Trwa ładowanie…
Trwa ładowanie…

Widzisz podstawowy wygląd strony. Wystąpił problem z serwerem plików. Napisz do mnie, gdyby problem występował zbyt długo.

Andrzej na rowerze

Wpisy archiwalne w kategorii

setki i więcej

Dystans całkowity:61323.98 km (w terenie 5379.79 km; 8.77%)
Czas w ruchu:3181:59
Średnia prędkość:19.03 km/h
Maksymalna prędkość:72.10 km/h
Suma podjazdów:413759 m
Maks. tętno maksymalne:150 (76 %)
Maks. tętno średnie:160 (81 %)
Suma kalorii:175271 kcal
Liczba aktywności:462
Średnio na aktywność:132.74 km i 6h 58m
Więcej statystyk

Nagano

  134.30  06:52
Plan na dzisiaj był prosty, to i nie mam o czym pisać, mimo że to jedna z najdłuższych wycieczek po Japonii. Musiałem się dostać do Nagaoki i to by było na tyle.
Wyruszyłem wcześnie rano, żeby nie dotrzeć do celu zbyt późno. Niestety nie miałem zbyt wielu opcji, więc wjechałem na krajową 117. Droga wiodła w górę wzdłuż rzeki. Mimo to zdarzało się wiele krótkich pagórków, które wydłużały jazdę. Kawałek przed celem skręciłem do miasta Iiyama. To był dobry wybór, bo w końcu drogi stały się puste i mogłem jechać w takim luksusie prawie do samego Nagano.
Dzisiaj miałem trochę pecha, bo gdy już się cieszyłem, że będę miał się gdzie zatrzymać, to okazało się, że mój host z Couchsurfingu się pomylił. Tak oto skończyłem w hostelu, ale zostałem poczęstowany ciepłym posiłkiem ugotowanym przez Chińczyków.
Wyjątkowo cenię sobie chodniki w Nagano, ponieważ mają bardzo małe krawężniki, więc mogłem jechać szybciej niż auta stojące w korkach.
Kategoria góry i dużo podjazdów, na trzech kółkach, po zmroku i nocne, setki i więcej, kraje / Japonia, z sakwami, za granicą, Japonia / Niigata, Japonia / Nagano, wyprawy / Japonia 2017/2018, rowery / GT

Oguni

  119.80  07:04
Na kolejny tydzień zaplanowałem odwiedzić Niigatę, a jako że z trzech dni wolnego zostały mi tylko dwa, to musiałem się sprężać. Znalazłem więc nocleg na trasie i mogłem ruszać.
Przed wyjazdem pożegnałem się z dziewczynami z wczorajszego hanami, przez co straciłem trochę na czasie, a potem pojechałem na zachód. Po dłuższej chwili zorientowałem się, że tę samą drogę pokonałem poprzedniego dnia. Przynajmniej miałem rozeznanie w terenie i tym razem nie padało. Miałem do pokonania długi podjazd, niewielki tunel i zjazd do Tendō. Dalsze plany zaczął psuć wiatr w twarz. Na tyle skutecznie, że szybko zapadł zmrok, zostawiając mnie daleko od celu. Jazda nocą jest dużo mniej wygodna, ale przynajmniej na tamtych drogach nie było tak dużo aut, jak zwykle.
Na jednym z przystanków skontaktowałem się z panem Toshiharu, na którego trafiłem za pomocą serwisu Airbnb. Uprzedziłem go, że się spóźnię o 2 godziny ze względu na wiatr. Po dłuższej wymianie zdań po japońsku, bo tylko tym językiem się posługiwał, dostałem instrukcję, abym pojechał na dworzec kolejowy. Tam po pewnym czasie pojawił się mój gospodarz z autem i zabrał mnie do celu, czyli swojego domu. Podróż zajęła prawie godzinę, więc nawet nie chcę wiedzieć ile bym jechał na rowerze pod górę i pod wiatr. Jestem dozgonnie wdzięczny za całą pomoc, jaką otrzymałem.
Drewniany dom pana Toshiharu znajduje się w górach pokrytych śniegiem, więc i temperatura spadła. Budowa domu trwała 20 lat, ale efekt jest zdumiewający. Tylko te robaki, które nawiedzają wiejskie domy. W miastach nigdy ich nie spotkałem, ale podobno są plagą na wsi. Zobaczyłem też studio nagrań z mnóstwem elektroniki, efekt pasji pana Toshiharu. Na koniec wszystkiego zostałem poczęstowany sporą kolacją. Jedyny minus to brak wody.

