzewa, a droga na nasypie, więc nie mogłem się zatrzymać. Jedno szczęście, że miałem na sobie kurtkę. Spodnie założyłem za późno, gdy dotarłem do pierwszego zjazdu. Ze skarpetek wykręcałem wodę. Dobrze, że miałem buty chroniące przed wiatrem, bo temperatura spadła i wyziębiłbym sobie stopy.
Czułem się zmarznięty po deszczowej niespodziance. Przestało padać równie nagle, jak zaczęło. Na znaku drogowym rozpoznałem gorące źródło, więc oczywiście musiałem tam pojechać, aby rozgrzać się. Rozczarowałem się, gdy okazało się, że to tylko basen (Islandczycy podobno kochają pływać). Nic tam po mnie, jechałem dalej, świadomy znaczenia znaku basenu.
Dojechałem do miasteczka Geysir, gdzie można zobaczyć największy na Islandii gejzer o tej samej nazwie, który podobno był pierwszym odkrytym przez człowieka i który dał nazwę takim zjawiskom. Niestety aktywność gejzeru Geysir zmalała i na wyrzut wody w powietrze trzeba czekać około dwóch dni (a i tak już nie imponuje, jak 100 lat temu). Na szczęście na tym samym obszarze jest nieco mniejszy gejzer – Strokkur, który urządza pokaz co kilka minut. Nawet udało mi się uchwycić erupcję aparatem, i to za drugim razem. Za pierwszym wystraszyłem się, bo nie byłem świadomy tego, gdzie się znajdowałem.
Kawałek dalej znajduje się wodospad Gullfoss. Świeciło piękne słońce, gdy dojeżdżałem do niego. Rower zostawiłem jak zwykle na parkingu i poszedłem kawałek w jego kierunku. Nie podchodziłem za blisko, ponieważ miałem dość wilgoci tego dnia. Ludzi zgromadziło się i tak dużo, więc mogłem się nie zmieścić w punkcie widokowym.
Przez głowę przeszła mi myśl, czy nie pojechać drogą na północ – przez interior, ale miałem ciut inne plany i za mało czasu na obejrzenie wszystkiego. Zacząłem rozglądać się za noclegiem. Próbowałem zapytać w pobliskim hotelu, ale obsługa gdzieś zniknęła, a nikt z licznego grona turystów z Francji nie odważył się odpowiedzieć po angielsku, więc zabrałem się i pojechałem szukać dalej.
Wszystko wokół dróg było ogrodzone, więc jechałem daleko. Spotkałem tylko jedną osobę na drodze – dziewczynę, która wybrała się, aby pojeździć na desce. Asfaltowe drogi na Islandii są wyjątkowo równe, a gdy dodać zerowy ruch na mniej popularnych szlakach, wtedy można poczuć się jak u siebie.
Po kilku zakrętach wypatrzyłem przestrzeń między drogą i ogrodzeniem. Dodatkowo miejsce było odrobinę osłonięte od drogi, więc jak na nocleg na dziko, w sam raz. Gdy się rozbijałem, ktoś zatrzymał się autem na drodze, ale akurat siedziałem w namiocie, więc nie wychylałem głowy, bo jestem nieufny. Po kilku minutach odjechał. Podejrzewam, że robił zdjęcia koniom, które były za zagrodą po drugiej stronie drogi. Martwiłem się o buty, bo były wciąż mokre po popołudniowej ulewie. Ogrzanie ich przy kuchence podczas przyrządzania kolacji nic nie zmieniło.

Kategoria rowery / Trek, z sakwami, setki i więcej, góry i dużo podjazdów, za granicą, pod namiotem, kraje / Islandia, wyprawy / Islandia 2016, mikrowyprawa

