Trwa ładowanie…
Trwa ładowanie…

Widzisz podstawowy wygląd strony. Wystąpił problem z serwerem plików. Napisz do mnie, gdyby problem występował zbyt długo.

Andrzej na rowerze

Wpisy archiwalne w kategorii

setki i więcej

Dystans całkowity:61323.98 km (w terenie 5379.79 km; 8.77%)
Czas w ruchu:3181:59
Średnia prędkość:19.03 km/h
Maksymalna prędkość:72.10 km/h
Suma podjazdów:413759 m
Maks. tętno maksymalne:150 (76 %)
Maks. tętno średnie:160 (81 %)
Suma kalorii:175271 kcal
Liczba aktywności:462
Średnio na aktywność:132.74 km i 6h 58m
Więcej statystyk

Szosa gminy zalicza

  200.71  08:31
Jak to mawiają, do trzech razy sztuka. Tak więc dzisiaj wybrałem się na wycieczkę, którą zaplanowałem jakiś czas temu. Ze względu na wiatr wybrałem odwrotny kierunek od planowanego.
Planowałem pojechać wcześnie rano, ale zaspałem. Warunki na dworze i tak nie były najlepsze ze względu na zamglenie. Ruszyłem o 10 w kierunku Biedruska. Tam miałem nieprzyjemną sytuację, bo spod mojego koła wystrzelił kamyk i uderzył w wyprzedzające mnie auto. Całe szczęście kierowca i pasażer byli normalni – zapytali co się stało, wyjaśniłem im i rozjechaliśmy się bez zgrzytów.
Zgłodniałem w Wągrowcu, więc zrobiłem sobie tam przerwę lunchową i przy okazji rozgrzałem, bo temperatura wahała się od -0,7 do -0,1 °C. Zero pojawiło się dopiero po południu. W Gołańczy myślałem o zrezygnowaniu z jazdy na północ, bo wiatr nie był przyjemny, ale wyjechałem za miasto na próbę i nie było źle. Tak dojechałem do Wyrzysku, gdzie złapał mnie zmierzch, a potem do Łobżenicy. Co ciekawe, po zachodzie słońca zrobiło się cieplej i nawet 2 °C pojawiały się na termometrze.
Nie spodobało mi się na drodze na wschód. Mało wygodne asfalty, czasem asfaltów brak, więc musiałem kombinować, jak przedostać się dalej. A ponieważ szukałem sposobu na zaliczenie kilku gmin, to jechałem zygzakiem. Kierunek południowy stawał się najmniej przyjemny, bo wiatr zmienił kierunek. Do tego zaczęło kropić, potem jeszcze pojawiła się silna mgła, ale na chwilę, bo zaraz zaczęło mżyć. Mokre i brudne ulice brudziły rower, więc nie byłem zadowolony. Jako że na liczniku zbliżało się 200 km, to postanowiłem dojechać tylko do Koronowa i tam się zatrzymać. Nie sądziłem, że mój plan będzie taki długi.
Zaskoczyła mnie długość oraz jakość dróg dla rowerów w Koronowie. Chociaż mogłem mieć szczęście, bo jak spojrzałem teraz na mapę, to widzę, że jechałem po jedynych drogach dla rowerów w tym mieście. Drogi mają dwa minusy. Często są mijanki z prawej na lewą strony drogi i odwrotnie. Nie wiem, czy bardziej chcieli tym zdenerwować kierowców czy rowerzystów. Drugi minus za przejazdy rowerowe, na których można się zabić, bo mają wysokie krawężniki i przecinają drogi nieutwardzone.
Zatrzymałem się w ośrodku wczasowym, w którym odbywały się aż dwie imprezy andrzejkowe. Dobrze, że pokoje miały tam podwójne drzwi. Recepcjonista, a po części i ja, nie mógł uwierzyć, że dojechałem tam z Poznania w jeden dzień. No to teraz jeszcze powrót.
Kategoria po zmroku i nocne, setki i więcej, Polska / wielkopolskie, Polska / kujawsko-pomorskie, kraje / Polska, mikrowyprawa, rowery / GT