Kategoria góry i dużo podjazdów, na trzech kółkach, po zmroku i nocne, setki i więcej, z sakwami, za granicą, kraje / Japonia, Japonia / Miyagi, Japonia / Yamagata, wyprawy / Japonia 2017/2018, rowery / GT

Przez tereny wiejskie

  137.94  07:34
Opuściłem mieszkanie moich gospodarzy, zostawiając kartkę i prezent w podziękowaniu. Robiło się późno, a ja nie mogłem czekać. Zjadłem śniadanie w pobliskim konbini i ruszyłem w drogę. Było pochmurno, ale dzisiaj miało na szczęście nie padać.
Ruch był duży, a chodniki niewygodne. Nie mogłem nic z tym zrobić. W Nihonmatsu wypatrzyłem znaki prowadzące do zamku. Pierwszy zamek podczas tej podróży (pomijając przegapiony w Aizu-Wakamatsu), więc tym razem nie mogłem odpuścić. Zostawiłem rower przy parkingu i ruszyłem zwiedzać to miejsce. Trwał jakiś festiwal i na placu pod zamkiem zebrało się sporo ludzi. Były też stragany z jedzeniem, więc skusiłem się na dango, czyli rodzaj klusków z mąki ryżowej, które uważane są za japońskie słodycze. Obszedłem jeszcze zamek i pojechałem dalej.
Jechało się okropnie. Byłem zmęczony, drogi się nie kończyły, a chodniki irytowały. W Fukushimie drogi dla rowerów były tak jakby lepiej zorganizowane niż w Kōriyamie (zwłaszcza krawężniki nie były tak wysokie). Słowem przypomnienia, bo często się spotykam z bezmyślnie powtarzaną informacją, jakoby elektrownia Fukushima Dai-ichi była położona w mieście Fukushima. Otóż nie, elektrownia jest oddalona o 60 km od miasta i znajduje się w zamkniętej strefie, do której wstęp mają nieliczni. Wielu rowerzystów, którzy wybierają tamte okolice do przejazdu wzdłuż wschodniego wybrzeża jest zatrzymywanych i kierowanych okrężną drogą.
Mój plan zatrzymania się w Fukushimie nie wypalił. Nie znalazłem do ostatniej chwili nikogo, kto byłby w stanie mnie przenocować. Miałem plan awaryjny. Poznana kilka tygodni wcześniej Aki. Była ona otwarta na moją wizytę, więc kierowałem się dalej na północny-wschód. Było ciemno, na drogach tłoczno. Chodniki nadal denerwowały nierównością. Gdy dojechałem do Sendai, poprawił mi się humor za sprawą pięknego widoku na miasto, a noc trwała od dobrych wielu godzin. Niestety przejazd przez centrum był jedną, wielką pomyłką. Każde skrzyżowanie zatrzymywało mnie czerwonym światłem. Byłem zmęczony i zdenerwowany. Dojechałem do mieszkania Aki około północy. Bolały mnie plecy i miałem odciski na dłoniach. To była szalona podróż, ale całe szczęście zaplanowałem odpocząć w Sendai przez kilka kolejnych dni. Aki powiedziała, że wszystko poza Tōkyō to tereny wiejskie. Pewnie stąd istnieje opinia, że wielu Japończyków chce przenieść się do stolicy.
Kategoria na trzech kółkach, po zmroku i nocne, setki i więcej, z sakwami, za granicą, kraje / Japonia, Japonia / Fukushima, Japonia / Miyagi, wyprawy / Japonia 2017/2018, rowery / GT

