Trwa ładowanie…
Trwa ładowanie…

Widzisz podstawowy wygląd strony. Wystąpił problem z serwerem plików. Napisz do mnie, gdyby problem występował zbyt długo.

Andrzej na rowerze

Wpisy archiwalne w kategorii

setki i więcej

Dystans całkowity:61323.98 km (w terenie 5379.79 km; 8.77%)
Czas w ruchu:3181:59
Średnia prędkość:19.03 km/h
Maksymalna prędkość:72.10 km/h
Suma podjazdów:413759 m
Maks. tętno maksymalne:150 (76 %)
Maks. tętno średnie:160 (81 %)
Suma kalorii:175271 kcal
Liczba aktywności:462
Średnio na aktywność:132.74 km i 6h 58m
Więcej statystyk

Tam, gdzie zaczyna się lodowiec

  108.32  06:15
Odespałem kilka ostatnich dni i jako jeden z ostatnich na kempingu ruszyłem do Borgarnes. Na drogach panował dość duży ruch. Zacząłem się obawiać tego, co miało się znajdować na krajowej jedynce.
Całe niebo pokrywały chmury, ale i tak było gorąco. Pod wiatr robiło się przyjemniej, można powiedzieć, że idealnie. Mogłem tak jechać przez całą wyspę, gdybym tylko miał troszkę więcej czasu.
Zrobiłem sobie przerwę na jabłko i nagle znikąd pojawiło się stado koni. Wszystkie z islandzkimi fryzurami. Niestety długo nie były mną zainteresowane i odeszły w nieznane. Przynajmniej zachowałem kilka ich zdjęć.
Znalazłem się w Borgarnes. Musiałem jechać po chodnikach, bo było za dużo aut. Wstąpiłem do restauracji w centrum osadnictwa. Zupa z jagnięciną – przepyszna, tłuczona ryba – taka sobie, kawa olbrzymia i pyszna, a deser – podobny do tego, co ostatnio, czyli skyr z islandzkimi jagodami, ale w ogóle nie dorównał tamtemu.
Miałem do wyboru dwie drogi: w kierunku Reykjavíku oraz w głąb lądu (ewentualnie Akureyri). Miałem dzień zapasu, więc darowałem sobie stolicę na rzecz natury. Ruszyłem w drogę po krajowej jedynce na północ. Było późne, niedzielne popołudnie. W kierunku Reykjavíku zmierzały setki aut. O dziwo wszystko było w ruchu, żadnych korków. Miałem to szczęście, że jechałem w kierunku przeciwnym. Zdarzyło się jedno auto raz na kilka minut, ale bez ofiar na tamtej wąziutkiej drodze.
Po kilku kilometrach pomyślałem sobie, że w ogóle nie musiałem na jedynkę wjeżdżać. Skręciłem więc w boczną drogę, bo ani myślałem oglądać kolumn aut. Dojechałem do właściwej drogi, którą wypatrzyłem wcześniej na mapie i dalej już miałem prosto (nie licząc pagórków i krętych odcinków). Chmury psuły widoki i nie chciałem robić zdjęć, bo wszystko wyglądało tak zwyczajnie. Przyzwyczaiłem się do Islandii tak, że te wszystkie widoki, które na początku podróży robiły wrażenie, teraz stały się pospolite.
Pod koniec dnia trafiłem na wodospady Hraunfossar. Piękna sceneria, zwłaszcza do jesiennych zdjęć. Może by tak wrócić tam?
Na kemping dojechałem po północy. Olbrzymi. Było tak dużo ludzi, że chwilę potrwało zanim znalazłem miejsce dla siebie. Húsafell, bo tam się znalazłem, był rozległą farmą oferującą wiele usług. Reklamowali się jako miejsce idealne do wyruszenia na lodowiec. Wszak Langjökull był oddalony o rzut beretem.
Kategoria kraje / Islandia, pod namiotem, setki i więcej, z sakwami, za granicą, wyprawy / Islandia 2016, rowery / Trek