Szosa na mrozie

  137.44  05:57
Wybrałem się na wycieczkę, rano, przed godz. 6. Planowałem wsiąść do pociągu, dwóch minut zabrakło, jak zawsze. Nie chciałem wracać, więc pomyślałem, aby pojechać gdzieś na krótką przejażdżkę. Wybrałem Gniezno.
Byłem ubrany na lekko, bo nie planowałem tak wcześnie jechać. Pociąg miał mnie zabrać kawałek i wysadzić po wschodzie słońca, a tymczasem słońca nadal nie było. Wstało gdzieś za drzewami, więc nawet nie widziałem. Nie było ciepło, bo temperatura dochodziła do -5 °C. I przez mój brak stroju trochę żałowałem wyruszenia na tę przejażdżkę. Myślałem o zawróceniu gdzieś w Pobiedziskach, ale robiąc przystanki, rozgrzewałem się – chodziłem tam i z powrotem, aż w palce szczypało od ciepła. Po drodze zatrzymałem się też na stacji benzynowej, żeby przypomnieć sobie smak tamtejszej kawy. Nie pamiętam już kiedy ostatnio robiłem takie przystanki. A w takim zimnie to już dawno nie jechałem. W ogóle dawno jeździłem i coś mnie wzięło na taką przejażdżkę. Czuję się jak mors. Może mam coś z jego natury?
W Gnieźnie tradycyjnie zdjęcie katedry i w drogę. Na południe, aby nie rysować odcinków na mapie, tylko ładne pętle. Ledwo wyjechałem z miasta, a nadciągnęła okropna mgła. Jechałem blisko prawej, jak tylko mogłem, bo światła aut były ledwo widoczne, więc nie wiem, co widzieli jadący za mną; nie chcę o tym myśleć. Tylko jeden baran się trafił, co wyprzedził inne auto i prawie doprowadził do wypadku. Jak można wyprzedzać we mgle, i to jeszcze tak silnej?
Szczęśliwie mgła do Wrześni zdążyła się zmyć i mogłem już do Poznania jechać bez stresu. Aut nie za wiele, tylko pobocza takie brudne. Dobrze, że jeszcze solą nie sypią. Po godz. 11 temperatura w końcu stała się dodania. Miałem nadzieję wrócić do domu przed południem i że będzie to 80, maksymalnie 100 km, ale się trochę wydłużyło i powrót zajął godzinę więcej. Na szczęście słońce przegoniło mróz i ostatecznie w Poznaniu były 3 stopnie na plusie. Może jutro mi się uda?
Kategoria kraje / Polska, po zmroku i nocne, setki i więcej, Polska / wielkopolskie, rowery / GT