Powoli w kierunku tuneli

  138.28  08:05
Jak wczoraj wieczorem zaczęło padać, tak dzisiaj nie przestało. Wyruszyłem w deszczu. Miałem na sobie prawie wszystkie przeciwdeszczowe ubrania sprawdzone na Islandii. Prawie, bo do szczęścia brakowało butów. Miałem ochraniacze na butach sportowych, ale to rozwiązanie nie sprawdziło się najlepiej. Do tego wszystkiego temperatura była niska.
Miałem niewielki dystans do kolejnego miasta, dlatego pojechałem okrężną drogą. Ruch był zaskakująco znikomy. Od początku pod górkę, a im wyżej, tym bardziej nieznośnie zimno. Na przystanku z widokiem na dolinę zagadali do mnie Japończycy. Pytali, czy wszystko w porządku. Tyle zrozumiałem, więc odpowiedziałem, że tak, a oni z tego wszystkiego pomyśleli, że mówię po japońsku i zaczęli coś tam jeszcze mówić, ale ich tylko przeprosiłem, że nie rozumiem, oni z japońską manierą też przeprosili i pojechali w swoją stronę.
Ze znaków dowiedziałem się, że w tamtych lasach są niedźwiedzie, ale na szczęście żadnego nie spotkałem. Na wysokości 700 m pojawił się śnieg wokół drogi, a potem pierwszy tunel. Za nim kilka kolejnych i w każdym z nich było jeszcze zimniej niż na zewnątrz. Telepałem się z zimna i za każdym wylotem robiłem spacer dla rozgrzewki.
Koniec końców wyszło słońce, więc zrobiło się nieco cieplej. Zwłaszcza że miałem długą drogę w dół. Dojechałem do jakiejś wioski, ale na próżno było szukać otwartego sklepu, żeby coś zjeść. Ostatecznie skończyłem na zamkniętej drodze i musiałem się zawrócić. Na szczęście tylko odrobinę, ale wjechałem na zatłoczoną krajówkę.
Zatrzymałem się na parkingu. Szukając restauracji w mojej nawigacji, dostałem butelkę napoju od kierowcy, który zatrzymał się, aby kupić coś do picia z automatu do napojów. Ostatecznie znalazłem sklep 7-eleven, w którym nie dogadałem się ze sprzedawcą, bo często można kupić posiłek, który jest podgrzewany w mikrofalówce, ale najwidoczniej nie zawsze. Potem się dowiedziałem, że chciałem kupić danie na zimno i stąd powstał sprzeciw sprzedawcy do podgrzania go. Spróbował on wyjaśnić mi, że jedna półka jest z jedzeniem na zimno, a druga na ciepło, ale z całego zamieszania, aby nie wydłużać kolejki klientów, wziąłem kanapki.
Gdy dotarłem do miasta Aizuwakamatsu, kompletnie zapomniałem o zamku i przegapiłem go. Szkoda, bo przestało padać i mogłem liczyć na kilka ciekawszych zdjęć. Czas mnie jednak gonił, więc może i dobrze, że tak się stało. Gdy jechałem w górę, do jeziora Inawashiro, pojawiła się mgła, ale na palcach ręki mogłem policzyć auta, które były widoczne we mgle. Prawie nikt nie włączał świateł. Coś niewyobrażalnego. Bałem się jechać. Całe szczęście droga przy jeziorze była mniej zamglona i tylko zmrok uprzykrzał życie (nie licząc niekończącej się rzeki aut).
Przede mną był długi zjazd oraz szerokie pobocze, więc myślałem, że pojadę szybciej, aż się nadziałem na kawałek szkła, który zmusił mnie do zatrzymania się i załatania dziury. Nie przejechałem pięciu kilometrów, jak powietrze zeszło z koła po raz kolejny. Zatrzymałem się pod sklepem, gdzie zaczepiła mnie Japonka z trójką Hindusów. Jeden z nich wracał do swojego kraju żenić się. To nic, że mówił po japońsku po kilku latach mieszkania w Japonii. Życie przynosi wiele niespodzianek.
Okazało się, że odkleiła się łatka założona kilkanaście minut wcześniej. Nie chciałem marnować czasu, więc założyłem zapasową dętkę, dałem znać moim dzisiejszym gospodarzom, że moje opóźnienie się pogłębi i pojechałem dalej do miasta Kōriyama. Prawie złamałem przednie koło, gdy na jednym z zakrętów wjechałem na nieoświetloną blokadę dla aut. Miałem dość przygód na dzisiaj, ale na szczęście szybko dojechałem do ludzi poznanych przez Couchsurfing. Tym razem zatrzymałem się u Patricka i Midori, pary Amerykanina i Japonki. Byli bardzo gościnni, a do tego pokazali mi nocne życie w japońskim mieście.
Kategoria góry i dużo podjazdów, na trzech kółkach, setki i więcej, z sakwami, po zmroku i nocne, za granicą, kraje / Japonia, Japonia / Fukushima, wyprawy / Japonia 2017/2018, rowery / GT