Opuszczam Reykjanes

  97.00  05:47
Gdy kładłem się spać, zaczęło padać. Padało całą noc i nic nie zapowiadało, żeby miało przestać. Spakowałem się więc w deszczu i ruszyłem w kierunku miasta, w którym miałem się zatrzymać wczoraj. Nie chciałem jechać po prostej krajową jedynką (która na tamtym odcinku jest ruchliwa), tylko wrócić się na południowe wybrzeże półwyspu Reykjanes. Dlatego też wczoraj zatrzymałem się w mieście Hafnarfjörður.
Przed odjazdem odwiedziłem recepcję, aby zwrócić nieprzydatną mi butlę z gazem. Dostałem w zamian drugą, z gwintem pasującym do mojej kuchenki. Miałem nadzieję, że w końcu uda mi się zjeść ciepły posiłek tego zimnego dnia.
Zatrzymałem się w markecie Bónus. Podobno można tam dostać najtańsze produkty, ale nie robiłem porównania, więc nie mogę tego potwierdzić. Ta sieć wyróżnia się tym, że zamiast lodówek mają w wydzielonym pomieszczeniu chłodnię, więc trzeba się szybko decydować, co włożyć do koszyka.
Jadąc w deszczu, spotkałem profesjonalnych kolarzy. Pierwsi rowerzyści na wyspie i niestety z mentalnością typowego kolarza, bo nawet nie spojrzeli na mnie, gdy im machałem. Na szczęście byli to chyba jedyni spotkani kolarze. Potem widziałem wyłącznie sakwiarzy. Może oni po prostu cierpią na syndrom mieszkańca z wielkiego miasta.
Pierwsza większa przeszkoda, którą musiałem pokonać to szutrowy podjazd, momentami bardzo stromy. Dałbym radę, gdyby nie poprzeczne nierówności nazywane tarką. Jak mnie zrzuciło z roweru, to już nie mogłem ruszyć i miałem kilkanaście metrów pchania pod górę. Auta też mozolnie pokonywały tę przeszkodę. Nie zabrakło i autobusów. Potem było ciut lepiej, bo kolejne podjazdy pokonywałem po drodze asfaltowej, a na szczycie każdego z nich znajdowało się miejsce postoju z widokiem na jezioro Kleifarvatn. Deszcz robił sobie coraz dłuższe przerwy, aż w końcu uciekłem spod chmury i nawet słońce chwilami zaczęło się pokazywać.
W końcu ujrzałem kolejny z cudów natury – konie islandzkie. Były daleko za zagrodą, ale gdy tylko dojrzały mnie, zaczęły galopować w moim kierunku. Rasa islanderów znana jest jako najczystsza na świecie. Od ponad tysiąca lat bowiem obowiązuje zakaz sprowadzania koni spoza Islandii. Zainteresowanie moją osobą nie było długie, ponieważ nie miałem niczego do zaoferowania ciekawskim zwierzętom. Pewnie inni turyści lubią je karmić. Szybko zaczęły się oddalać, gdy nie dostały żadnego smakołyku. Udało mi się jednak utrwalić kilka z nich na zdjęciach.
Dojechałem do obszaru geotermalnego Seltún, który określany jest też jako Krýsuvík (ale nie jestem pewien, bo co strona, to inna informacja). Zaparkowałem rower na parkingu wśród mniejszych i większych aut, i poszedłem na spacer po tym pachnącym miejscu. Ilość wydobywającej się pary już nie była tak duża, jak wczoraj w obszarze Gunnuhver, ale bulgoczące błoto i tak robiło wrażenie.
Skusiłem się, żeby zboczyć kilometr z trasy i zobaczyć kościół Krísuvíkurkirkja. Niestety spłonął on doszczętnie kilka lat temu i pozostały jedynie mylne znaki drogowe. Szkoda, bo był to jedyny budynek, który pozostał na tamtym obszarze i jednocześnie kolejna z atrakcji.
Od jeziora Kleifarvatn cały wulkaniczny krajobraz zmienił się w łąki sięgające po horyzont. To tłumaczy obecność koni... oraz owiec. O ile konie spotykałem za zagrodami, o tyle owce mają więcej swobody. Zacząłem je spotykać wszędzie. Nieważne, czy to łąka, czy plaża, czy środek drogi. Sposobem na ograniczenie ich swobody miały być zagrody, ale i one nie zawsze działają, bo zdarzały się sytuacje, że owca z południa została znaleziona na północy Islandii.
Wróciłem na drogę, która była w moim wczorajszym planie. Widoki były fascynujące. Z prawej strony ocean, z lewej wielka ściana skał skąpanych w chmurach. Czasami przeszkadzał wiatr od oceanu. Nie przeszkodził mi za to w tym, aby zatrzymać się i przespacerować po czarnej plaży. Jedynie wodorosty trochę psuły jej urok.
Przejechałem się przez Eyrarbakki, rybacką miejscowość. Przy końcu drogi wjazdowej znajduje się znak głoszący, że dalsza podróż na południe doprowadzi mnie prosto do brzegów Antarktyki bez natrafienia na żaden ląd po drodze. Rowerem byłoby ciężko, więc pozostałem na stałym lądzie. Sama miejscowość jest przepiękna. Kolorowe domki, które mają prawie 100 lat, jeden ładniejszy od drugiego. Znajduje się tam też największe na Islandii więzienie. Nic dużego, bowiem przestępczość na Islandii jest znikoma (zaledwie 105 miejsc łącznie we wszystkich więzieniach na wyspie).
Za następnym zakrętem byłem na prostej do Selfoss, mojego celu. Odnalazłem kemping i biuro, które było wciąż otwarte (zbliżała się godz. 22). Rozbiłem się wśród nielicznych namiotów. Chociaż dzisiaj mogłem wybrać dowolne miejsce na nocleg, to zatrzymałem się na kempingu, ponieważ miałem pewien plan na kilka najbliższych dni i potrzebowałem zostawić część moich rzeczy.
Spodobał mi się ten kemping. Dla turystów jest udostępnione przestronne pomieszczenie z kuchnią i jadalnią, można coś ugotować i zjeść. Zanim jednak odnalazłem to miejsce, spróbowałem swoich sił z moją kuchenką. Problemem było odpalenie jej, ponieważ pierwszy raz używałem iskrownika, a nie miałem innego źródła ognia. Iskry rzucane na gaz nie powodowały zapłonu. Dopiero po półgodzinnej walce z podpaleniem papieru i przeniesieniem ognia do kuchenki udało mi się ugotować jedzenie. Gdybym tylko szybciej dał za wygraną i poszedł na spacer, to miałbym więcej czasu na sen.
Zaskoczyła mnie woda z kranu, która nie miała zapachu ani smaku. Czyli nie musiałem się krzywić podczas picia, jak to było w regionie stołecznym.
Kategoria z sakwami, terenowe, góry i dużo podjazdów, za granicą, pod namiotem, kraje / Islandia, rowery / Trek, wyprawy / Islandia 2016