Szosa w Puszczy Noteckiej

  167.27  07:18
Miałem jechać do Jury Krakowsko-Częstochowskiej, miałem jechać do rodziny na drugim krańcu Polski (próbując pobić swoją życiówkę), ale pogoda wszystko zepsuła, zostawiając 2 dni z czterech bez deszczu. To już nie Islandia, więc nie mam ochoty moknąć. Wybrałem więc kręcenie po okolicy. Plan był taki, aby pojechać pod wiatr i wrócić razem z nim.
Założyłem dzisiaj cieplejsze buty – te, w których byłem na Islandii. Jak się okazało, są za wysokie, aby wcisnąć się w noski, a nie miałem ochoty wracać się do domu, żeby cokolwiek demontować, więc jedynie zaciągnąłem paski i trzymałem stopy na drugiej stronie pedałów. Mało wygodne, ale to był jedyny sposób.
Ruszyłem krajówką. Był duży ruch – w niedzielę, w środku długiego weekendu. Zupełnie nie pojmuję tego. Gdzie ci wszyscy ludzie tak pędzą? Za Obornikami przerzedziło się tylko odrobinę. Nie miałem szczęścia do słońca, bo co się zatrzymałem, to zdążyło ono schować się za chmurami. Ale na kilku zdjęciach uchwyciłem resztki złotej jesieni. Szkoda, że tak szybko zniknęła, ale sam jestem sobie winien, że tak mało jeździłem.
Chciałem się przejechać po nowej obwodnicy Czarnkowa. Spotkałem tam policjantów, którzy złapali wariata, który prawie mnie potrącił. Dokąd ci idioci się spieszą? Miastem docelowym na dzisiaj była Trzcianka, jednak uznałem w Czarnkowie, że lepiej będzie jechać już do domu, bo zbliżał się wieczór. Wymyśliłem, że podjadę jeszcze kawałek i zrobię ładną pętlę przez Wronki. Nie pomyślałem o jednym – na odcinku wojewódzkiej 153 z Gajewa do Ciszkoda jest przeprawa promowa, która dodatkowo jest czynna tylko w dni robocze. Z początku pomyślałem o dojechaniu do kolejnego mostu na Noteci, który jest w Wieleniu, ale to jeszcze dalej niż do Trzcianki, więc zawróciłem się do Czarnkowa. Potem, aby nie jechać po własnym śladzie, skręciłem na Obrzycko. W Puszczy Noteckiej wciąż złoto na drzewach. Trzeba by się tam jeszcze kiedyś wybrać przy lepszej pogodzie. Z Obrzycka do Szamotuł miałem rzut beretem, ale jak przypomniałem sobie jak tragiczna jest nawierzchnia na tym odcinku, to aż mnie głowa rozbolała. Przyszła z ratunkiem dawna wojewódzka prowadząca na Ostroróg. Prawie idealna nawierzchnia do samych Szamotuł. A z Szamotuł do Pamiątkowa kolejna niespodzianka, bo zapomniałem, że tam była tragedia równie duża, co z Ostrowa do Szamotuł. Była, bo całą drogę wyremontowali i jedzie się teraz idealnie. Gdyby tak jeszcze nie zrobili tamtej beznadziejnej drogi dla rowerów z kostki Bauma.
Temperatura po zmroku spadła do 7 °C. Miałem na sobie zwykłą bluzę, ale było mi wyjątkowo ciepło. Ponarzekać mogę na buty, w których było mi zimno, a na Islandii przy nawet niższej temperaturze czułem pełen komfort. Jaka tu różnica? Mam też nowe rękawice Shimano, które miały chronić od wiatru (i działać w temperaturze 5 °C), a nie dość, że szybko się brudzą (są jasne, więc to pewnie normalne?), to jeszcze płytki srebra działają jak radiator, wychładzając dłonie. Plus dla Garmina, bo dzisiaj się nie wyłączył.

Kategoria kraje / Polska, po zmroku i nocne, Puszcza Notecka, setki i więcej, Polska / wielkopolskie, rowery / GT

Wokół Zielonki

  129.00  05:14
Dzisiaj też miało padać, ale zaryzykowałem. Postanowiłem wykonać swój plan, bo jak to mówią, do trzech razy sztuka. Tylko tym razem w przeciwnym kierunku i odrobinę dłuższy.
Zabłądziłem w mieście, nie mogąc przypomnieć sobie wygodnych dróg pozbawionych beznadziejnych ścieżek rowerowych, aby można się bezpiecznie wydostać z Poznania. Gdy mi się to udało, w Swarzędzu wjechałem na krajową 92, aby dostać się do Kostrzyna. Był większy ruch, ale na nowym rowerze szybko połknąłem kilometry. Z Kostrzyna miałem pojechać do Pobiedzisk, ale zrobiłem to trochę na około. Trochę po starej wojewódzkiej, trochę po drogach serwisowych (z czego jedna była ślepym zaułkiem), dojechałem do Łubowa, a potem skierowałem się na Poznań. W Pobiedziskach skręciłem na Kiszkowo, a potem już prosto do Sławy Wielkopolskiej, do której prawie mi się udało dojechać podczas wcześniejszej próby.
Drogę do domu już znam na pamięć, więc szybko wróciłem. W mieście jakieś korki, więc ominąłem je osiedlami. Wróciłem jeszcze zanim zapadł zmrok, ale zanieczyszczone powietrze ograniczało widoczność, więc światła miałem włączone daleko przed zachodem słońca. Dzisiaj Garmin znów się wyłączył dwukrotnie, tyle że w miarę szybko zareagowałem, bo mam go na kierownicy i od czasu do czasu rzucam okiem. Najdziwniejsze jest to, że za drugim razem wyłączył się dokładnie w tym samym miejscu, co ostatnio. Zupełnie nie pojmuję, co może być nie tak.
Kategoria kraje / Polska, setki i więcej, Polska / wielkopolskie, rowery / GT