Mito się podoba

  124.12  07:07
Dostałem instrukcje od Koty gdzie co mogę zobaczyć w mieście, w którym się zatrzymałem. Pojechałem zwiedzać Mito. Najpierw do parku, aby odszukać kwitnące wiśnie. Niestety spóźniłem się na kwitnienie śliw, a na kwitnienie wiśni było wciąż za wcześnie. Pojedyncze drzewa wypuszczały pąki, ale to nadal niewiele w porównaniu do tego, jak pięknie wyglądają parki w okresie pełnego rozkwitu.
Zacząłem poszukiwania serwisu rowerowego poleconego przez Kotę. Po drodze zaczepił mnie Japończyk i po wyjaśnieniu mu, że jadę do serwisu na drugim końcu miasta, zaprowadził mnie do bliższego. Niestety było zamknięte, więc powróciłem do mojego planu. Potem jeszcze zagadała do mnie para Japończyków, gdy robiłem zdjęcia. Myślałem, że Japończycy są mniej rozmowni.
W drodze do serwisu uznałem, że mogę nie zdążyć do kolejnego miasta, więc odłożyłem naprawę roweru. Wiał tak silny wiatr, że myślałem, że straciłem pieniądze, które jeszcze miałem podczas wizyty w sklepie, ale koniec końców, po krótkiej panice, znalazłem je w tylnej kieszeni. Tak czy inaczej, wiatr zabrał moją mapę prefektury. Widziałem też kilka burz piaskowych w oddali. Wiosna wydawała się być surową porą roku.
Zatrzymałem się w sklepie z elektroniką, aby znaleźć kilka rzeczy. Obsługa mnie tak jakby unikała, ale nie dziwię się, bo nie potrafiliby mi pomóc. Kupiłem tylko przejściówkę do kontaktu do mojego laptopa. Jakoś przecież muszę pracować, aby przetrwać za granicą. Brakuje mi tylko ładowarki do baterii do latarki.
Pojechałem przez doliny górskie w kierunku Shirakawy. Po drodze zatrzymałą mnie kolejna para Japończyków podróżujących autem. Chwilę porozmawialiśmy po japońsku i dostałem kilka prezentów na podróż. Naprawdę niesamowici są ci Japończycy. Może to taki region, że ludzie są bardziej otwarci niż w dużych miastach?
Niestety droga zabrała mi 2 godziny więcej czasu niż planowałem, a do tego zaczęło padać po zmroku, więc moja podróż stała się jeszcze wolniejsza. Najgorsze, że oznaczyłem na mapie miejsce noclegu w złym miejscu i nie mogłem go znaleźć. Po kilkudziesięciu minutach poszukiwań Takeguchi sam mnie zauważył. Był tak uprzejmy, że pomógł mi wysuszyć się po tej deszczowej jeździe. Przegadaliśmy chyba pół nocy.
Kategoria na trzech kółkach, z sakwami, góry i dużo podjazdów, setki i więcej, po zmroku i nocne, za granicą, kraje / Japonia, Japonia / Ibaraki, Japonia / Fukushima, wyprawy / Japonia 2017/2018, rowery / GT

Narita starym szlakiem

  138.47  07:10
Dzień drugi mojej japońskiej przygody. Wstałem później niż pozostali goście, ale miałem okazję porozmawiać z właścicielem hostelu. Powiedział mi parę przydatnych rzeczy i zażartował, że uciekam przed kwitnieniem wiśni, bo zmierzałem na północ, a wiśnie zaczynały kwitnąć od południa. Nie planowałem w sumie dotrzeć do Japonii w trakcie sezonu kwitnącej wiśni, więc było to miłe zaskoczenie.
Mój plan podróży po Japonii musiałem złożyć wraz z wnioskiem o udział w programie „Zwiedzaj i pracuj”. Miał on być tylko w celu weryfikacji, ale ostatecznie postanowiłem się go trzymać. Ominąłem więc Tōkyō, stolicę kraju, i pokierowałem się na północ. Jako że język japoński posiada własny alfabet (a nawet kilka), na moim blogu będę korzystał z łatwej do odczytania transkrypcji rōmaji (transkrypcja Hepburna).
Musiałem się przepakować, co zajęło mi trochę czasu. Potem jeszcze zatrzymałem się na komisariacie policji, bo wyczytałem w sieci, że należy zarejestrować swój rower. Policjant nie mówił po angielsku, więc wykonał kilka telefonów, w których również ja musiałem wziąć udział. Z tego, co zrozumiałem, rejestracja nie jest obowiązkowa. Potem zauważyłem, że w Japonii określenie bike jest skrótem od motocyklu, a nie od roweru, więc może sam siebie wkopałem, spędzając 2 godziny na darmo.
Było upalnie i późno. Toczyłem się w kierunku miasta Narita, gdy na jednym ze skrzyżowań, próbując skorygować kierunek jazdy, niefortunnie cofnąłem się i wykrzywiłem hak przez przyczepkę, która pojechała w bok. Prowizorycznie go naprostowałem, ale i tak profesjonalna naprawa była konieczna.
W Naricie trafiłem na drogę, po której 2 lata wcześniej spacerowałem przed powrotem do Polski. Ludzi było tak samo dużo, jak wtedy. A ponieważ już raz zwiedziłem to miasto, pojechałem dalej. Chciałem się dostać do rzeki Tone, wzdłuż której ciągnęła się na mapie droga dla rowerów. Okazało się, że to wyasfaltowana ścieżka na wale przeciwpowodziowym. Zrobiło się wietrznie i mniej przyjemnie. Wiosenny upał wydawał się być lepszym wyjściem. Ale przynajmniej nie było tam aut.
Widziałem po drodze wiele różnic względem Polski. Zamiast pól ziemniaków – pola ryżu, zamiast bocianów – żurawie, zamiast jabłek – pomarańcze, zamiast krzyży i figurek przydrożnych – figurki buddyjskie i latarnie sintoistyczne. Ale to dopiero początek. Japonia na pewno zaskoczy mnie jeszcze niejednym.
Dojechałem do informacji turystycznej w mieście Kashima, aby zapytać o mapę wyspy lub regionu. Nie znalazłem żadnej interesującej, a tym bardziej mapy rowerowej. Musiałem sam coś wymyślić. Kontynuowałem jazdę wzdłuż jeziora. Duża ilość asfaltu z kilkoma przerwami wysypanymi grysem pozwalała na szybszą jazdę, choć zakręty zdawały się wydłużać drogę. Gdy się ściemniło, zjechałem na drogę krajową. Byłem spóźniony. Policja zabrała mi za dużo czasu, więc gnałem ile sił w nogach.
Dotarłem do miasta Mito, gdzie czekał na mnie Kota, którego znalazłem przez serwis couchsurfing.com. Bardzo sympatyczny Japończyk, który chciałby objechać Europę na rowerze. Spędziłem z nim i jego siostrą cały wieczór na rozmowie i wymianie doświadczeń.
Kategoria na trzech kółkach, z sakwami, po zmroku i nocne, setki i więcej, za granicą, kraje / Japonia, Japonia / Chiba, Japonia / Ibaraki, wyprawy / Japonia 2017/2018, rowery / GT

