Trwa ładowanie…
Trwa ładowanie…

Widzisz podstawowy wygląd strony. Wystąpił problem z serwerem plików. Napisz do mnie, gdyby problem występował zbyt długo.

Andrzej na rowerze

Wpisy archiwalne w kategorii

setki i więcej

Dystans całkowity:60507.27 km (w terenie 5370.45 km; 8.88%)
Czas w ruchu:3134:46
Średnia prędkość:19.06 km/h
Maksymalna prędkość:72.10 km/h
Suma podjazdów:404815 m
Maks. tętno maksymalne:150 (76 %)
Maks. tętno średnie:160 (81 %)
Suma kalorii:175271 kcal
Liczba aktywności:455
Średnio na aktywność:132.98 km i 6h 58m
Więcej statystyk

5 mm to za mało

  179.55  08:15
Plan na ten weekend był zupełnie inny, ale jak zwykle nie zdążyłem na pociąg. Szkoda mi było wracać do domu, bo pewnie połowę niedzieli spędziłbym na pracy, więc spod dworca wyruszyłem na wschód.
Zaplanowałem dojechać do samej Warszawy, ale to tylko wstępny plan. Dzisiaj zaś chciałem dostać się do Kłodawy. Podobno są tam podziemia, a ja lubię chodzić po tunelach.
Podjechałem kawałek krajówką do Kostrzyna, potem skręciłem na Pobiedziska. Miało wiać z zachodu, ale pogoda zmieniła zdanie i pomęczyłem się trochę z północnym wiatrem. Na stacji benzynowej dobudziłem się kawą, bo wstałem dzisiaj przed godz. 6, aby zdążyć ze wszystkim. Jak widać, było to wciąż za późno.
W centrum Pobiedzisk wjechałem na remontowaną drogę. Pewnie miałem ją ominąć, ale jakiś idiota ustawił nakaz skrętu w lewo za znakiem zamiast nakazu skrętu przed znakiem i przez to wjechałem na tę drogę (jak później zauważyłem, nie byłem jedynym oszukanym). Niby nic wielkiego, gdyby nie zabłąkany gwóźdź, który przebił na wylot oponę i dętkę. Wkładka „antyprzebiciowa” okazała się nieprzydatna. 5 mm to za mało. Zakleiłem dwie dziury i zauważyłem, że Islandia zostawiła ślady również na bieżniku tylnej opony, odsłaniając błękit wkładki (raptem 2 miesiące temu założyłem tę oponę). Ciekawe, co stałoby się, gdybym wyruszył na jeszcze dłuższą wyprawę.
Gdy wjechałem na starą krajówkę do Gniezna, okazało się, że ruch jest jeszcze większy niż do Wrześni. Sądziłem, że ze względu na dłuższy weekend wszyscy powyjeżdżali wczoraj i dzisiaj będzie luźno.
Było już lekko z wiatrem i do Gniezna dostałem się tuż przed południem. Zjadłem obiad i pełen sił mogłem pędzić. Witkowo, Powidz, Kleczew, Ślesin, Sompolno. Kolejne miasteczka przemijają. Nic ciekawego się nie dzieje. Jedynie chmury zapewniają rozrywkę. W Powidzu odwiedziłem plażę z mnóstwem ludzi, co przy pochmurnej aurze było zaskakujące. Z kolei w Ślesinie trafiłem na korek rodem z Warszawy. Gdzie ci wszyscy ludzie „pędzili”?
W drodze do Kłodawy wyczytałem w internecie, że kopalnia jest czynna wyłącznie w dniu roboczym. Czyli ani dzisiaj, ani jutro. Ja to mam farta. Jako że miasto nie ma nic więcej do zaoferowania, pojechałem do jedynego hotelu. A może by tak pojechać jutro do Łodzi?
Kategoria setki i więcej, Polska / wielkopolskie, kraje / Polska, mikrowyprawa, rowery / Trek