Nie planowałem Reykjavíku dzisiaj

  114.33  07:23
Nie minęło zbyt dużo czasu od momentu rozbicia namiotu, więc nie było mowy o wyspaniu się. Próbowałem wstać kilkakrotnie, jednak zasnąłem za późno, aby mi to sprawnie poszło. Noc na szczęście przebiegła bez stresu, nikt mnie nie przegonił, aut też nie słyszałem.
Miejsce na namiot było bardzo dobre, chociaż po deszczowej nocy i wilgotnym poranku miałem wszystko mokre. Nie padało, gdy się zbierałem. Po godzinie byłem w drodze. Niestety bez śniadania. Nie zjadłem też kolacji, bo wszystko na lotnisku było zamknięte. Dobrze, że miałem jeszcze wodę. Ruszyłem więc dalej, aby objechać półwysep Reykjanes i ostatecznie dostać się do drogi nr 1, która biegnie wokół głównej części wyspy.
Nie obyło się bez postojów, czy to z zaciekawienia, czy aby zrobić zdjęcie. Pierwszy warty wspomnienia był postój przy moście Miðlína, który łączy dwie płyty tektoniczne – północnoamerykańską i eurazjatycką. Przypadkiem poprzeszkadzałem trochę Polakom w robieniu zdjęć, a spotkałem tego dnia mnóstwo rodaków. Podczas kolejnego postoju, gdy dostałem się do Reykjanestá, czyli krańca półwyspu Reykjanes, na którym de facto przebywałem od przylotu, spotkałem Amerykanów. Po raz pierwszy miałem okazję z nimi gawędzić, a Amerykanie są znani ze small talków. Wspiąłem się na wysoki klif, przespacerowałem się po drodze o księżycowym wyglądzie i pojechałem dalej, trafiając na niewielki obszar geotermalny Gunnuhver. Uderzający jest tam zapach. Czytałem mnóstwo relacji z podróży po Islandii i wszystkie opisywały zapach zgniłych jaj. Jak dla mnie, pachniało jajami ugotowanymi na twardo i za nic nie mogłem doszukać się w tym zgnilizny. Może to wyolbrzymienie, które ma na celu odstraszać turystów ze słabymi żołądkami?
W dalszej drodze spotkałem sporą grupę motocyklistów i zadziwiło mnie, gdy wszyscy mi pomachali. Pewnie dlatego, że jechałem samotnie po obszarze wyglądającym jak z innej planety. Zaskoczyły mnie również pola golfowe pośrodku tego krajobrazu. Dowiedziałem się, że golf jest jednym z najpopularniejszych sportów na Islandii.
Dojechałem w końcu do miasta, Grindavíku. Nie myślałem jednak o zwiedzaniu. Byłem głodny, bo od wylotu z Polski nie miałem nic w ustach. Trafiłem na market o wymownej nazwie Nettó. Pobieżnie obejrzałem półki. Ceny są wysokie, dlatego właśnie zabrałem z Polski trochę żywności liofilizowanej. Co mi się rzuciło w oczy to ogromna liczba produktów zapakowanych po kilka sztuk. Wiele towarów pochodzi z importu, również z Polski (podobno najpopularniejszym batonem jest Prince Polo). Mnie najbardziej interesował skyr, tradycyjny islandzki wyrób mleczarski. Smakiem i konsystencją przypomina gęsty jogurt, ale strasznie szybko zapycha. A może to ja byłem taki głodny, że skurczył mi się nie tylko żołądek, ale i przełyk?
Zjadłem śniadanie pod marketem, mimo że wiatr trochę mną targał. Po nocnej jeździe w deszczu czułem się przemarznięty. Szybko ruszyłem w dalszą drogę, żeby się nie wychłodzić. Minąłem Błękitną Lagunę (Bláa Lónið), czyli znane uzdrowisko o błękitnej wodzie pochodzącej z gorących źródeł. Nie była mi po drodze, więc jej nie odwiedzałem. Zobaczyłem też pierwszy las – Sólbrekkuskógur. Na Islandii jest mało drzew. Istnieje nawet żartobliwe powiedzenie: jeśli zgubiłeś się w lesie, wstań i rozejrzyj się.