Na trzech kółkach

  110.66  05:07
W tym tygodniu dotarła do mnie paczka z nowym sprzętem, więc trzeba było sprawdzić go w akcji. Tak dokładnie, zamówiłem przyczepkę rowerową; albo określając to dosłownie – trzecie koło.
Zabawna sprawa, że w Poznaniu w środku dnia miało padać, więc wybrałem się na północ, gdzie prognozy opadu już nie było. Miałem pod wiatr, ale trzymałem się nadziei, że potem wrócę z wiatrem. Niestety za długo się grzebałem i wyszedłem z domu późno po południu. Zaczepiłem koło (gdy robiłem to po raz pierwszy, przestraszyłem się, że wybrałem za krótki szybkozamykacz, ale ostatecznie okazał się pasować), dorzuciłem sakwy wypełnione przypadkowymi rzeczami z szafy i ruszyłem przed siebie.
Na początek chciałem się dostać do Obornik, ale wolałem ominąć drogę krajową. Zjechałem na lokalne drogi. Przyczepka nie do końca sobie radziła z ciężarem sakw. Często wpadała w wibracje (czy jak to inaczej określić) i musiałem przestawać pedałować, aby wyrównać tor jazdy. Odrobinę pomogła zamiana miejscami sakw, ale nadal zdarzało się zakołysać trzecim kołem. Starałem się równomiernie rozłożyć ciężar rzeczy w sakwach, ale najwidoczniej coś mi nie wyszło. Sama jazda lekką kolarką z kołem obładowanym ciężkimi sakwami nie sprawia kłopotów (poza cofaniem). Muszę tylko znaleźć sposób na obniżenie środka ciężkości, aby jazda była przyjemniejsza.
Udało mi się przetestować koło również w trudnych warunkach, czyli podczas jazdy po wertepach. Ciężkie sakwy nie powodowały odbijania się przyczepki od podłoża, co widywałem na różnych filmach, więc powinno być dobrze.
Potem miałem pojechać do Czarnkowa i przez Ujście wrócić do Poznania, ale ze względu na późną porę pojechałem tylko do Ryczywołu. Stamtąd przez Rogoźno do Murowanej Gośliny. Po drodze złapał mnie malowniczy zachód słońca i na szczęście żadnego deszczu nie było. Jedynie temperatura spadła prawie do trzech stopni, więc końcówka nie była najprzyjemniejsza.
Kategoria kraje / Polska, na trzech kółkach, po zmroku i nocne, setki i więcej, Polska / wielkopolskie, z sakwami, Puszcza Notecka, rowery / GT