W islandzkim upale przez góry

  115.56  09:04
Obudził mnie hulający wiatr. Było chłodno, więc ubrałem się ciepło. Zebrałem się wcześnie, aby nadrobić wczorajszy krótki dystans. Objechałem Flateyri, gdzie się zatrzymałem i ruszyłem w kierunku pierwszego podjazdu.
Po kilku kilometrach prostej drogi zacząłem umierać od gorąca. Choć ruch na drogach był znikomy, to jednak znalezienie odrobiny prywatności nie było łatwe. Przebrałem się pod mostem, ale i to niewiele pomogło, bo upał narastał. Po pokonaniu podjazdu słońce zaczęło prażyć jeszcze mocniej, brakowało wiatru, a pot lał się ze mnie pierwszy raz od miesiąca. Do tego dnia ciepłe buty nie pasowały kompletnie. Szkoda, że zgubiłem drugą parę, bo byłyby idealne.
Objechałem fiord i dotarłem do Þingeyri. Odwiedziłem kolejny sklep z pamiątkami, bo trzeba się powoli rozglądać za czymś i znalazłem tylko kawiarnię, żadnej restauracji. Na szczęście miałem zapasy, więc pojechałem dalej. Zaczęło się stromo. Wygodny asfalt zmienił się w drogę gruntową. W upale to nic przyjemnego, zwłaszcza gdy spod każdego auta się kurzyło.
Potem było mniej przyjemnie, bo trafiłem na serpentyny. Ciągnęły się niemiłosiernie. Na górze uwagę zwracała chata awaryjna. Znajdowała się zbyt blisko drogi, więc nie była w najlepszym stanie (wyglądała tak jakby ktoś się do niej włamał). Dalej czekały mnie długi zjazd po kamieniach i jeszcze dłuższa droga pod wiatr na koniec fiordu. Przynajmniej zrobiło się trochę chłodniej dzięki mgle, chociaż przy tamtym wietrze nie było to konieczne.
Dojechałem do wodospadu Dynjandi, pod którym znajduje się kilka ławek piknikowych, ale ktoś uznał, że to dobre miejsce na rozbicie namiotu i dołączyło do niego kilkanaście innych osób. Powinni zbierać jakieś opłaty, bo to chyba obszar chroniony. Ja tylko zjadłem podwieczorek i ruszyłem dalej – na kemping, bo miałem plany na kolejny dzień.
Ostatnia droga przez góry była chyba najdłuższa. Słońce już nie smaliło, ale pojawiły się muszki. Nie wiem, ile tych potworów zabiłem, ale nawet nie chciało mi się szukać siatki. Zresztą atakowały całe ciało. Krajobraz raz po raz zaczynał się przekształcać od islandzkiej zieleni, przez marsjańską czerwień do księżycowej szarości. Znów znalazłem się w interiorze. Ostatnia góra nie była ostatnią, ale udało mi się ją przejechać. Resztkami sił. Na zjazdach ryzykowałem prędkością 40+, a i tak nie wiem kiedy na liczniku pojawiła się prędkość maksymalna równa niemal 70 km/h.
Była północ, gdy dojechałem do kempingu. Pełno aut i kilka namiotów. Ciężko było się rozłożyć. Wiatr strasznie hulał, więc po raz pierwszy rozciągnąłem linki usztywniające konstrukcję. Gdy skończyłem, wszyscy spali. Poszedłem wykąpać się w gorącym źródle. Nie było tak ciepłe, jak japońskie łaźnie, ale miałem je całe dla siebie.
Kategoria góry i dużo podjazdów, kraje / Islandia, pod namiotem, setki i więcej, terenowe, z sakwami, za granicą, wyprawy / Islandia 2016, rowery / Trek