Ciągle miałem dziwne przeczucie. Gdy dotarłem do ruchliwej drogi, spojrzałem na mapę i wszystko się wyjaśniło. Wiatr wcale nie zmienił się – to ja zacząłem jechać w złym kierunku. Byłem na północnym krańcu półwyspu i nie miałem najmniejszej ochoty zawracać pod wiatr z deszczem. Nie mając wyboru, uznałem, że pojadę do Reykjavíku i tam coś wymyślę. Zacząłem więc jechać drogą nr 41, jedną z najbardziej ruchliwych dróg na wyspie, łączącą lotnisko z regionem stołecznym. Całe szczęście, że jest to droga dwujezdniowa o dwóch pasach ruchu w każdym kierunku i mająca szerokie pasy awaryjne. Ich jakość nie była najlepsza, więc zdecydowałem się skręcić i wjechać w drogę przy nadbrzeżu. Zaskoczyły mnie śmieci porozrzucane w rowie, ale było to jedyne takie miejsce, które spotkałem na całej wyspie.
Gdy podjeżdżałem pod kościół Kálfatjarnarkirkja, który z oddali zwrócił moją uwagę, pomachał mi uśmiechnięty kierowca auta zmierzającego w przeciwnym kierunku. Zrobiło mi się miło. Pomyślałem, że Islandczycy są naprawdę otwarci, mimo tego, że jestem jednym z miliona turystów, którzy tamtędy przejeżdżali. Ciekawiło mnie ile jeszcze zaskakujących rzeczy mnie spotka.
Niestety boczna droga się skończyła i musiałem wrócić na główną. Wraz z pędzącymi autami dojechałem do pierwszych miast regionu stołecznego. Nie spotkałem ani jednej drogi dla rowerów, a nie mogłem też wypatrzeć na mapie zbyt wielu alternatyw. Starałem się więc jechać wtedy, gdy nie było kolumn aut, bo nie czułem się tam zbyt bezpiecznie. Dojechałem w ten sposób do Reykjavíku, a właściwie do północnego wybrzeża, bo nie patrzyłem na mapę. W końcu trafiłem na drogę dla rowerów. Pojechałem nią, jako że chciałem się dostać do dworca autobusowego. Wyczytałem w internecie, że można tam najtaniej zostawić bagaż, a ja miałem kilka rzeczy, które podczas jazdy rowerem nie były mi potrzebne. Niestety, ale cena takiej usługi srogo podrożała i za miesiąc zaproponowali kwotę tysiąca złotych. W sumie mogłem zostawić rzeczy w jakiejś skale przed wjazdem do cywilizacji, ale nie byłem na tyle bystry, aby na to wpaść.
Potoczyłem się jeszcze do centrum miasta, bo chciałem zobaczyć kościół Hallgrímskirkja z bliska. Ta ikona Reykjavíku znajduje się na wzgórzu, które przy obciążonym rowerze i całym dniu pedałowania było nie lada wyzwaniem do pokonania. Po krótkiej sesji zdjęciowej, gdy już miałem ruszać w dalszą drogę, zwróciłem uwagę na łańcuch górski na północy. Czym prędzej zjechałem do nadbrzeża, aby mieć szerszy widok. Wpadłem w zachwyt, bo oto słońce wyszło zza chmur, oświetlając górę Esja. Był to pierwszy widok, który mi się naprawdę spodobał. Właśnie dla takich widoków tutaj przybyłem.
Przejechałem się jeszcze wzdłuż nabrzeża, aby pozachwycać się tym widokiem, a potem skręciłem na południe, do miasta Hafnarfjörður, do znajdującego się tam kempingu. Był on częścią planu wymyślonego na poczekaniu na kolejny dzień. W połowie drogi do celu zauważyłem drogę dla rowerów, która poprowadziła mnie wzdłuż nadbrzeża. Nie mogłem zrozumieć systemu znakowania dróg rowerowych, bo nie wszędzie były widoczne znaki. Jak się okazało, rowerzysta może się poruszać po chodniku, ale nie wpadłem na to przez wiele kolejnych dni.
Ledwo zdążyłem przed zamknięciem biura kempingowego. Zapłaciłem 1700 koron za nocleg, dostałem też używaną butlę z gazem do kuchenki kempingowej, bo turyści opuszczający Islandię nie mogą przewozić gazu w samolocie. Niestety nie pomyślałem, żeby sprawdzić rodzaj gwintu, który okazał się nie pasować do mojej kuchenki i musiałem zadowolić się kolacją na zimno. Na kempingu było dużo namiotów i ciekawiło mnie jak jest w Reykjavíku. Po raz pierwszy spróbowałem wody z kranu na Islandii. Zapach gotowanych jajek mnie przerażał. Prysznic w wodzie o takim zapachu to też ciekawe przeżycie.