Sylwester w Toruniu

  118.51  04:42
Rok temu wybrałem się w zimową podróż. Sylwester spędziłem w Toruniu, chociaż wtedy coś mnie rozłożyło i przespałem północ. Postanowiłem wrócić do tego miasta i tym razem obejrzeć pokaz sztucznych ogni nad Wisłą.
Wyjrzałem z rana przez okno, a tam biało. Bynajmniej nie od śniegu, ale obawiałem się, że będzie ślisko. Z tego powodu zebranie się zajęło mi trochę czasu i wyjechałem po godz. 11. To nadal za wcześnie. Już nie biel na drogach była przeszkodą, a woda ze stopniałej szadzi. Myślałem nawet o powrocie do domu, aby zmienić rower, ale skoro już uwaliłem kolarzówkę, nie robiło to żadnej różnicy. Najgorsze warunki panowały na poboczach, ale na szczęście ruch był dzisiaj niewielki, więc jechałem często środkiem pasa. Temperatura ok. 2,5 °C, wiatr z zachodu i brak chmur. Słońce czasem oślepiało w lusterko.
Wybrałem Gniezno na pierwszy punkt przejazdowy i przystanek obiadowy. Dojazd oczywiście dawną krajówką. Spędziłem tam tylko chwilę. Kolejne miasto to Inowrocław. Pusta krajowa 15 wydawała się idealna. Późnym popołudniem nawet drogi wyschły. Po kilku kilometrach skręciłem na Mogilno, bo zbliżał się zmierzch. Drogi mniej równe, ale nocą bezpieczniejsze, zwłaszcza że ruch na nich był ułamkiem tego z krajówki. Tak dojechałem do Inowrocławia. W sumie identycznie, jak rok temu, tylko w dużo krótszym czasie. Zatrzymałem się, aby zjeść i rozejrzeć się za noclegiem w Toruniu, bo oczywiście planowanie zostawiłem na ostatnią chwilę – nigdy nie wiadomo, czy pogoda pozwoli wyruszyć, a nie przepadam za anulowaniem rezerwacji. Nie było miejsca w hostelu sprzed roku, nie było miejsca w żadnym obiekcie w pobliżu, nie było miejsca w chyba całym mieście. Co zrobić? Nocy na mrozie spędzić nie chciałem, więc zostałem w Inowrocławiu, aby odczekać kilka godzin i wrócić pociągiem do domu. Trafiłem na zbyt wielu idiotów. Dzwoni mi w uszach od petard.
Kategoria Polska / kujawsko-pomorskie, kraje / Polska, po zmroku i nocne, setki i więcej, Polska / wielkopolskie, dojazd pociągiem, rowery / GT