Podziemia Islandii

  95.79  06:20
Zapowiadał się dobry, pochmurny dzień. Kupiłem widokówki i zajechałem na śniadanie do kawiarni wskazanej w sklepie z pamiątkami. Zamówiłem zestaw składający się z zupy, dania głównego, kawy i ciasta. Zupa z owocami morza przepyszna. Schab owczy, choć tłusty, to bardzo dobry. Kawa była bez ciasta, a okazało się, że zamawiając latte, wybrałem kawę spoza zestawu. Ostatecznie wziąłem jeszcze jedną kawę oraz należny mi kawałek ciasta. Wypełniłem w międzyczasie treścią moje kartki, przez co wyszło, że zjadłem obiad, bo wyszedłem po godz. 13. A skoro było tak późno, to wprowadziłem w życie plan alternatywny.
Skierowałem się do miasteczka na północy. Nie wiem po co, chyba z nudów. Prowadził do niego tunel o długości 4,2 km, a obok stara droga ze znakiem braku przejazdu. Pojechałem więc tunelem – połowę pod górkę, połowę z górki. Za tunelem mewy czarnogłowe miały swoje siedlisko i były to jak do tej pory najbardziej agresywne ptaki na Islandii. Bolały mnie nogi od ucieczki, ale i tak oberwało mi się odchodami jednej z nich. Z powrotem chciałem ominąć tę zgraję, ale do Bolungarvíku prowadzi tylko jedna droga. Ostatecznie wjechałem na chodnik, który, choć oddalony tylko o kilka metrów od drogi, okazał mniejsze zainteresowanie tych „drapieżników”.
Trafiłem do muzeum rybołówstwa, w którym znajdowała się najstarsza na Islandii wioska rybacka. Przewodnik był w cenie. Pani oprowadziła mnie po muzeum, opowiadając to i tamto o dawnych czasach. Dowiedziałem się też, że ta zamknięta droga jest jedynie nieprzejezdna dla pojazdów wielośladowych. I rzeczywiście, na drodze spotkały mnie jedynie głazy, wyrwy, osunięcia ziemi. Od otwarcia tunelu w 2010 roku natura zaczęła odbierać, co jej.
Wróciłem do Ísafjörður, na przedmieścia, żeby zrobić zakupy w markecie, który zauważyłem dzień wcześniej. Ale było już zamknięte. Gdzie mi ten czas uciekł? Wróciłem się do centrum, a potem wyruszyłem dalej w drogę. Przy okazji trafiłem na sklep SAM. Polacy na Islandii to pokaźna mniejszość narodowa.
Choć było późno, to ruszyłem do jeszcze jednego fiordu. Tunel z początku był zwyczajny, ale od rozwidlenia stał się jednokierunkowy. Trzeba było wymijać się z autami, których kierowcy strasznie się gdzieś spieszyli.
W miasteczku Suðureyri panował spokój. Na jego końcu cuchniało rybami oraz padliną. Chciałem dzisiaj pojechać dalej, ale nie wiem, gdzie mój dzień uciekł. Wróciłem do tunelu, a po drugiej stronie zobaczyłem zbliżającą się północ, więc koniecznie pojechałem na kemping we Flateyri.
Kategoria góry i dużo podjazdów, kraje / Islandia, po zmroku i nocne, pod namiotem, setki i więcej, z sakwami, za granicą, wyprawy / Islandia 2016, rowery / Trek

Zachodnie fiordy

  138.04  08:38
Obudziło mnie ciepło powietrze w namiocie nagrzane przez słońce. Wiatr ustał, ale gdy tylko ruszyłem, zaczął wiać z południa, a potem znów z północy. To był najdroższy kemping, na jakim byłem na Islandii.
Słońce strasznie przeszkadzało. Miałem do pokonania kilka fiordów. Mój rower wydawał już wiele dźwięków, ale dzisiaj zaczął trzeszczeć jak stary bujany fotel. Podejrzewam, że to bagażnik, a dokładnie uszkodzona śruba, którą zabezpieczyłem opaskami zaciskowymi.
Po pewnym czasie zatrzymałem się w napotkanej restauracji, ale podawali tam tylko zupę i ciasta, więc wziąłem kalafiorową, która mi smakowała z ręcznie wypiekanym słodkim plackiem jako dodatkiem (na Islandii zupę je się z pieczywem). A ciasto było złym wyborem, bo strasznie mnie zasłodziło. Zamówiłem też kawę latte, ale mleko wyglądało jakby zepsute, bo nie chciało się zmieszać z resztą, a i nie smakowało dobrze. Nie robiłem jednak problemów, bo jestem miłym gościem.
Trafiłem na stary dom, do którego prawdopodobnie można wejść, ale bałem się, że coś źle zrozumiałem i tylko obszedłem zabudowania dookoła. Pokryty torfem dach wyglądał jakby chciał się zakamuflować. Ciekawe ile takich opuszczonych domów jest na całej Islandii.
Jeszcze wczoraj cieszyłem się z pierwszej spotkanej dziurze w jezdni, a dzisiaj trafiłem na całą drogę rodem z Polski. Było wąsko i co chwila mijałem znak z literą M. Wydawało mi się, że to przystanki autobusowe, ale się myliłem. Dlaczego? O tym w innej opowieści.
Dojechałem do ostatniego fiordu i z tablicy informacyjnej wyczytałem, że jednak mam dwa fiordy do pokonania. Co prawda w miasteczku w pierwszym fiordzie był kemping, ale gdy spojrzałem na plan miasta, to mi się odechciało. Miałem nadzieję zjeść śniadanie w restauracji, a tutaj musiałbym się najeździć o poranku. Ruszyłem więc dalej – jak planowałem od początku – do Ísafjörður. Na jezdni pojawiły się wymalowane liczby zmniejszające się co kilometr, a słońce świeciło jasnym światłem tuż nad horyzontem. Dopiero po wjechaniu do ostatniego fiordu poczułem chłód po tym upalnym dniu. Każdy fiord czymś się różni, ale dlaczego ten musiał być taki zimny? Do miasta dojechałem po północy i było coraz zimniej, gdy się rozbijałem na kempingu. Ciepły posiłek przed snem okazał się koniecznością.
Kategoria góry i dużo podjazdów, kraje / Islandia, setki i więcej, z sakwami, za granicą, pod namiotem, wyprawy / Islandia 2016, rowery / Trek