Znów ten Reykjavík

  102.31  07:19
Dzień zaczął się pochmurno. Fiord, który miałem do pokonania był usłany pagórkami. To zdecydowanie nie był mój dzień, bo jechało się ciężko.
Minąłem starą amerykańską bazę z czasów II wojny światowej. Przeznaczyli ją na akademik. Ciekawe jak tam z ciepłem zimą w takich starych hangarach.
Zboczyłem z drogi w kierunku wodospadu Glymur. Niestety ponad godzinny trekking z tysiącem wstrętnych much latających wokół głowy i włażących gdzie popadnie zniechęciło mnie do zobaczenia najwyższego wodospadu Islandii (przynajmniej dawniej najwyższego, bo kilka lat temu odkryto nowy). W drodze powrotnej wybrałem skrót po starej drodze. Wyglądał obiecująco, ale asfalt się skończył i musiałem przetoczyć się ze stromizny po luźnych kamieniach. Taka krótka przygoda na islandzkich bezdrożach.
Zajechałem do kawiarni. Kawę serwowali tylko z dzbanka, więc nic specjalnego. Mieli za to dania obiadowe. Głównie hamburgery. Byłem głodny, więc zamówiłem jednego. Oraz islandzką szarlotkę na deser. I jeszcze rogalika. Wszystko podali od razu, więc szarlotka zdążyła rozmięknąć przez bitą śmietanę. Rogalik był taki nieokreślony. Bez dodatków, twardy, łatwo się nim zapchać. Ale mieli sklep, więc podratowałem się codzienną porcją skyru. No, może prawie codzienną, bo nie codziennie miałem dostęp do cywilizacji.
Na mapie rowerowej, którą dostałem na lotnisku była propozycja drogi, którą można dojechać do Reykjavíku. Wydawała się lepsza niż jedynka pod Borgarnes. Aut nie było dużo, ale może to przez zbliżający się wieczór. Minąłem kemping, na którym chciałem się zatrzymać wczoraj, a miałem na liczniku ponad 70 km. To bym dopiero rekordową trasę zrobił.
Wjechałem do obszaru metropolitalnego. Ruch na drogach był bardzo duży, a do tego od dłuższego czasu padało. Jechałem więc chodnikami, co jest dopuszczalne przez islandzkie prawo. Najczęściej był wygodny asfalt, czasem jakaś gleba. Krawężniki też w dużej mierze zostały ścięte, choć daleko im do ideału.
Minąłem dziesiątki pół golfowych. Islandczycy chyba uwielbiają spędzać czas w ten sposób. Nie wiedzieć kiedy wjechałem do Reykjavíku. Miałem takie piękne plany, aby zatrzymać się na kempingu i wybrać na wycieczkę z plecakiem. Dotarłem na kemping. Najdroższy na Islandii, ale ze zniżką 10% dla rowerzystów było lepiej. Był olbrzymi. Bardzo podobny do tego w Selfossie, tylko na miarę metropolii. Rozbijałem się w deszczu. Lubię islandzki deszcz, ale to ma swoje granice. Spędziłem więc dużo czasu w pomieszczeniach socjalnych, gdzie poszerzałem swoją ksenofobię wobec niekulturalnych narodów.
Kategoria góry i dużo podjazdów, kraje / Islandia, pod namiotem, setki i więcej, z sakwami, za granicą, wyprawy / Islandia 2016, rowery / Trek