Wyprzedzić jesień

  131.59  06:35
Wydaje się, że niedawno kupowałem bilet na Islandię, a to już prawie 2 miesiące jak stamtąd wróciłem. Ale ten czas leci. Kilka dni temu zauważyłem, że w Poznaniu wiele drzew zrzuciło już liście. To na pewno toksyczne powietrze, dlatego musiałem się stamtąd wyrwać. Pojechałem do Puszczy Noteckiej.
Skwar był nieznośny już od początku podróży. Temperatura wynosiła 33–36 °C i nie było nawet odrobiny wiatru. Można było liczyć najwyżej na opory powietrza. Szukając jakiejś ciekawej drogi, wpadłem na pomysł dostać się najpierw do Kaźmierza, ale coś mi nie wyszło i dojechałem tam okrężną drogą przez Tarnowo Podgórne. Dalej do Szamotuł, skąd wymyśliłem, aby wyjechać inną drogą. Tak wpadłem na piaski, przez które się jakoś przedarłem. Myślałem, że wyjadę we Wronkach, a tu niespodzianka, bo dotarłem do Obrzycka. To nic, i tak moim planem była Puszcza Notecka.
Jazda przez las przynosiła dużą ulgę. Przynajmniej przez las liściasty. Na szczęście słońce powoli skłaniało się ku horyzontowi, więc już tak nie prażyło. Po wjechaniu na leśne drogi było z początku grząsko, ale potem znalazłem szutrową drogę, która biegła zygzakiem. Dalej znalazłem drogę asfaltową, którą dostałem się do Obornik. Było już po zmierzchu. Niestety nie udało mi się uchwycić żadnego ładnego zdjęcia przed zachodem, a wciąż tak mocno poluję na to, aby uchwycić coś cieszącego moje oko. Teraz będę miał coraz więcej czasu na to, bo zmrok przychodzi coraz szybciej. Dzisiaj zastał mnie po raz pierwszy od dawien dawna, bo już nie pamiętam, kiedy ostatnio jechałem po ciemku. Na Islandii się nie liczy, bo tam zawsze było widno.
Miałem do wyboru powrót do Poznania po krajówce lub przez wioski. Chyba się zamyśliłem i ostatecznie pojechałem po drodze krajowej. Strasznie duży ruch, auto na aucie. Musiałem czekać kilka minut, aby móc się włączyć do ruchu (porąbane chodniki dla rowerów po przeciwnej stronie drogi). Dobrze, że jest tam ociupina pobocza, to byłem spokojniejszy o siebie. Jedynie kierowcy tirów wydawali się agresywniejsi niż zwykle, ale przecież się mieścili. W każdym razie, ruch się zmniejszył (kierowcy zachowywali większy odstęp) dopiero za węzłem z drogą ekspresową. Tak jakby zabrać co drugi pojazd w porównaniu do tego, co było wcześniej.
Kategoria po zmroku i nocne, Puszcza Notecka, setki i więcej, terenowe, Polska / wielkopolskie, kraje / Polska, rowery / Trek