Na Islandii bywa zimno

  114.52  08:04
Po wczorajszej walce z wiatrem bolały mnie kolana. Dzisiaj wiatr wydawał się ciut lżejszy, bo jechało się szybciej, ale gdyby nie wczorajsza walka, to miałbym jeszcze więcej sił na jazdę.
Do Hólmavíku dostałem się po południu, mając dużo czasu na wizytę w banku. Trochę się zgubiłem i wylądowałem najpierw w restauracji. Zamówiłem islandzką specjalność – rybę (chyba to był dorsz), do tego kawę oraz na deser ciasto jagodowe ze skyrem. Ryba smażona na głębokim tłuszczu, więc nie smakowała najlepiej, a potem przez pół dnia mi się przypominał jej tłusty smak. Do tego kuchnia islandzka ma taką przypadłość, że dużo w niej mięsa, a mało dodatków. Chyba że tak się jada w restauracjach. Za to deser był najlepszym, jaki kiedykolwiek jadłem. Niesamowity smak.
Do banku prawie wszedłem od zaplecza. Myślałem, że budynek dzieli pocztę i bank, ale poczta to tylko mały stoliczek w rogu sali. Pani kasjerka na szczęście tylko się uśmiała, że przyszedł nowy pracownik.
Zrobiłem jeszcze zakupy i pojechałem dalej. Trochę pod wiatr, trochę z wiatrem. Kolejny podjazd – niby nic specjalnego, ale na szczycie nie było zjazdu. Był interior i silny wiatr (według znaku 9 m/s) i temperatura spadła do 3 °C. Zaczęło też kropić przez chwilę. Gdy w końcu się przedostałem do zjazdu z tego płaskowyżu, zobaczyłem mokre drogi, więc wyglądało na to, że ominął mnie prysznic, a przydałoby się umyć rower i sakwy z islandzkiego pyłu. Jakoś dawno nie padało.
Chciałem odwiedzić gorące źródło, ale było mi tak strasznie zimno i jeszcze ten wiatr nieustannie hulał z północy. Zrezygnowałem z pomysłu. Gdybym nie kupił spodni z windstopperem tuż przed odlotem, to chyba nie przejechałbym metra w takich warunkach. Jedynie brakowało mi rękawic, bo miałem tylko takie tandetne z Decathlonu.
Gdy dostałem się do fiordu i zacząłem jazdę z wiatrem, to od razu lepiej. Do tego jeszcze słońce się pokazało. Sama przyjemność. Aż musiałem kurtkę rozpiąć. Po dotarciu do końca fiordu pozostało mi pojechać pod wiatr na pole namiotowe. Na szczęście wiatr osłabł, a końcówkę mojej drogi rozświetliło słońce zachodzące za odległym fiordem. Niebo wyglądało nieziemsko tej nocy.