Jest Ok

  105.45  08:37
Udało mi się wyruszyć wcześnie. Było pochmurno, ale za gorąco, bo jechałem tylko w koszulce i spodenkach. Upał w Fiordach Zachodnich to było nic. No i miałem siatkę na głowie, bo inaczej się nie dało, tak dużo latało tych wstrętnych much. Miałem przed sobą dużo terenu, ale nie w głowie mi były lodowce (chociaż mijałem je dosyć blisko). Chciałem się dostać do obszaru metropolitarnego okrężną drogą obok góry Ok. Znów czekał mnie interior. Droga była usłana kamieniami i wyryta dołkami jak w tarce. Co kilkadziesiąt minut mijało mnie auto 4x4, a za nim ciągnęły się kłęby kurzu.
Podczas postoju na obiad zatrzymała się furgonetka. Brytyjka, która podróżuje od kilku lat po świecie z mężem, zaproponowała mi, że zrobi zdjęcie moim aparatem. Szkoda, że słońce wiszące nad lodowcem wyszło zza chmur. Przynajmniej miałem zdjęcie mnie na tle lodowca, bo sam nie wpadłbym, aby takie sobie zrobić.
Od początku dnia miałem pod górkę. Podjazd był jednak wyjątkowo łatwy jak na Islandię. Znalazłem się na ponad 700 m i był to, jak do tej pory, najwyższy szczyt na Islandii przeze mnie zdobyty. Ze zjazdem był kłopot, bo rozpęd miałem, ale kamienie i doły nie dawały mi żadnych szans. Kilkanaście razy poczułem, jak obręcz koła dobija do podłoża. Nie pompowałem kół od przylotu, ale z mniejszym ciśnieniem nie czułem drgań. Tak czy inaczej, kapcia nie złapałem.
Ruch nie był jakiś duży. Spotykałem różnych typków, włącznie z tymi bezmyślnymi, co jechali bez zwalniania. Strasznie się kurzyło. Mój rower na koniec dnia wyglądał jak po kąpieli w piachu. Nie wiedziałem nawet od czego mogłem zacząć, aby go wyczyścić.
Trafiłem na gorące źródło, ale woda w basenie nie wyglądała na najczystszą, więc zrezygnowałem. Z czarnych chmur, które zdążyły nadciągnąć zaczęło kropić. Miałem nadzieję, że umyję szybko rower, ale popadało tylko trochę, a pyłu niewiele ubyło. Potem i tak jeszcze zostałem wielokrotnie okurzony, bo dzisiaj prawie cały dzień był terenowy.
Byłem tak zmęczony, że ledwo robiłem kolejne podjazdy, a czekało na mnie jeszcze sporo. Niestety wieczór złapał mnie szybko, więc musiałem zatrzymać się na noc. Na obranym miejscu nie zastałem nikogo. Dosłownie, bo nawet jednej osoby na polu namiotowym. O ile to było pole, bo nie dopatrzyłem się żadnego znaku, ale trawa była przystrzyżona i na mojej mapie turystycznej obiekt oznaczony, więc się zatrzymałem. I tak byłem zbyt wykończony, aby jechać gdziekolwiek dalej. Jazda w terenie to mordęga na Islandii.
Kategoria góry i dużo podjazdów, kraje / Islandia, pod namiotem, setki i więcej, terenowe, z sakwami, za granicą, wyprawy / Islandia 2016, rowery / Trek