Kategoria z sakwami, setki i więcej, pod namiotem, góry i dużo podjazdów, za granicą, kraje / Islandia, rowery / Trek, wyprawy / Islandia 2016

W Czechach albo w Polsce

  133.39  08:13
Czyli to już czas. Pora opuścić zagraniczną wygodę i powrócić na to, co polskie. Nie chciałem rozstawać się z urokliwymi Czechami, ale trzeba było wracać do pracy. Jednak nie ma się co smucić, bo przecież to nie moja ostatnia wizyta u południowych sąsiadów.
Miałem wstać wcześnie, ale było mi zimno, więc obudził mnie trochę później Czech, który podjechał autem i coś krzyczał. Nie mam pojęcia co i czy było to do mnie, ale uznałem, że pora się zbierać. Jak zwykle zacząłem przepakowywać sakwy, gdy nagle zauważyłem, że coś się rusza w jednej z nich. Przyjrzałem się uważnie, a to pająk. Wyglądał jak kątnik większy (Tegenaria atrica), który występuje w całej Europie. Musiał wejść do namiotu, gdy robiłem kolację. Rozwiesił pojedyncze nici pajęczyny, co poczułem po przebudzeniu, a o poranku schował się w ciemnym miejscu. Potem jeszcze podczas składania namiotu spadło na mnie kilka kleszczy, jednak wyczułem odnóża tych kreatur na mojej poparzonej słońcem skórze, więc szybko się ich pozbyłem.
Po poranku z przygodami trzeba było ruszać. Przynajmniej wiatr się zmienił i wiał ze wschodu. Na drodze czekało na mnie dużo górek, pagórków i wszelakich wzniesień. Szkoda tylko, że bez ciekawszych widoków. Z drugiej strony, byłem już trochę zmęczony po tym tygodniu, więc nie miałem za dużej ochoty na długie podjazdy. Chociaż jeden taki i tak się trafił, gdy przyszło mi przekroczyć granicę. Nie znalazłem po czeskiej stronie żadnego czynnego sklepu czy restauracji, przez co byłem głodny i przywiozłem ze sobą trochę koron.
Po dłuższym podjeździe znalazłem się na przejściu granicznym, do którego dotarłem kilka lat temu. Niespodzianką było otwarcie przejścia także dla ruchu samochodowego. Zwłaszcza że asfalt ze wzniesienia prezentuje się nietypowo idealnie, jak na Polskę. Ale to tylko pozory, bo zaraz za zakrętem nawierzchnia się zmienia. Zaczynają się takie dziury, że można sobie zęby powybijać, a jazda bez trzymania na wpół zaciśniętych hamulców jest absolutnie, zupełnie i pod każdym względem niemożliwa. Jest to kilka kilometrów niebezpiecznego, stromego zjazdu, na którym trzeba mieć oczy szeroko otwarte, a refleks rozwinięty do takiego stopnia, że ciężko sobie to wyobrazić.
Cóż dalej? Nie miałem wyjścia, jak wjechać na drogę krajową. Dokąd? Przed siebie. Ze znaków drogowych wywnioskowałem, że mogę dotrzeć do samego Kłodzka, a z mapy dowiedziałem się, że znajdę tam kemping. Aut na szczęście prawie nie było. Swój głód zabiłem dopiero po kilkudziesięciu kilometrach – na stacji benzynowej, bo i w Polsce wszystko pozamykane. Zmówili się czy co? W Kłodzku musiałem się trochę pokręcić zanim trafiłem na właściwą drogę na kemping. Lada moment miało zajść słońce, gdy tam dotarłem. Tylko to, co zastałem było ponad moje wyobrażenia. Jedna wielka dziura. Wszystko rozkopane, pełno gruzu, śmieci i wszelkiej maści śladów remontu. Po prostu było widać, że kemping nieczynny. Majówka pełną gębą. Mimo tego brama była otwarta, więc wjechałem, aby się rozejrzeć. Nikogo nie zastałem, więc usiadłem na ławce, ugotowałem kolację, zacząłem myć zęby, gdy nagle przyjechało auto. Bardzo sympatyczny właściciel pozwolił mi rozbić namiot na trawie, choć pewnie nie miał wyboru, tak jak ja.
Kategoria Polska / dolnośląskie, kraje / Polska, kraje / Czechy, góry i dużo podjazdów, pod namiotem, setki i więcej, z sakwami, za granicą, rowery / Trek, wyprawy / Austria 2016