Kategoria góry i dużo podjazdów, kraje / Islandia, pod namiotem, setki i więcej, z sakwami, za granicą, wyprawy / Islandia 2016, rowery / Trek

Z głową w chmurach

  132.88  08:39
W połowie nocy zruszył się okropny wiatr i zaczął targać moim namiotem. Wydawało mi się, że nie spałem do rana, ale wstałem w miarę wypoczęty. Czym prędzej zebrałem się, a śniadanie zjadłem kawałek dalej na parkingu.
Trochę czasu powalczyłem z bocznym wiatrem i dostałem się do Blönduós. Supermarket otwierali dopiero o 13, więc poszedłem do kawiarni obok. Zamówiłem burger Ömmu, zupę dnia oraz oczywiście kawę. Hamburgerów nie jadam, więc się nie wypowiem, ale wybrałem go, ponieważ był jedynym daniem brzmiącym po islandzku. O zupie kelner zapomniał, bo był trochę zakręcony, ale to dobrze, bo burger był wystarczająco sycący.
Ruch na drodze mocno urósł, a do tego zaczynało być ponuro wkoło – szare chmury opadły nisko nad ziemię i w ogóle wszystko takie bez koloru. Brakowało mi ciekawych widoków, aby porobić zdjęcia. Pędziłem dalej, trochę z wiatrem, trochę przeciwko, bo chciałem zdążyć do sklepu, ale się nie udało. W punkcie informacji zasugerowali sklep na stacji benzynowej. Słabo wyposażony, ale coś wziąłem i nie musiałem się martwić o zapasy. Skyr też był. Po wyjściu zobaczyłem leżący rower, a obok połowę stopki. To już jest koniec jej historii. Wiatr zakończył jej żywot. Koniec też odchodzenia od roweru, aby zrobić zdjęcie górom ze środka drogi albo konikowi z ładną grzywą. Będzie zdecydowanie trudniej.
Potem było trochę więcej z wiatrem, a gdy wjechałem na kolejną górę, znalazłem się w chmurach. Tych samych, które od wczoraj zatapiają szczyty otaczających mnie wzgórz. Od mgły niewiele się różnią. Może trochę cieplejsze i bardziej deszczowe. Za wzgórzem był ich koniec, ale słońca już nie zobaczyłem.
Zatrzymałem się na jeszcze jednej, większej stacji benzynowej, aby kupić śniadanie i popędziłem na kemping na północ. Pęd to mocne słowo, bo miałem 8 km pod wiatr. Przejazd zajął mi z godzinę. Ulokowałem się pod płotem. Miałem nadzieję się wyspać, osłoniony od wiatru szarpiącego namiot. Szkoda, że nie było prysznica. Nie mogłem sobie przypomnieć, kiedy ostatnim razem się myłem.

Kategoria góry i dużo podjazdów, kraje / Islandia, pod namiotem, setki i więcej, z sakwami, za granicą, wyprawy / Islandia 2016, rowery / Trek

Dwa tygodnie na Islandii

  122.14  08:43
Jak ten czas szybko leci. Nawet nie zauważyłem, że minęła połowa mojego urlopu, a to już 2 tygodnie, jak szwendam się po tej wyspie.
Wyruszyłem nawet wcześnie, bo obudził mnie śpiewający Japończyk. Przejechałem się po Akureyri, tak aby ominąć światła i auta, i ruszyłem dalej krajową jedynką. Ruch był duży tylko wokół miasta. Dalej się zmniejszył. W dobrym momencie, bo miałem przed sobą długi podjazd wzdłuż zielonej doliny. Trochę deszczu, trochę słońca i byłem po drugiej stronie. Na dole górki czekała mnie przykra niespodzianka w postaci wiatru z północy. Kilkanaście kilometrów mozolnej jazdy z wieloma postojami na rozważania o sensie dalszej jazdy. Chciałem pojechać na północ, aż do Sauðárkrókur, aby ominąć ruch na jedynce, ale ruchu prawie nie było, a wiatr skutecznie zniechęcał do kontynuowania planu.
W Varmahlíð miałem jeszcze trochę czasu przed zachodem słońca, więc pojechałem dalej, do kolejnego kempingu, ale na miejscu nie zastałem ani żywej duszy, ani informacji o miejscu na kemping. Przyjechałem za późno i wszyscy pewnie spali. Ruszyłem dalej, szukając odpowiedniego miejsca na nocleg. Znalazłem coś nad rzeką, ale nie miałem pewności, czy nie była to własność prywatna, dlatego zaryzykowałem z myślą, że następnego dnia musiałbym się szybko zwinąć. Zdążyłem się rozbić przed deszczem.
Kolejna awaria – urwał się gwint śruby trzymającej bagażnik. Wiedziałem, że kiedyś nie wytrzyma. Dobrze, że miałem opaski zaciskowe na taką ewentualność. Gorzej ze stopką, która pękła wczoraj. Jej nie naprawię tak łatwo.
Kategoria góry i dużo podjazdów, kraje / Islandia, pod namiotem, setki i więcej, z sakwami, za granicą, wyprawy / Islandia 2016, rowery / Trek