Tam, gdzie zaczyna się lodowiec

  108.32  06:15
Odespałem kilka ostatnich dni i jako jeden z ostatnich na kempingu ruszyłem do Borgarnes. Na drogach panował dość duży ruch. Zacząłem się obawiać tego, co miało się znajdować na krajowej jedynce.
Całe niebo pokrywały chmury, ale i tak było gorąco. Pod wiatr robiło się przyjemniej, można powiedzieć, że idealnie. Mogłem tak jechać przez całą wyspę, gdybym tylko miał troszkę więcej czasu.
Zrobiłem sobie przerwę na jabłko i nagle znikąd pojawiło się stado koni. Wszystkie z islandzkimi fryzurami. Niestety długo nie były mną zainteresowane i odeszły w nieznane. Przynajmniej zachowałem kilka ich zdjęć.
Znalazłem się w Borgarnes. Musiałem jechać po chodnikach, bo było za dużo aut. Wstąpiłem do restauracji w centrum osadnictwa. Zupa z jagnięciną – przepyszna, tłuczona ryba – taka sobie, kawa olbrzymia i pyszna, a deser – podobny do tego, co ostatnio, czyli skyr z islandzkimi jagodami, ale w ogóle nie dorównał tamtemu.
Miałem do wyboru dwie drogi: w kierunku Reykjavíku oraz w głąb lądu (ewentualnie Akureyri). Miałem dzień zapasu, więc darowałem sobie stolicę na rzecz natury. Ruszyłem w drogę po krajowej jedynce na północ. Było późne, niedzielne popołudnie. W kierunku Reykjavíku zmierzały setki aut. O dziwo wszystko było w ruchu, żadnych korków. Miałem to szczęście, że jechałem w kierunku przeciwnym. Zdarzyło się jedno auto raz na kilka minut, ale bez ofiar na tamtej wąziutkiej drodze.
Po kilku kilometrach pomyślałem sobie, że w ogóle nie musiałem na jedynkę wjeżdżać. Skręciłem więc w boczną drogę, bo ani myślałem oglądać kolumn aut. Dojechałem do właściwej drogi, którą wypatrzyłem wcześniej na mapie i dalej już miałem prosto (nie licząc pagórków i krętych odcinków). Chmury psuły widoki i nie chciałem robić zdjęć, bo wszystko wyglądało tak zwyczajnie. Przyzwyczaiłem się do Islandii tak, że te wszystkie widoki, które na początku podróży robiły wrażenie, teraz stały się pospolite.
Pod koniec dnia trafiłem na wodospady Hraunfossar. Piękna sceneria, zwłaszcza do jesiennych zdjęć. Może by tak wrócić tam?
Na kemping dojechałem po północy. Olbrzymi. Było tak dużo ludzi, że chwilę potrwało zanim znalazłem miejsce dla siebie. Húsafell, bo tam się znalazłem, był rozległą farmą oferującą wiele usług. Reklamowali się jako miejsce idealne do wyruszenia na lodowiec. Wszak Langjökull był oddalony o rzut beretem.
Kategoria kraje / Islandia, pod namiotem, setki i więcej, z sakwami, za granicą, wyprawy / Islandia 2016, rowery / Trek

W islandzkim upale przez góry

  115.56  09:04
Obudził mnie hulający wiatr. Było chłodno, więc ubrałem się ciepło. Zebrałem się wcześnie, aby nadrobić wczorajszy krótki dystans. Objechałem Flateyri, gdzie się zatrzymałem i ruszyłem w kierunku pierwszego podjazdu.
Po kilku kilometrach prostej drogi zacząłem umierać od gorąca. Choć ruch na drogach był znikomy, to jednak znalezienie odrobiny prywatności nie było łatwe. Przebrałem się pod mostem, ale i to niewiele pomogło, bo upał narastał. Po pokonaniu podjazdu słońce zaczęło prażyć jeszcze mocniej, brakowało wiatru, a pot lał się ze mnie pierwszy raz od miesiąca. Do tego dnia ciepłe buty nie pasowały kompletnie. Szkoda, że zgubiłem drugą parę, bo byłyby idealne.
Objechałem fiord i dotarłem do Þingeyri. Odwiedziłem kolejny sklep z pamiątkami, bo trzeba się powoli rozglądać za czymś i znalazłem tylko kawiarnię, żadnej restauracji. Na szczęście miałem zapasy, więc pojechałem dalej. Zaczęło się stromo. Wygodny asfalt zmienił się w drogę gruntową. W upale to nic przyjemnego, zwłaszcza gdy spod każdego auta się kurzyło.
Potem było mniej przyjemnie, bo trafiłem na serpentyny. Ciągnęły się niemiłosiernie. Na górze uwagę zwracała chata awaryjna. Znajdowała się zbyt blisko drogi, więc nie była w najlepszym stanie (wyglądała tak jakby ktoś się do niej włamał). Dalej czekały mnie długi zjazd po kamieniach i jeszcze dłuższa droga pod wiatr na koniec fiordu. Przynajmniej zrobiło się trochę chłodniej dzięki mgle, chociaż przy tamtym wietrze nie było to konieczne.
Dojechałem do wodospadu Dynjandi, pod którym znajduje się kilka ławek piknikowych, ale ktoś uznał, że to dobre miejsce na rozbicie namiotu i dołączyło do niego kilkanaście innych osób. Powinni zbierać jakieś opłaty, bo to chyba obszar chroniony. Ja tylko zjadłem podwieczorek i ruszyłem dalej – na kemping, bo miałem plany na kolejny dzień.
Ostatnia droga przez góry była chyba najdłuższa. Słońce już nie smaliło, ale pojawiły się muszki. Nie wiem, ile tych potworów zabiłem, ale nawet nie chciało mi się szukać siatki. Zresztą atakowały całe ciało. Krajobraz raz po raz zaczynał się przekształcać od islandzkiej zieleni, przez marsjańską czerwień do księżycowej szarości. Znów znalazłem się w interiorze. Ostatnia góra nie była ostatnią, ale udało mi się ją przejechać. Resztkami sił. Na zjazdach ryzykowałem prędkością 40+, a i tak nie wiem kiedy na liczniku pojawiła się prędkość maksymalna równa niemal 70 km/h.
Była północ, gdy dojechałem do kempingu. Pełno aut i kilka namiotów. Ciężko było się rozłożyć. Wiatr strasznie hulał, więc po raz pierwszy rozciągnąłem linki usztywniające konstrukcję. Gdy skończyłem, wszyscy spali. Poszedłem wykąpać się w gorącym źródle. Nie było tak ciepłe, jak japońskie łaźnie, ale miałem je całe dla siebie.
Kategoria góry i dużo podjazdów, kraje / Islandia, pod namiotem, setki i więcej, terenowe, z sakwami, za granicą, wyprawy / Islandia 2016, rowery / Trek