Biskupin

  103.95  05:21
I po imprezie. W tym roku brakowało mi atrakcji wymagających sprawności, ale i tak dobrze się bawiłem. Dodatkowo po raz pierwszy w życiu dostrzegłem Drogę Mleczną i zdałem sobie sprawę, że nie oglądałem gwiazd od 15 lat.
Wyruszyłem na ponad godzinę przed odjazdem autokaru, bo na dzisiaj nie było zaplanowanych atrakcji. Pomyślałem, że sam coś sobie urządzę i pojechałem do Biskupina. Słońce dawało się we znaki już od początku, ale na szczęście wiatr, który mnie wcześniej martwił, był wybawieniem. Wiało bardzo przyjemnie, podczas gdy słońce podsmażało na odcinkach bez drzew.
Ostatnim razem zrezygnowałem ze zwiedzenia muzeum archeologicznego ze względu na brak stojaków na rowery. Nic się nie zmieniło, więc zaryzykowałem i zostawiłem mojego kompana pod płotem obok innych rowerów. Zarząd muzeum, czy kto tam jest szefem, musi być ślepy, żeby nie widzieć rosnącej popularności rowerów. Chyba rowerzyści muszą zacząć wprowadzać rowery do środka muzeum, aby ktokolwiek kiwnął palcem. No chyba że kasa się zgadza.
Po zwiedzeniu muzeum mój rower nadal stał na swoim miejscu. Zatrzymałem się jeszcze na obiedzie w barze pod muzeum. Wybrałem opcję dania z kuchni pałuckiej. Jakie było moje zdziwienie, gdy dostałem to samo, co w Łowiczu. No, może tym razem zamiast smaku kebaba czuć było głęboki tłuszcz. Ciekawe, w jakim jeszcze regionie spotkam się z tym daniem „regionalnym”.
W kierunku Poznania wybrałem najprostszą drogę i przez dłuższy czas jechałem tą samą drogą, co rok temu, gdy odwiedziłem Biskupin. Potem jakoś tak zboczyłem, że wjechałem na drogę sprzed dwóch lat. Trafiłem na świeżutki asfalt, a do tego na kilka nielegalnych reklam, które szpeciły drzewa. Gwoździ gołymi rękoma wyjąć nie mogłem, ale przynajmniej przyczyniłem się do poprawienia wyglądu przestrzeni publicznej. Szkoda, że niektóre wizje Lema się nie mogą sprawdzić. Chyba tylko totalna inwigilacja byłaby w stanie zapobiec temu złu.
W końcu wjechałem do Zielonki, dzięki czemu mogłem odetchnąć od upału. O dziwo w tym roku jeszcze nie spotkałem jusznicy deszczowej, która po doświadczeniach z ostatnich lat zniechęcała mnie do odwiedzenia tej puszczy. Może znów zacznę tam jeździć? Tylko mogliby już skończyć Gdyńską w Poznaniu, żeby się lepiej jeździło. Z drugiej strony jednak szkoda mi roweru, bo zawsze gdy wjeżdżam w teren, to mój napęd chrupie od piasku. Mam wrażenie, że kiedyś mi to nie przeszkadzało.
W Murowanej Goślinie odszukałem otwarty sklep, bo skończyła mi się woda i pojechałem do Poznania przez Biedrusko, gdzie wyprzedził mnie rowerzysta (może miał z 50 lat) i jechał daleko w przodzie. Zatrzymał się niedaleko granic Poznania, ale znów ani be, gdy go mijałem. Gdy ruszył, dojechał do mnie i nawet nie wyprzedzał, tylko siedział w tunelu, więc zacząłem powoli zwiększać prędkość. 20, 30, 40, a on nic. Na szczęście upał zelżał, więc mogłem utrzymać takie tempo dłużej bez przegrzania się. Dopiero po kilku kilometrach dał sobie spokój. Jaka szkoda, że gdy dojechałem do domu, to się okazało, że bateria w Garminie wyczerpała się przed Biedruskiem. Nawet nie będę miał szansy sprawdzić, czy gość jest na Stravie.

Kategoria Polska / kujawsko-pomorskie, kraje / Polska, Puszcza Zielonka, setki i więcej, terenowe, Polska / wielkopolskie, z sakwami, rowery / Trek