Jezioro Mývatn

  116.06  08:24
Wiało od samego rana. Co ciekawe, w nocy było bezwietrznie, ale to nie moja pora na podróżowanie, a do tego zdjęcia wychodzą gorsze. W barze zamówiłem kawę i zupę z mchu. Ta ostatnia była strasznie słodka. Dowiedziałem się też, gdzie znajduje się prysznic (a lokalizacja nie była oczywista), bo poprzedniego dnia zapłaciłem za niego ekstra. Do tego nigdy nie wiadomo, kiedy zdarzy się kolejna okazja na umycie się.
Wyjeżdżając, spotkałem spacerującą samotnie Islandkę. Nie pierwszy raz odkąd jestem na wyspie. To chyba popularny sposób spędzania czasu tutaj. Kawałek dalej minąłem się z rowerzystą na monocyklu. Miał taki malutki plecaczek. Gdzie zapasy, a gdzie woda? Na czymś takim chyba daleko się nie zajedzie, ale pewnie ludzie z ciekawości zatrzymują się i pomagają.
Chmury na niebie pojawiły się i zasłoniły słońce jeszcze zanim ruszyłem. Temperatura wynosiła ok. 10 °C, ale odczuwalna na oko 3 °C. Nic ciekawego się nie działo. Ciągła i mozolna jazda z bocznym wiatrem zabierała całą frajdę. Gdy dojechałem do skrzyżowania, na którym miałem skręcić i pojechać do Húsavíku, okazało się, że droga jest zamknięta na odcinku 25 km. Można było dojechać tylko do wodospadu Dettifoss. Nie chciało mi się pokonywać tylu kilometrów pod wiatr, a potem wracać. Nie pierwszy i nie ostatni wodospad, jaki widziałem (mimo że to najpotężniejszy islandzki wodospad). Mogłem wybrać drogę gruntową, równoległą wzdłuż wschodniego brzegu rzeki, ale nie chciało mi się zawracać ze względu na wiatr, więc pojechałem dalej jedynką.
Niebo zaczęło się przejaśniać, gdy zbliżałem się do jeziora Mývatn. Zauważyłem sporo pary unoszącej się w oddali. Do wyboru miałem okolice wulkanu Krafla oraz pole geotermalne Hverir. Wybrałem drugą opcję, ponieważ była najbliżej. Nawdychałem się zapachu jajek, gdy robiłem tam zdjęcia. Cały obszar wygląda jak powierzchnia Marsa. No, pomijając błoto i buchającą parę wodną. Widoki są tam po prostu nieziemskie.
Musiałem się sprężać. Przedostałem się przez masyw górski i zatrzymałem w miasteczku Reykjahlíð, aby uzupełnić zapasy. Zjadłem też dwie porcje skyru, ponieważ poprzedniego dnia nie zatrzymałem się w żadnym sklepie. Całemu mojemu posiłkowi przyglądało się wstrętne ptaszysko – mewa. Tylko czekała, aż jej coś zostawię. Turyści musieli ją nauczyć tego triku.
Słońce chylące się nad horyzontem odbijało się od tafli jeziora tak, że prawie oślepiało. Miałem do wyboru pole kempingowe w tym mieście albo dalszą podróż. Wiedziałem, że mogę pojechać jeszcze dalej, na kolejny kemping. Zjechałem z głównej drogi, aby ominąć jezioro od południa.
Przed wyjazdem na Islandię czytałem, że przy Mývatn meszki atakują najliczniej. Albo ktoś miał pecha, albo to ja miałem szczęście, bo nie było żadnych robaków. A zatrzymałem się nieraz. Najdłuższą przerwę miałem w lesie Höfði, ale nic mnie w nim nie zaciekawiło poza tym, że na Islandii nie ma zbyt wielu lasów.
Słońce znów schowało się za chmurami. Zapowiadała się deszczowa noc. Po pokonaniu kilku mniejszych podjazdów oraz jednego długiego i zimnego zjazdu dotarłem na miejsce. Na kempingu nie było recepcji. Jedynie kartka z informacją gdzie należy się zgłosić, aby uiścić opłatę. Rozbiłem się nad rzeką, której plusk było słychać przez całą noc.
Kategoria góry i dużo podjazdów, kraje / Islandia, pod namiotem, setki i więcej, z sakwami, za granicą, wyprawy / Islandia 2016, rowery / Trek