Podziemia Islandii

  95.79  06:20
Zapowiadał się dobry, pochmurny dzień. Kupiłem widokówki i zajechałem na śniadanie do kawiarni wskazanej w sklepie z pamiątkami. Zamówiłem zestaw składający się z zupy, dania głównego, kawy i ciasta. Zupa z owocami morza przepyszna. Schab owczy, choć tłusty, to bardzo dobry. Kawa była bez ciasta, a okazało się, że zamawiając latte, wybrałem kawę spoza zestawu. Ostatecznie wziąłem jeszcze jedną kawę oraz należny mi kawałek ciasta. Wypełniłem w międzyczasie treścią moje kartki, przez co wyszło, że zjadłem obiad, bo wyszedłem po godz. 13. A skoro było tak późno, to wprowadziłem w życie plan alternatywny.
Skierowałem się do miasteczka na północy. Nie wiem po co, chyba z nudów. Prowadził do niego tunel o długości 4,2 km, a obok stara droga ze znakiem braku przejazdu. Pojechałem więc tunelem – połowę pod górkę, połowę z górki. Za tunelem mewy czarnogłowe miały swoje siedlisko i były to jak do tej pory najbardziej agresywne ptaki na Islandii. Bolały mnie nogi od ucieczki, ale i tak oberwało mi się odchodami jednej z nich. Z powrotem chciałem ominąć tę zgraję, ale do Bolungarvíku prowadzi tylko jedna droga. Ostatecznie wjechałem na chodnik, który, choć oddalony tylko o kilka metrów od drogi, okazał mniejsze zainteresowanie tych „drapieżników”.
Trafiłem do muzeum rybołówstwa, w którym znajdowała się najstarsza na Islandii wioska rybacka. Przewodnik był w cenie. Pani oprowadziła mnie po muzeum, opowiadając to i tamto o dawnych czasach. Dowiedziałem się też, że ta zamknięta droga jest jedynie nieprzejezdna dla pojazdów wielośladowych. I rzeczywiście, na drodze spotkały mnie jedynie głazy, wyrwy, osunięcia ziemi. Od otwarcia tunelu w 2010 roku natura zaczęła odbierać, co jej.
Wróciłem do Ísafjörður, na przedmieścia, żeby zrobić zakupy w markecie, który zauważyłem dzień wcześniej. Ale było już zamknięte. Gdzie mi ten czas uciekł? Wróciłem się do centrum, a potem wyruszyłem dalej w drogę. Przy okazji trafiłem na sklep SAM. Polacy na Islandii to pokaźna mniejszość narodowa.
Choć było późno, to ruszyłem do jeszcze jednego fiordu. Tunel z początku był zwyczajny, ale od rozwidlenia stał się jednokierunkowy. Trzeba było wymijać się z autami, których kierowcy strasznie się gdzieś spieszyli.
W miasteczku Suðureyri panował spokój. Na jego końcu cuchniało rybami oraz padliną. Chciałem dzisiaj pojechać dalej, ale nie wiem, gdzie mój dzień uciekł. Wróciłem do tunelu, a po drugiej stronie zobaczyłem zbliżającą się północ, więc koniecznie pojechałem na kemping we Flateyri.
Kategoria góry i dużo podjazdów, kraje / Islandia, po zmroku i nocne, pod namiotem, setki i więcej, z sakwami, za granicą, wyprawy / Islandia 2016, rowery / Trek