Na chwilę do Wiednia

  141.06  08:21
Ależ oczywiście, że nie mogło zabraknąć Wiednia, skoro już tak blisko niego się znalazłem. Nie sądziłem, że plan się uda, ale osiągnąłem cel całkiem szybko. Co tam widziałem i dlaczego tak mało – o tym właśnie dzisiaj, w relacji z piątego dnia podróży.
Noc miałem dosyć nieprzyjemną. Nie żeby coś, ale wczoraj zaczęło padać i wciąż padało, gdy wstawałem. Pod namiotem czułem „powódź”, w dodatku zamek w drzwiach tropiku okazał się odrobinę nieszczelny i kapało do wewnątrz. Spakowałem się i wyszedłem. Po całonocnych opadach pod moim namiotem utworzyła się kałuża. Na szczęście wysokiej jakości podłoga zapobiegła dostaniu się wody do środka.
Chyba popełniłem głupotę. Wczoraj zastałem zamkniętą recepcję kempingu, a dzisiaj poszedłem zapłacić za noc w jeziorze. Kosztowało mnie to 14 euro, co jest absurdem. Mogłem po prostu stamtąd pojechać. Czasami bycie dobrym się nie opłaca. Śniadanie zjadłem w restauracji kempingowej, co kosztowało mnie połowę ceny noclegu. Tym samym zostałem z jakimiś dziesięcioma euro w kieszeni.
Trzeba było uciekać jak najszybciej z drogiej Austrii, aby nie stracić reszty oszczędności. Pojechałem jeszcze do centrum w Tullnie, ale zabłądziłem. Zabłądziłem też, wyjeżdżając stamtąd. Brak szczegółowej mapy dawał się we znaki. Na szczęście powoli przestawało padać, więc mogłem wyciągać papierową mapę i patrzeć na ślad w Garminie. Z tego wszystkiego do południa nie miałem na liczniku nawet 10 kilometrów. Na obrzeżach miasta naszły mnie wspomnienia, bo jest ono otoczone zielonymi górami, zupełnie jak Kioto w Japonii. Te góry z kolei były moim celem na obiad. Nie chciałem jechać do Wiednia wzdłuż Dunaju. Wybrałem trudniejszą trasę. Zaczęła się ona niekończącymi się serpentynami, a potem długimi prostymi, aby po kilku pagórkach zakończyć się długim zjazdem. Niestety mokry hamulec (tylny w ogóle przestał hamować) oraz mokra droga nie pozwalały mi poszaleć.
Na wiedeńskich przedmieściach trafiłem na sporo dróg dla rowerów, potem długo, długo nic i centrum przepełnione przywilejami dla rowerzystów. Niestety brak mapy nie dawał mi dużych możliwości na zwiedzanie. Nie mogłem znaleźć punktu informacji, a nie wpadło mi też do głowy, aby o jego lokalizację zapytać. Musiałem się zadowolić jazdą przed siebie i oglądaniu przypadkowo napotkanych miejsc. Całe szczęście moją uwagę przykuły ładne elewacje, którym przyjrzałem się bliżej, na wespół z innymi turystami.
Moje przypadkowe zwiedzanie skończyło się na tym, że w którymś momencie zacząłem jechać nad Dunaj. Zabłądziłem przy tym kilka(naście) razy, ale w końcu dotarłem, a i to nie do końca, bo trafiłem na cypel i musiałem się wracać. Potem znowu droga donikąd, aż w końcu trafiłem na szlak EuroVelo 6 – ten wzdłuż Dunaju – i trzymałem się go, bo wiedziałem, że w końcu doprowadzi mnie do mojego kolejnego celu – Bratysławy. Na wałach naddunajskich spotkałem idealne miejsca pod namiot. Jaka szkoda, że było tak wcześnie, bo bez zastanowienia rozbiłbym się właśnie tam. Było pusto, więc nikomu nie zrobiłoby to różnicy. Tylko ten wiatr, prawie że huraganowy, ale można się było mu przeciwstawić, bo inaczej nie udałoby mi się wrócić z tamtych dwóch ślepych dróg.
Nie spodobało mi się na szlaku wzdłuż Dunaju. Chciałem go kiedyś przejechać, ale teraz rozmyśliłem się. Monotonne widoki drogi oraz drzew wokół to nie jest coś, co chciałbym widzieć przez kilka dni jazdy po szlaku. Miałem o tyle dobrze, że wiatr wiał w plecy, więc mogłem szybciej stamtąd uciec. Ale i tak droga ciągnęła się w nieskończoność.
Zmierzch zaczął zapadać, gdy akurat pojawiła się cywilizacja. Niestety nie widziałem dobrych miejsc na rozbicie namiotu, a nawet trafiałem na ostrzeżenia zabraniające biwakowania. Koniec końców nie chciałem zostać w Austrii ze względu na wysokie ceny. Z poszukiwaniami miejsca na nocleg dotarłem aż do Słowacji. Tam na mapie wypatrzyłem kemping na obrzeżach Bratysławy. Pojechałem doń, bo obawiałem się noclegu na dziko w Słowacji.
Bratysława nocą jest przepiękna. Zamek na wzgórzu świeci się z daleka. Gdybym tylko mógł, posiedziałbym i pogapił się na to miasto jeszcze długo, ale gonił mnie czas, a dystans do kempingu zmniejszał się bardzo powoli. Gdy już do niego dotarłem, było po godz. 22. Zastałem tam strażnika (albo policjanta, jak było napisane na stróżówce). Wydawało mi się, że mnie obserwuje, a on najprościej w świecie spał na siedząco z głową wpatrzoną w okno. Gdybym to wiedział, przeszedłbym obok, rozłożył się na polu i zasnął. Dogadaliśmy się po polsku i słowacku. Za 5 euro dostałem klucz od łazienki, która i tak była otwarta, a potem poszedłem spać. Trafiłem na najgorsze pole kempingowe, na jakim do tej pory spałem. Nawierzchnia była pokryta takimi bruzdami, że musiałem mocno wydeptać wszystkie grudy ziemi zanim zacząłem się rozbijać. Absolutnie nieprofesjonalne podejście do turystyki. Jeszcze ten mokry namiot po poprzedniej nocy. Zaczęło też kropić. Znowu?