Wewnątrz lądu

  110.46  07:39
Trochę mi zajęło zanim wyruszyłem, ale to już codzienność. Napisałem kartkę pożegnalną do firmy (oczywiście był to żart, który dotarł 2 tygodnie po moim powrocie, czyli miesiąc od wysłania), zmieniłem łańcuch (stosując metodę trzech łańcuchów), uzupełniłem zapas wody z kranu (wspominałem, że jest przepyszna?) i ruszyłem.
Zaplanowałem pojechać kawałek krajową jedynką. Niestety wiało z północnego-wschodu (elektroniczny znak informował o wietrze NA 5), więc na początek miałem pod wiatr. Ale niedaleko, bo zaraz pojawił się długi zjazd i most na rzece Jökulsá á Brú, pod którym zatrzymałem się na zrobienie jakichś zdjęć. Przy okazji ugotowałem obiad, bo pokonanie wiatru na odcinku od kempingu w Egilsstaðir trochę czasu zajęło.
Ruszyłem dalej, już z wiatrem, ale to mnie nie ratowało, bo tym razem słońce świeciło prosto w twarz, a było bardzo upalnie i termometr pokazywał nawet 19 °C. Brakowało drzew, jakichkolwiek skał; nie było cienia ani ucieczki. Do tego droga mało ciekawa, bo krajobraz wąwozu nie zmieniał się prawie w ogóle. Jedynie kolejne wodospady różniły się rozmiarami.
Na mojej drodze stanął długi podjazd. Tak długi, że nie było widać jego końca. Wymordował mnie, aż miałem dość podjazdów na ten dzień. Chociaż do stromizny przełęczy Öxi było mu daleko. Wjechałem dzięki temu na płaskowyż, wnętrze lądu, interior albo po prostu hálendið. Temperatura spadła poniżej 10 °C, a zaraz potem dołączył wiatr wiejący w twarz.
Zagubiłem się w tłumaczeniu, bo z tego, co się zorientowałem, interior dzieli się na dwie kategorie: interior oraz interior właściwy. Ten pierwszy jest dużo ciekawszy, zieleńszy, ładniejszy. Interior właściwy to skała na skale, gdzie nie ma życia. W angielskim jest to określane jako highlands, a w islandzkim – hálendið. Tylko nie wiem którego rodzaju interioru to określenie dotyczy. Może po prostu całości wnętrza lądu? Ale co w takim razie z różnicami w krajobrazie?
Bezlitosny wiatr nie pozwalał na szybką jazdę. Rozglądałem się za ewentualnym miejscem na namiot, ale wyobrażanie sobie rozbijania namiotu przy tamtym wietrze szybko wybijało mi te myśli z głowy. Dotarłem do skrzyżowania, na którym miałem ostatnią szansę, aby skręcić do miasta Vopnafjörður. Wiatr przekonał mnie, że to jednak zły pomysł. Zmieniłem swoje plany po raz kolejny. Nie zobaczyłem wschodnich fiordów, nie dane mi było też przemierzyć stricte północnej Islandii.
Dostrzegłem namiot dwóch rowerzystów, którzy zatrzymali się nieopodal skrzyżowania. Byli mało rozmowni. Zjadłem trochę suchego prowiantu, przestudiowałem tablice informacyjne i pojechałem dalej – z wiatrem. Rozpędzałem się do takich prędkości, jakich mój licznik dawno nie widział (pomijając zjazd nad rzekę Jökulsá á Brú). Ponieważ dobrze mi szło, to pomyślałem, że zatrzymam się na kempingu, który wypatrzyłem na mapie regionu. Gdy tylko dojrzałem w jego okolicy najpiękniejszą górę Islandii, nieodwołalnie musiałem tam pojechać. Góra Herðubreið, nazywana królową islandzkich gór, jest wygasłym wulkanem, który szczytuje nad rozległą równiną i wygląda nieziemsko.
Znalazłem się w osadzie Möðrudalur. W budynku recepcji kempingu był czynny bar, w którym wypiłem gorącą czekoladę i zjadłem przepyszną zupę z owczym mięsem. Tego mi było potrzeba, bo zmarzły mi palce u stóp. Co więcej, temperatura po zachodzie słońca spadła do 3 °C. Przynajmniej wiatr zelżał, no i miałem piękny widok na wulkan.
Kategoria góry i dużo podjazdów, kraje / Islandia, pod namiotem, setki i więcej, z sakwami, za granicą, wyprawy / Islandia 2016, rowery / Trek