Zachodnie fiordy

  138.04  08:38
Obudziło mnie ciepło powietrze w namiocie nagrzane przez słońce. Wiatr ustał, ale gdy tylko ruszyłem, zaczął wiać z południa, a potem znów z północy. To był najdroższy kemping, na jakim byłem na Islandii.
Słońce strasznie przeszkadzało. Miałem do pokonania kilka fiordów. Mój rower wydawał już wiele dźwięków, ale dzisiaj zaczął trzeszczeć jak stary bujany fotel. Podejrzewam, że to bagażnik, a dokładnie uszkodzona śruba, którą zabezpieczyłem opaskami zaciskowymi.
Po pewnym czasie zatrzymałem się w napotkanej restauracji, ale podawali tam tylko zupę i ciasta, więc wziąłem kalafiorową, która mi smakowała z ręcznie wypiekanym słodkim plackiem jako dodatkiem (na Islandii zupę je się z pieczywem). A ciasto było złym wyborem, bo strasznie mnie zasłodziło. Zamówiłem też kawę latte, ale mleko wyglądało jakby zepsute, bo nie chciało się zmieszać z resztą, a i nie smakowało dobrze. Nie robiłem jednak problemów, bo jestem miłym gościem.
Trafiłem na stary dom, do którego prawdopodobnie można wejść, ale bałem się, że coś źle zrozumiałem i tylko obszedłem zabudowania dookoła. Pokryty torfem dach wyglądał jakby chciał się zakamuflować. Ciekawe ile takich opuszczonych domów jest na całej Islandii.
Jeszcze wczoraj cieszyłem się z pierwszej spotkanej dziurze w jezdni, a dzisiaj trafiłem na całą drogę rodem z Polski. Było wąsko i co chwila mijałem znak z literą M. Wydawało mi się, że to przystanki autobusowe, ale się myliłem. Dlaczego? O tym w innej opowieści.
Dojechałem do ostatniego fiordu i z tablicy informacyjnej wyczytałem, że jednak mam dwa fiordy do pokonania. Co prawda w miasteczku w pierwszym fiordzie był kemping, ale gdy spojrzałem na plan miasta, to mi się odechciało. Miałem nadzieję zjeść śniadanie w restauracji, a tutaj musiałbym się najeździć o poranku. Ruszyłem więc dalej – jak planowałem od początku – do Ísafjörður. Na jezdni pojawiły się wymalowane liczby zmniejszające się co kilometr, a słońce świeciło jasnym światłem tuż nad horyzontem. Dopiero po wjechaniu do ostatniego fiordu poczułem chłód po tym upalnym dniu. Każdy fiord czymś się różni, ale dlaczego ten musiał być taki zimny? Do miasta dojechałem po północy i było coraz zimniej, gdy się rozbijałem na kempingu. Ciepły posiłek przed snem okazał się koniecznością.
Kategoria góry i dużo podjazdów, kraje / Islandia, setki i więcej, z sakwami, za granicą, pod namiotem, wyprawy / Islandia 2016, rowery / Trek