Zmrożony na pół

  457.17  22:20
Miałem więcej nie jeździć po nocy, ale to jest silniejsze ode mnie. 2 lata temu spróbowałem pobić mój rekord i wrzucić piątkę na przód trzycyfrowego dystansu. Wtedy przerwał mi deszcz. Wybrałem się więc po raz drugi w tę jeszcze bardziej szaloną podróż. Przez pół Polski zimą.
Mozolnie zebrałem się, spakowałem bardzo lekko do plecaka, wziąłem szosę i punkt 11 pojechałem. Niebo bezchmurne, wiatr z południa, niezbyt silny, na termometrze utrzymywały sie 2 °C. Moim pierwszym głównym celem był Kalisz. Prawie godzinę zajęło mi wydostanie się z Poznania. Mapa tego miasta w mojej głowie robi się coraz bardziej skomplikowana. Przydałoby się w końcu zmienić miejsce zamieszkania.
Kawałek przed Środą Wielkopolską trafiłem na betonową ścieżkę. Wciąż w trakcie wykańczania, ale widać, że znaleźli się testerzy, którzy przejechali się po wciąż płynnym betonie. Po pewnym czasie pojawiły się i znaki drogi dla pieszych i rowerów. Jest odrobinę wygodniej niż po dziurawym asfalcie, chociaż przez wspomnianego testera i fachowość inżynierów kładących beton nawierzchnia jest po prostu słaba.
Ledwo wyjechałem z domu, a łańcuch zaczął skrzypieć. Nie wyobrażałem sobie smarować go co 50 km. Smar Greenline to pomyłka. Dobrze, że wziąłem mój niezawodny Shimano. Dojechałem do Pleszewa, gdzie złapał mnie zmrok. Trafiłem na Rynek, wokół którego – jak w cyrku – krążyły autka. Wyglądało to przekomicznie. Godziny szczytu w miasteczkach potrafią zaskoczyć.
Przejechałem kawałek drogami lokalnymi i wyjechałem na krajową 12. Całe szczęście wzdłuż niej ciągnie się droga dla rowerów. Uznałem, że ruch jest zbyt duży, aby się do niego włączyć. Za Kaliszem też znalazłem w polu coś, co przypominało drogę dla rowerów. Asfaltowa nawierzchnia, ale oszroniona, że trochę strach. Nie było jednak ślisko, więc na pewien czas miałem idealną alternatywę. Potem zaczęło zalatywać kostką Bauma, ale to nic w porównaniu do wody z solą na ulicy. Dojechałem do Sieradza, skąd już mniejszymi drogami znalazłem się w Łasku, aby po chwili jechać do Piotrkowa Trybunalskiego. Temperatura spadała nawet do -5 °C. Ruch był jednak znikomy, dominowały oczywiście tiry. Przysypiałem od czasu do czasu i musiałem się wtedy zatrzymać i rozgrzać zziębnięte palce. Gorąca herbata z termosu nie była wtedy najlepszym pomysłem, bo rozszerza naczynia krwionośne, prowadząc tym samym do większej utraty ciepła, ale mrożonej wody też nie mogłem pić. Z czasem wpadłem na pomysł wymieszania ich razem i to było dobre rozwiązanie.
Tę noc wykorzystałem strasznie nieefektywnie. Już w Piotrkowie zastał mnie poranek. Nie czułem zmęczenia, a zimno. Gdyby nie grudzień (wszak pierwszy dzień zimy), mógłbym tak wiele. Co ciekawe, najdłuższą noc w roku skróciłem dzięki jeździe ku wschodowi. Na śniadanie zatrzymałem się w barze, których pełno wzdłuż dróg krajowych. Podwójna jajecznica i mogłem jechać dalej. Ruch zdążył wrócić do normy.
Temperatura o poranku wynosiła od -2 °C w słońcu do -4 w cieniu, a za dnia nawet 2 °C. Skierowałem się na Tomaszów Mazowiecki, aby potem po mniej ruchliwej drodze krajowej nr 48 zjechać na Radom. Tam złapał mnie zmierzch. Martwiłem się o dalszą podróż, bo do celu już nie dojechałbym. Pomyślałem, aby pojechać tylko do Lublina, a dalej wybrać pociąg albo nocleg. Po raz pierwszy zostałem otrąbiony i to z jakiegoś widzimisię. Wydaje mi się, że chciał mnie zepchnąć do rowu, bo nawet wyprzedził mnie niebezpiecznie. Jakiś początkujący kierowca tira.
Wyjechałem z Radomia i przeraziłem się ruchem. Na szczęście znalazłem idealną drogę tuż obok. Równa, pusta, do tego oświetlona. Czego chcieć więcej? No, chyba wyższej temperatury. Noc była cieplejsza od wczorajszej, bo tylko -3 °C, jednak pojawiła się mgła i nawet rękawice narciarskie nie dawały rady. Na szczęście, gdy już myślałem, że mi palce odmarzną, trafiłem na bar. Ogrzałem się i zjadłem zawijasa nadwiślańskiego, który wydawał mi się daniem regionalnym.
Była 21. Nie było mowy o dostaniu się do Lublina. Znów musiałem przerwać jazdę w Puławach. Jakieś pechowe to miasteczko. Następnym razem muszę trzymać się od niego z daleka. Obdzwoniłem lokalne miejsca noclegowe i pojechałem do hotelu. Jutro ma padać śnieg. Takiej ilości zanieczyszczeń już dawno nie nawdychałem się. Mój nos to kopalnia węgla.

Kategoria Polska / mazowieckie, Polska / łódzkie, kraje / Polska, Polska / lubelskie, po zmroku i nocne, setki i więcej, Polska / wielkopolskie, mikrowyprawa, rowery / GT