Kategoria kraje / Słowacja, kraje / Austria, góry i dużo podjazdów, po zmroku i nocne, pod namiotem, setki i więcej, terenowe, z sakwami, za granicą, rowery / Trek, wyprawy / Austria 2016

Ciekawe, jak szeroki jest Dunaj w Austrii

  131.64  07:09
Z ciekawości wybrałem się do Austrii. Bez mapy, bez planu, z paroma euro w kieszeni. Na co mi to było? O tym wkrótce, a tymczasem – kierunek na Dunaj.
Noc była dużo cieplejsza od ostatnich i nawet nie naciągałem kaptura na głowę. Gdy się obudziłem, słyszałem krople uderzające o namiot. Przez pół dnia od czasu do czasu kropiło. Na niebie ciężkie chmury snuły się groźnie, wróżąc coś grubszego od deszczyku. Wokół zaczęli pojawiać się ludzie, zupełnie jak wczorajszego wieczora. Myślę jednak, że nikt nie zauważył mojego noclegu na dziko.
Jechałem dalej na południe, wciąż wybierając boczne drogi. No, prawie. W Znojmie zatrzymałem się na kawie, a potem posunąłem do granicy z Austrią po jedynej drodze, którą znalazłem na mapie Czech. Wiem, że mogłem to zrobić inaczej, ale nie planowałem tego. Ruch w kierunku południowym był na szczęście mały (w przeciwieństwie do przeciwnego), a najwięcej aut jechało niespodziewanie na polskich tablicach rejestracyjnych. Prawie też wjechałem na autostradę czy jakąś drogę szybkiego ruchu, ale z powodu remontu powstrzymał mnie zakaz. Zabrakło jedynie znaków objazdu dla rowerów, przynajmniej tego przy rondzie, bo zaraz potem trafiłem na znaki szlaku rowerowego albo na drogowe znaki dla rowerzystów. W ten sposób pojechałem krętym objazdem do Jetzelsdorfu. W okolicy jest mnóstwo winnic. Na pewno pięknie wyglądają tamtejsze wzgórza latem.
Chcąc ominąć główną drogę, skręciłem na zachód. Akurat znalazłem w Garminie kawałek mapy Austrii, który pobrałem z obszarem Czech. Znalazłem nawet punkt informacji, który znajdował się na poczcie. Pełnej mapy jednak tam nie znalazłem. Żywej duszy również. W Wullersdorfie atrakcją był remont drogi i objazd. Gdy dotarłem do miasta Hollabrunn, pojawiła się nadzieja. Odwiedziłem kolejną informację turystyczną, tym razem czynną i z człowiekiem w środku. Niestety, pani umiała angielski tylko trochę, a po niemiecku mówiła... dużo. Może nie zdawała sobie sprawy z tego, że z jej monologu mogę nic nie rozumieć. Gdy udało mi się dojść do słowa, skleiłem parę słów po niemiecku i udało się, zdobyłem mapę całego rejonu Niederösterreich, czyli tego, w którym się znajdowałem. Tak uzbrojony i z bananem na ustach, wyznaczyłem trasę w kierunku mojego celu. Ach tak, dzisiaj od rana mój rower jest w dobrej formie, bo stukanie ustało. Dobra nasza.
Na kolejny remont trafiłem w miejscowości Niederrußbach. Tyle drogi nadrobić. W Czechach nie miałem takiego szczęścia. Spotkałem przy okazji grupę kolarzy, którzy o dziwo jeździli na rowerach torowych lub podobnych (ten materiał wypełniający tarczę koła mógł mnie zmylić), co przy dzisiejszym wietrze wydawało się ryzykowne, a wiało z południowego-wschodu. I tylko jeden z nich się przywitał, a i to dopiero, gdy położyłem się na lemondce.
Przejeżdżając nad drogą szybkiego ruchu, trafiłem na drogę dla rowerów, po której dojechałem do miasteczka Tulln, a wcześniej zobaczyłem swój cel. Było z tym trochę zabawy, bo pomyliłem Dunaj z jakąś mniejszą rzeką i nawet nie chciało mi się zatrzymać na zrobienie zdjęcia, ale potem niespodzianka, gdy wyłoniła się olbrzymia tafla wody. Olbrzymia. Czytałem kiedyś opis wyprawy wzdłuż Dunaju. Też bym tak chciał.
W Hollabrunnie uzyskałem też informację o najbliższych kempingach. Pojechałem do tego w Tullnie i zastałem zamkniętą recepcję. Z pewnym ale – ogłoszenie mówiło, że mogłem się rozbić i zapłacić następnego dnia. Pojechałem więc odnaleźć sklep, zrobiłem zakupy, przeglądając ofertę austriackiego marketu (znalazłem nawet islandzki skyr) i powróciłem na pole namiotowe, aby rozbić się przed zachodem słońca. W końcu po kilku dniach wziąłem prysznic i zobaczyłem siebie w lustrze. Po spędzeniu na rowerze tych kilku słonecznych dni przypominam Rudolfa. Wiecie, tego z czerwonym nosem.
Kategoria kraje / Austria, kraje / Czechy, góry i dużo podjazdów, pod namiotem, setki i więcej, z sakwami, za granicą, rowery / Trek, wyprawy / Austria 2016