Na Islandii bywa zimno

  114.52  08:04
Po wczorajszej walce z wiatrem bolały mnie kolana. Dzisiaj wiatr wydawał się ciut lżejszy, bo jechało się szybciej, ale gdyby nie wczorajsza walka, to miałbym jeszcze więcej sił na jazdę.
Do Hólmavíku dostałem się po południu, mając dużo czasu na wizytę w banku. Trochę się zgubiłem i wylądowałem najpierw w restauracji. Zamówiłem islandzką specjalność – rybę (chyba to był dorsz), do tego kawę oraz na deser ciasto jagodowe ze skyrem. Ryba smażona na głębokim tłuszczu, więc nie smakowała najlepiej, a potem przez pół dnia mi się przypominał jej tłusty smak. Do tego kuchnia islandzka ma taką przypadłość, że dużo w niej mięsa, a mało dodatków. Chyba że tak się jada w restauracjach. Za to deser był najlepszym, jaki kiedykolwiek jadłem. Niesamowity smak.
Do banku prawie wszedłem od zaplecza. Myślałem, że budynek dzieli pocztę i bank, ale poczta to tylko mały stoliczek w rogu sali. Pani kasjerka na szczęście tylko się uśmiała, że przyszedł nowy pracownik.
Zrobiłem jeszcze zakupy i pojechałem dalej. Trochę pod wiatr, trochę z wiatrem. Kolejny podjazd – niby nic specjalnego, ale na szczycie nie było zjazdu. Był interior i silny wiatr (według znaku 9 m/s) i temperatura spadła do 3 °C. Zaczęło też kropić przez chwilę. Gdy w końcu się przedostałem do zjazdu z tego płaskowyżu, zobaczyłem mokre drogi, więc wyglądało na to, że ominął mnie prysznic, a przydałoby się umyć rower i sakwy z islandzkiego pyłu. Jakoś dawno nie padało.
Chciałem odwiedzić gorące źródło, ale było mi tak strasznie zimno i jeszcze ten wiatr nieustannie hulał z północy. Zrezygnowałem z pomysłu. Gdybym nie kupił spodni z windstopperem tuż przed odlotem, to chyba nie przejechałbym metra w takich warunkach. Jedynie brakowało mi rękawic, bo miałem tylko takie tandetne z Decathlonu.
Gdy dostałem się do fiordu i zacząłem jazdę z wiatrem, to od razu lepiej. Do tego jeszcze słońce się pokazało. Sama przyjemność. Aż musiałem kurtkę rozpiąć. Po dotarciu do końca fiordu pozostało mi pojechać pod wiatr na pole namiotowe. Na szczęście wiatr osłabł, a końcówkę mojej drogi rozświetliło słońce zachodzące za odległym fiordem. Niebo wyglądało nieziemsko tej nocy.

Kategoria góry i dużo podjazdów, kraje / Islandia, pod namiotem, setki i więcej, z sakwami, za granicą, wyprawy / Islandia 2016, rowery / Trek