Po łowicku

  157.26  07:26
Obudził mnie siąpiący deszcz, więc poszedłem dalej spać. Po ruszeniu miałem drogę usłaną lustrami kałuż i mlaskanie spod kół. Ponieważ zdecydowałem się jechać na wschód, to prażące słońce świeciło z góry i z dołu, odbijając się od mokrego asfaltu.
Jechałem drogą krajową. Ruch był bardzo mały, a doliczając do tego szerokie pobocze, jechało się całkiem bezpiecznie. Szkoda tylko, że na drogach krajowych jest taka nuda. Tylko niebo organizowało mi pokaz białych i szarych chmur, które od czasu do czasu wyglądały groźnie.
Czas szybko zleciał i dojechałem do Łowicza. Pod katedrą obejrzałem procesję z udziałem ludzi ubranych w tradycyjne łowickie stroje. Potem jeszcze orkiestra chodziła po rynku, przygrywając piosenki kościelne.
Zatrzymałem się w trzeciej restauracji, bo w pierwszej nie było wolnych stolików, a druga była zagraniczna. W moim menu znalazłem tylko jedno danie regionalne – filet z piersi kurczaka po łowicku. Był słaby i smakował kebabem. W tym mieście nie serwują dań regionalnych czy to po prostu nie był mój dzień?
Zajrzałem jeszcze do sklepiku z pamiątkami, kupując kilka praktycznych gadżetów i pojechałem szukać dworca, bo nie czułem się na siłach, aby dotrzeć do Warszawy. Jeden pociąg dopiero co odjechał, w drugim nie było miejsca na rower, więc pozostał trzeci – jadący 4 godziny później. Co ja miałem tyle czasu robić w Łowiczu? Obmyśliłem plan zrobienia pętli. Najpierw kawałek na południe po innej, mniej przyjaznej drodze krajowej. Choć kusiła mnie bliskość Skierniewic, to nie brałem ich pod uwagę ani podczas planowania, ani gdy widziałem znaki drogowe z kilometrażem. Chciałem zrobić sobie zapas czasu, aby spróbować znaleźć inną restaurację z regionalnym jedzeniem.
Trafiłem przypadkiem do Nieborowa, gdzie znajduje się pałać Radziwiłłów. Zakaz jazdy rowerem zniechęcił mnie do odwiedzenia parku, a przecież mogłem się przespacerować. Mądry ja.
Dostałem się do Sochaczewa, ale niczym mnie nie zainteresował. Zwróciłem jednak uwagę na późną godzinę, więc musiałem się ewakuować. Miałem teraz pod wiatr, co dodatkowo spowalniało jazdę. Do tego zacząłem być głodny, a po żadnym sklepie ani śladu. Gdy w końcu znalazłem się w Łowiczu, to nie było już mowy o żadnej kolacji, bo dotarłszy na dworzec, byłem spóźniony 3 minuty. Ale pociąg aż 12, więc to mnie uratowało. W pociągu zabrakło przedziału rowerowego, ale wpakowałem rower do toalety w ostatnim wagonie. Nie mój pomysł, ale bardzo praktyczne podejście, bo w przejściu zmieściłyby się maksymalnie 2 rowery, a właśnie tylu rowerzystów poza mną już w pociągu było. Tak więc 3 rowery w sezonie rowerowym przeleżały całą drogę do Poznania w toalecie. Brawo, PKP Intercity.
Kategoria Polska / wielkopolskie, Polska / mazowieckie, Polska / kujawsko-pomorskie, kraje / Polska, setki i więcej, dojazd pociągiem, mikrowyprawa, rowery / Trek