Zmęczone Czechy

  117.32  07:25
Obudziło mnie auto przejeżdżające tuż obok mojego namiotu. O godzinie 6. Niewyspany, ale musiałem się zbierać. Nie chciałem żadnych problemów, mimo że się nie zatrzymali.
Dzień zacząłem ślamazarnie. Zmęczenie dawało się we znaki. Nie zrobiłem zakupów poprzedniego dnia, dlatego szukałem miejsca, gdzie mógłbym zjeść śniadanie. Po kilku kilometrach trafiłem na sklep samoobsługowy i w sumie podczas mojej całej podróży będę tylko w takich miejscach robił zakupy. Nie udało mi się nigdy trafić na sklep z ladą, a może po prostu takiego nie szukałem. Gdy się objadłem (zakupy na głodnego nie są najlepszym wyjściem), potoczyłem się dalej, mając do pokonania część masywu Gór Żelaznych. Podjazdy to coś, na co miałem naprawdę olbrzymią ochotę. Dzisiaj mogłem się nimi cieszyć dużo, bo podjazdom nie było końca.
Dziwne zachowanie mojego roweru zmieniło się od wczoraj. Teraz stukanie było słyszalne, gdy wciskałem lewy pedał. Podejrzewam łożysko, ale oby moje podejrzenia były mylne.
Niebo zaczęło się chmurzyć. Z jednej strony to dobrze, bo już piekła mnie skóra od nadmiernego opalania, ale z drugiej – podejrzewałem deszcz. Chociaż przyznam się, że miałem nadzieję na deszczową aurę i nawet przed wyjazdem widziałem w prognozie długoterminowej opady deszczu. Byłaby to bardzo dobra sposobność do przetestowania ubioru, który będzie mi towarzyszył podczas mojej podróży po Islandii.
Pagórkowaty teren niósł ze sobą jeden plus – widoki. Nie zawsze jednak chciało mi się zatrzymywać na zrobienie zdjęcia, więc fotorelacja jest kiepska (może to też z powodu ograniczania zużycia baterii w aparatach). Ale jak już się zatrzymałem, to akurat nie było ciekawych scenerii.
Wieczór się zbliżał wielkimi krokami. Chmury zniknęły z nieba. Kolejny kemping zastałem zamknięty. Coś to szczęście się mnie nie trzyma. Kiedy się zaczyna sezon, że takie pustki wszędzie? Nie miałem ochoty na dłuższy pobyt w Třebíču, więc zrobiłem szybkie zakupy i pojechałem szukać miejsca na nocleg. Skusiła mnie polna droga. Na jej końcu jednak pokazały się zabudowania. Przystanąłem przy ławce i wpadłem na pomysł, aby dostać się do pobliskiego lasu, ale na około, żeby nie zwracać na siebie uwagi. Rozważyłem po drodze kilka miejsc, które mogły okazać się spalone, bo gdy się zatrzymałem na dłużej, zacząłem dostrzegać pojedynczych ludzi podążających znikąd. Nie byłem szczęśliwy z tego powodu, ale pozostał mi wspomniany las. Pod lasem z kolei leżała łąka oraz wzgórze, które mnie kryło od drogi. Rozbiłem się po zachodzie słońca. Tym razem mogłem odpalić kuchenkę gazową. Zrobiłem to po raz pierwszy. Metodą prób i błędów ugotowałem wodę i zalałem jedno z zabranych dań liofilizowanych. Kolacja jak u mamy, tak mi smakowało po tym męczącym dniu.
Kategoria kraje / Czechy, góry i dużo podjazdów, pod namiotem, setki i więcej, z sakwami, za granicą, rowery / Trek, wyprawy / Austria 2016

Kategorie

Archiwum

Moje rowery