Z głową w chmurach

  132.88  08:39
W połowie nocy zruszył się okropny wiatr i zaczął targać moim namiotem. Wydawało mi się, że nie spałem do rana, ale wstałem w miarę wypoczęty. Czym prędzej zebrałem się, a śniadanie zjadłem kawałek dalej na parkingu.
Trochę czasu powalczyłem z bocznym wiatrem i dostałem się do Blönduós. Supermarket otwierali dopiero o 13, więc poszedłem do kawiarni obok. Zamówiłem burger Ömmu, zupę dnia oraz oczywiście kawę. Hamburgerów nie jadam, więc się nie wypowiem, ale wybrałem go, ponieważ był jedynym daniem brzmiącym po islandzku. O zupie kelner zapomniał, bo był trochę zakręcony, ale to dobrze, bo burger był wystarczająco sycący.
Ruch na drodze mocno urósł, a do tego zaczynało być ponuro wkoło – szare chmury opadły nisko nad ziemię i w ogóle wszystko takie bez koloru. Brakowało mi ciekawych widoków, aby porobić zdjęcia. Pędziłem dalej, trochę z wiatrem, trochę przeciwko, bo chciałem zdążyć do sklepu, ale się nie udało. W punkcie informacji zasugerowali sklep na stacji benzynowej. Słabo wyposażony, ale coś wziąłem i nie musiałem się martwić o zapasy. Skyr też był. Po wyjściu zobaczyłem leżący rower, a obok połowę stopki. To już jest koniec jej historii. Wiatr zakończył jej żywot. Koniec też odchodzenia od roweru, aby zrobić zdjęcie górom ze środka drogi albo konikowi z ładną grzywą. Będzie zdecydowanie trudniej.
Potem było trochę więcej z wiatrem, a gdy wjechałem na kolejną górę, znalazłem się w chmurach. Tych samych, które od wczoraj zatapiają szczyty otaczających mnie wzgórz. Od mgły niewiele się różnią. Może trochę cieplejsze i bardziej deszczowe. Za wzgórzem był ich koniec, ale słońca już nie zobaczyłem.
Zatrzymałem się na jeszcze jednej, większej stacji benzynowej, aby kupić śniadanie i popędziłem na kemping na północ. Pęd to mocne słowo, bo miałem 8 km pod wiatr. Przejazd zajął mi z godzinę. Ulokowałem się pod płotem. Miałem nadzieję się wyspać, osłoniony od wiatru szarpiącego namiot. Szkoda, że nie było prysznica. Nie mogłem sobie przypomnieć, kiedy ostatnim razem się myłem.

Kategoria góry i dużo podjazdów, kraje / Islandia, pod namiotem, setki i więcej, z sakwami, za granicą, wyprawy / Islandia 2016, rowery / Trek

Dwa tygodnie na Islandii

  122.14  08:43
Jak ten czas szybko leci. Nawet nie zauważyłem, że minęła połowa mojego urlopu, a to już 2 tygodnie, jak szwendam się po tej wyspie.
Wyruszyłem nawet wcześnie, bo obudził mnie śpiewający Japończyk. Przejechałem się po Akureyri, tak aby ominąć światła i auta, i ruszyłem dalej krajową jedynką. Ruch był duży tylko wokół miasta. Dalej się zmniejszył. W dobrym momencie, bo miałem przed sobą długi podjazd wzdłuż zielonej doliny. Trochę deszczu, trochę słońca i byłem po drugiej stronie. Na dole górki czekała mnie przykra niespodzianka w postaci wiatru z północy. Kilkanaście kilometrów mozolnej jazdy z wieloma postojami na rozważania o sensie dalszej jazdy. Chciałem pojechać na północ, aż do Sauðárkrókur, aby ominąć ruch na jedynce, ale ruchu prawie nie było, a wiatr skutecznie zniechęcał do kontynuowania planu.
W Varmahlíð miałem jeszcze trochę czasu przed zachodem słońca, więc pojechałem dalej, do kolejnego kempingu, ale na miejscu nie zastałem ani żywej duszy, ani informacji o miejscu na kemping. Przyjechałem za późno i wszyscy pewnie spali. Ruszyłem dalej, szukając odpowiedniego miejsca na nocleg. Znalazłem coś nad rzeką, ale nie miałem pewności, czy nie była to własność prywatna, dlatego zaryzykowałem z myślą, że następnego dnia musiałbym się szybko zwinąć. Zdążyłem się rozbić przed deszczem.
Kolejna awaria – urwał się gwint śruby trzymającej bagażnik. Wiedziałem, że kiedyś nie wytrzyma. Dobrze, że miałem opaski zaciskowe na taką ewentualność. Gorzej ze stopką, która pękła wczoraj. Jej nie naprawię tak łatwo.
Kategoria góry i dużo podjazdów, kraje / Islandia, pod namiotem, setki i więcej, z sakwami, za granicą, wyprawy / Islandia 2016, rowery / Trek

Kategorie

Archiwum

Moje rowery