5 mm to za mało

  179.55  08:15
Plan na ten weekend był zupełnie inny, ale jak zwykle nie zdążyłem na pociąg. Szkoda mi było wracać do domu, bo pewnie połowę niedzieli spędziłbym na pracy, więc spod dworca wyruszyłem na wschód.
Zaplanowałem dojechać do samej Warszawy, ale to tylko wstępny plan. Dzisiaj zaś chciałem dostać się do Kłodawy. Podobno są tam podziemia, a ja lubię chodzić po tunelach.
Podjechałem kawałek krajówką do Kostrzyna, potem skręciłem na Pobiedziska. Miało wiać z zachodu, ale pogoda zmieniła zdanie i pomęczyłem się trochę z północnym wiatrem. Na stacji benzynowej dobudziłem się kawą, bo wstałem dzisiaj przed godz. 6, aby zdążyć ze wszystkim. Jak widać, było to wciąż za późno.
W centrum Pobiedzisk wjechałem na remontowaną drogę. Pewnie miałem ją ominąć, ale jakiś idiota ustawił nakaz skrętu w lewo za znakiem zamiast nakazu skrętu przed znakiem i przez to wjechałem na tę drogę (jak później zauważyłem, nie byłem jedynym oszukanym). Niby nic wielkiego, gdyby nie zabłąkany gwóźdź, który przebił na wylot oponę i dętkę. Wkładka „antyprzebiciowa” okazała się nieprzydatna. 5 mm to za mało. Zakleiłem dwie dziury i zauważyłem, że Islandia zostawiła ślady również na bieżniku tylnej opony, odsłaniając błękit wkładki (raptem 2 miesiące temu założyłem tę oponę). Ciekawe, co stałoby się, gdybym wyruszył na jeszcze dłuższą wyprawę.
Gdy wjechałem na starą krajówkę do Gniezna, okazało się, że ruch jest jeszcze większy niż do Wrześni. Sądziłem, że ze względu na dłuższy weekend wszyscy powyjeżdżali wczoraj i dzisiaj będzie luźno.
Było już lekko z wiatrem i do Gniezna dostałem się tuż przed południem. Zjadłem obiad i pełen sił mogłem pędzić. Witkowo, Powidz, Kleczew, Ślesin, Sompolno. Kolejne miasteczka przemijają. Nic ciekawego się nie dzieje. Jedynie chmury zapewniają rozrywkę. W Powidzu odwiedziłem plażę z mnóstwem ludzi, co przy pochmurnej aurze było zaskakujące. Z kolei w Ślesinie trafiłem na korek rodem z Warszawy. Gdzie ci wszyscy ludzie „pędzili”?
W drodze do Kłodawy wyczytałem w internecie, że kopalnia jest czynna wyłącznie w dniu roboczym. Czyli ani dzisiaj, ani jutro. Ja to mam farta. Jako że miasto nie ma nic więcej do zaoferowania, pojechałem do jedynego hotelu. A może by tak pojechać jutro do Łodzi?
Kategoria setki i więcej, Polska / wielkopolskie, kraje / Polska, mikrowyprawa, rowery / Trek

Znów ten Reykjavík

  102.31  07:19
Dzień zaczął się pochmurno. Fiord, który miałem do pokonania był usłany pagórkami. To zdecydowanie nie był mój dzień, bo jechało się ciężko.
Minąłem starą amerykańską bazę z czasów II wojny światowej. Przeznaczyli ją na akademik. Ciekawe jak tam z ciepłem zimą w takich starych hangarach.
Zboczyłem z drogi w kierunku wodospadu Glymur. Niestety ponad godzinny trekking z tysiącem wstrętnych much latających wokół głowy i włażących gdzie popadnie zniechęciło mnie do zobaczenia najwyższego wodospadu Islandii (przynajmniej dawniej najwyższego, bo kilka lat temu odkryto nowy). W drodze powrotnej wybrałem skrót po starej drodze. Wyglądał obiecująco, ale asfalt się skończył i musiałem przetoczyć się ze stromizny po luźnych kamieniach. Taka krótka przygoda na islandzkich bezdrożach.
Zajechałem do kawiarni. Kawę serwowali tylko z dzbanka, więc nic specjalnego. Mieli za to dania obiadowe. Głównie hamburgery. Byłem głodny, więc zamówiłem jednego. Oraz islandzką szarlotkę na deser. I jeszcze rogalika. Wszystko podali od razu, więc szarlotka zdążyła rozmięknąć przez bitą śmietanę. Rogalik był taki nieokreślony. Bez dodatków, twardy, łatwo się nim zapchać. Ale mieli sklep, więc podratowałem się codzienną porcją skyru. No, może prawie codzienną, bo nie codziennie miałem dostęp do cywilizacji.
Na mapie rowerowej, którą dostałem na lotnisku była propozycja drogi, którą można dojechać do Reykjavíku. Wydawała się lepsza niż jedynka pod Borgarnes. Aut nie było dużo, ale może to przez zbliżający się wieczór. Minąłem kemping, na którym chciałem się zatrzymać wczoraj, a miałem na liczniku ponad 70 km. To bym dopiero rekordową trasę zrobił.
Wjechałem do obszaru metropolitalnego. Ruch na drogach był bardzo duży, a do tego od dłuższego czasu padało. Jechałem więc chodnikami, co jest dopuszczalne przez islandzkie prawo. Najczęściej był wygodny asfalt, czasem jakaś gleba. Krawężniki też w dużej mierze zostały ścięte, choć daleko im do ideału.
Minąłem dziesiątki pół golfowych. Islandczycy chyba uwielbiają spędzać czas w ten sposób. Nie wiedzieć kiedy wjechałem do Reykjavíku. Miałem takie piękne plany, aby zatrzymać się na kempingu i wybrać na wycieczkę z plecakiem. Dotarłem na kemping. Najdroższy na Islandii, ale ze zniżką 10% dla rowerzystów było lepiej. Był olbrzymi. Bardzo podobny do tego w Selfossie, tylko na miarę metropolii. Rozbijałem się w deszczu. Lubię islandzki deszcz, ale to ma swoje granice. Spędziłem więc dużo czasu w pomieszczeniach socjalnych, gdzie poszerzałem swoją ksenofobię wobec niekulturalnych narodów.
Kategoria góry i dużo podjazdów, kraje / Islandia, pod namiotem, setki i więcej, z sakwami, za granicą, wyprawy / Islandia 2016, rowery / Trek