Szlakiem wąskich torów: Koronowo – Bydgoszcz

  139.94  06:23
Czas dokończyć podróż. Po zatrzymaniu się w Koronowie miałem do pokonania jeszcze kawałek do Bydgoszczy, Torunia oraz Inowrocławia.
Ruszyłem po 9, dzisiaj nie było mgły, więc liczyłem na ładne widoki. Niestety wczorajszy deszcz zostawił po sobie dużo śladów na drogach, więc czyszczenie maszyny zdało się na nic. Wiatr zmienił kierunek na północno-zachodni, ale było gorąco, bo temperatura utrzymywała się na poziomie 5,5 °C z porywami do sześciu.
Zatrzymałem się na stacji benzynowej na kawie, odszukałem początek drogi dla rowerów prowadzącej do Bydgoszczy i ruszyłem. Owa droga została w większości położona na miejscu zlikwidowanej linii kolei wąskotorowej. Najciekawszym punktem całej tej trasy jest most rozciągający się nad doliną, po której przepływa Brda. Planowałem już od ponad roku się tam udać, jednak wciąż nie było mi po drodze. W końcu, gdy się tam znalazłem, most już nie robił na mnie takiego wrażenia, jak na zdjęciach. Chyba Islandia mi napsuła w głowie.
Do Bydgoszczy ciągnęła się jako taka droga dla rowerów. Asfalt był mokry, a w wielu miejscach gnijące liście i błoto psuły całą przyjemność z jazdy. Była też kostka brukowa i odkryłem jej jedyną zaletę – jest sucha w przeciwieństwie do asfaltu. Był też biedobeton, na którym wywrotka może się skończyć w szpitalu ze względu na fakturę działającą jak bardzo gruby papier ścierny. Ktokolwiek na to pozwolił jest psychopatą.
Gdy dojechałem do Bydgoszczy, to całe to centrum gdzieś mi uciekło bokiem, a gdy się zorientowałem, to nie miałem ochoty zawracać. Pojechałem dalej, bo pewnie jeszcze niejednokrotnie tam wrócę. Chcąc wydostać się z miasta, wjechałem przypadkiem w jakieś przemysłowe tereny, na których równe drogi są pojęciem abstrakcyjnym. Dodatkowo łańcuch zaczął przypominać o potrzebie smarowania. Gdyby nie te deszcze. A może gdybym zaczął wozić ze sobą jakieś podstawowe narzędzia, to byłoby nawet lepiej. Ciekawe kiedy złapię pierwszego kapcia.
Zanim wjechałem do Bydgoszczy odrobinę kropiło, ale gdy wyjeżdżałem z niej, to lunęło na całego. I to deszczem ze śniegiem. Padało na szczęście krótko, toteż nie przemokłem kompletnie. Za Solcem – jako że jechałem kolarzówką – czekało mnie nieuniknione, czyli jazda drogą krajową. Gdybym jechał moim Trekiem, to mógłbym spróbować pojechać szlakiem nadwiślańskim, który poleciał gdzieś w las po nieutwardzonych drogach. Całe szczęście ruch nie był za duży, a kierowcy zachowywali się normalnie. No, może poza paroma niedowartościowanymi torunianami, którzy wyprzedzali lub mijali (na trzeciego) na gazetę.
Na obiad zatrzymałem się w przydrożnym barze o nazwie Route 10 Bar (wiecie, bo stoi przy drodze krajowej nr 10). W Toruniu odwiedziłem oczywiście punkt widokowy z panoramą na Starówkę. Liczyłem na dobre światło, bo słońce od czasu do czasu pojawiało się zza chmur, oświetlając pięknie krajobraz. Częściowo mi się udało, choć nie jestem zbyt zadowolony. Odwiedziłem też Toruńskie Pierniki, żeby zabrać kilka łakoci dla kolegów i koleżanek z pracy. Ponieważ w ogóle nie planowałem odwiedzać tego miasta, to szybko się zebrałem i ruszyłem w dalszą drogę. Trafiłem na zielony szlak rowerowy prowadzący do Gniewkowa tak samo, jak mój założony plan. Nie chciałem jednak jechać tą samą drogą. Za bardzo przekombinowałem, bo zabłądziłem i musiałbym wjechać na dwie drogi krajowe. Naprostowałem swój błąd i ostatecznie wróciłem na przebytą wcześniej trasę.
Do Gniewkowa prowadziła wygodna droga przez las. Prawie pusta, auta policzyć można było na palcach jednej ręki. Zmartwieniem były chmury, które toczyły się ciężko z północy. Musiałem się spiąć mimo zmęczenia i coraz ciężej pracującego łańcucha. Prognoza pogody mówiła o śniegu, ale przy 2 °C raczej nie było o tym mowy. Szlak z Gniewkowa do Inowrocławia prowadził trochę innymi drogami niż planowałem jechać, więc zrezygnowałem z niego i pojechałem na zachód, omijając drogę krajową. Wiało w twarz, a kierowcy oślepiali. Chyba nigdy się nie nauczą, a przecież byłem dobrze widoczny.
Dojechałem do Inowrocławia, zatoczyłem pętlę po centrum, aby znaleźć bankomat, kupiłem bilet na pociąg i, mając jeszcze kilka minut zapasu, wziąłem tradycyjnie dworcowego kebaba. Gdy kierowałem się na peron, z nieba zaczął padać śnieg. A jednak.
Kategoria po zmroku i nocne, setki i więcej, Polska / kujawsko-pomorskie, kraje / Polska, dojazd pociągiem, mikrowyprawa, po dawnej linii kolejowej, rowery / GT

Kategorie

Archiwum

Moje rowery