Na skróty przez Öxi

  127.60  08:29
Plan na poranek był taki, aby dostać się do miasta Djúpivogur. Świeciło ładne słońce, a pogoda zapowiadała się idealnie na podróż. No, gdyby nie wiatr, który przeszkadzał skutecznie.
Żeby nie było tak łatwo, to na mojej drodze pojawił się tysiąc pagórków. Pokonanie dwóch fiordów zajęło mi prawie 3 godziny. W miasteczku tylko chwilę się pokręciłem. Pojechałem do sklepu, żeby uzupełnić zapasy. Rower, jak zwykle, zostawiłem na parkingu. Po zakupach nie zwróciłem od razu uwagi, ale cały bok roweru był brudny. Wyglądało to tak, jakby się wywrócił, a potem ktoś go podniósł. Gdy pomyślę, jak ciężki był mój majdan, to nie mogę wyjść ze zdumienia, jak dobre serca potrafią mieć obcy ludzie.
Kolejny fiord – Berufjörður – był nieco dłuższy, ale za to piękny, a i wiatr zdecydował się współpracować. Od kilku dni zaczęły nachodzić mnie obawy o realizację moich wszystkich planów. Zbliżała się połowa mojego pobytu na wyspie, a ja wciąż byłem tak daleko. Wydawało mi się, jakbym się nie posuwał naprzód, mimo że pokonałem do tej pory ponad tysiąc kilometrów. Z przyjemnością zajrzałbym pod każdy kamień, ale niestety nie miałem tak długiego urlopu. Przestudiowałem mapę Islandii i zdecydowałem zjechać z drogi nr 1. Ominąłem na pewno wiele pięknych dróg, miasteczek i fiordów, i ruszyłem drogą na skróty – przez przełęcz Öxi, co z islandzkiego oznacza siekierę. Nazwa adekwatna do brutalności podjazdu. Znak informował o nachyleniu 17% i było rzeczywiście stromo. Nieraz zrzucało mnie z roweru, ale za to jakie widoki!
Po wdrapaniu się na szczyt zaczęły się kolejne problemy. Podjazd był bułką z masłem w porównaniu do zjazdu. Wertepy takie, że niejedna polska droga może się schować. Jechałem z duszą na ramieniu, bo jedna zła decyzja i mogłem stracić przynajmniej pół godziny na zmianę dętki. To był okropny zjazd, ale cało wróciłem do krajowej jedynki. Niestety na tamtym odcinku była ona terenowa i równie dziurawa, co na przełęczy, więc skrótem czy nie, nie przegapiłem niczego.
Wieczorne słońce oświetlało pięknie krajobraz doliny, wzdłuż której się poruszałem. Za dnia zdjęcia wychodziły mocno prześwietlone, więc cieszyłem się, że mogę złapać kilka lepszych ujęć do mojego albumu. W promieniach złotego słońca dotarłem do miasta Egilsstaðir i od razu trafiłem na kemping. I uwaga – prysznic był w cenie.
Kategoria góry i dużo podjazdów, kraje / Islandia, pod namiotem, setki i więcej, z sakwami, za granicą, wyprawy / Islandia 2016, rowery / Trek

Kategorie

Archiwum

Moje rowery