Jest Ok

  105.45  08:37
Udało mi się wyruszyć wcześnie. Było pochmurno, ale za gorąco, bo jechałem tylko w koszulce i spodenkach. Upał w Fiordach Zachodnich to było nic. No i miałem siatkę na głowie, bo inaczej się nie dało, tak dużo latało tych wstrętnych much. Miałem przed sobą dużo terenu, ale nie w głowie mi były lodowce (chociaż mijałem je dosyć blisko). Chciałem się dostać do obszaru metropolitarnego okrężną drogą obok góry Ok. Znów czekał mnie interior. Droga była usłana kamieniami i wyryta dołkami jak w tarce. Co kilkadziesiąt minut mijało mnie auto 4x4, a za nim ciągnęły się kłęby kurzu.
Podczas postoju na obiad zatrzymała się furgonetka. Brytyjka, która podróżuje od kilku lat po świecie z mężem, zaproponowała mi, że zrobi zdjęcie moim aparatem. Szkoda, że słońce wiszące nad lodowcem wyszło zza chmur. Przynajmniej miałem zdjęcie mnie na tle lodowca, bo sam nie wpadłbym, aby takie sobie zrobić.
Od początku dnia miałem pod górkę. Podjazd był jednak wyjątkowo łatwy jak na Islandię. Znalazłem się na ponad 700 m i był to, jak do tej pory, najwyższy szczyt na Islandii przeze mnie zdobyty. Ze zjazdem był kłopot, bo rozpęd miałem, ale kamienie i doły nie dawały mi żadnych szans. Kilkanaście razy poczułem, jak obręcz koła dobija do podłoża. Nie pompowałem kół od przylotu, ale z mniejszym ciśnieniem nie czułem drgań. Tak czy inaczej, kapcia nie złapałem.
Ruch nie był jakiś duży. Spotykałem różnych typków, włącznie z tymi bezmyślnymi, co jechali bez zwalniania. Strasznie się kurzyło. Mój rower na koniec dnia wyglądał jak po kąpieli w piachu. Nie wiedziałem nawet od czego mogłem zacząć, aby go wyczyścić.
Trafiłem na gorące źródło, ale woda w basenie nie wyglądała na najczystszą, więc zrezygnowałem. Z czarnych chmur, które zdążyły nadciągnąć zaczęło kropić. Miałem nadzieję, że umyję szybko rower, ale popadało tylko trochę, a pyłu niewiele ubyło. Potem i tak jeszcze zostałem wielokrotnie okurzony, bo dzisiaj prawie cały dzień był terenowy.
Byłem tak zmęczony, że ledwo robiłem kolejne podjazdy, a czekało na mnie jeszcze sporo. Niestety wieczór złapał mnie szybko, więc musiałem zatrzymać się na noc. Na obranym miejscu nie zastałem nikogo. Dosłownie, bo nawet jednej osoby na polu namiotowym. O ile to było pole, bo nie dopatrzyłem się żadnego znaku, ale trawa była przystrzyżona i na mojej mapie turystycznej obiekt oznaczony, więc się zatrzymałem. I tak byłem zbyt wykończony, aby jechać gdziekolwiek dalej. Jazda w terenie to mordęga na Islandii.
Kategoria góry i dużo podjazdów, kraje / Islandia, pod namiotem, setki i więcej, terenowe, z sakwami, za granicą, wyprawy / Islandia 2016, rowery / Trek

Kategorie

Archiwum

Moje rowery