Trwa ładowanie…
Widzisz podstawowy wygląd strony. Wystąpił problem z serwerem plików. Napisz do mnie, gdyby problem występował zbyt długo.

Andrzej na rowerze

Wpisy archiwalne w kategorii

Polska / małopolskie

Dystans całkowity:8715.81 km (w terenie 565.91 km; 6.49%)
Czas w ruchu:462:57
Średnia prędkość:18.76 km/h
Maksymalna prędkość:72.10 km/h
Suma podjazdów:80504 m
Suma kalorii:5545 kcal
Liczba aktywności:117
Średnio na aktywność:74.49 km i 4h 01m
Więcej statystyk

Słoneczniki nad Wisłą

75.5204:16
Ledwo wróciłem z jednej wyprawy, a już ruszyłem w kolejną. Nic mnie nie zachęcało do wyjścia w Poznaniu, więc ruszyłem w nowe kierunki. Tak jak w zeszłym roku, tylko z odrobinę dłuższym planem.
Opóźnionym pociągiem dostałem się do Katowic. Za oknem widziałem fascynujące chmury i dużo deszczu. W Katowicach było sucho przez kilkanaście minut. Potem się rozpadało… na kolejne kilkanaście minut. Wyszło słońce i przez jakiś czas mi towarzyszyło, choć ciemne chmury kilkakrotnie nadciągały i straszyły. Nic jednak nie spadło poza paroma kroplami.
W końcu trafiłem na słoneczniki. Wszystkie odwrócone od drogi, ale poradziłem sobie z tym. Potem przekroczyłem Wisłę o dość śmiesznie małym korycie, jeśli spojrzeć na szerokość rzeki w Krakowie czy Warszawie.
Mój plan na dzisiaj zahaczał o jedną atrakcję, ale gdy zdałem sobie sprawę z tego, że nie zdążę przed zamknięciem, zmieniłem plan. Trafiłem na Wiślaną Trasę Rowerową, której kawałkiem przejechałem się, aż dotarłem do Bielska-Białej. Tam zatrzymałem się na nocleg. A nawet na kilka.

Kategoria kraje / Polska, z sakwami, Polska / małopolskie, Polska / śląskie, wyprawy / Śląskie – małopolskie 2022, dojazd pociągiem, rowery / Fuji

Nie tylko Babia Góra nie w humorze

97.3306:45
Cóż, wszystkie najlepsze atrakcje tego wyjazdu za mną. Miałem jeszcze w planach małą pętlę beskidzką, ale pogoda i problemy techniczne wybiły mi ten pomysł z głowy.
Nad ranem popadało, ale nie tyle, co prognozowali. Niebo pełne chmur, temperatura idealnie niska zachęcały do jazdy. Mogłem założyć coś, gdyby zrobiło mi się zimno, a nie ciągle ten upał i brak ucieczki od niego.
Jedyny sklep po drodze był zamknięty, ale trafiłem na karczmę, gdzie śniadanie podawali w formie bufetu. Najadłem się do syta i ruszyłem… pod górę. Miałem do pokonania Przełęcz Krowiarki, sąsiadkę Babiej Góry. W pewnym momencie zaczęło lać. Jedynym schronieniem były drzewa, ale nie na długo. Przestałem w takim prysznicu, aż złagodniało i ruszyłem w nadziei znalezienia wiaty. Nic z tego – ani na przełęczy, ani w drodze na dół. No dobrze, trafiłem na wiatę autobusową, ale akurat wyjechałem spod chmury i nie padało. Mogłem opóźnić śniadanie i może nie zmókłbym.
Miałem do przejechania kolejne góry i kombinowałem jak koń pod górę. Mój początkowy plan zakładał, że stracę jeszcze 100 m wysokości i na spokojnie wzdłuż zabudowań podjadę pod Przełęcz Klekociny, ale nie podobał mi się ten spadek, więc znalazłem inną drogę. Pierwszy błąd, bo była bardzo stromo. Droga asfaltowa szybko urwała się i została bardzo kamienista, po której nie dało się jechać, więc ciągnąłem rower. Nagle lunęło, droga powoli zaczęła zamieniać się w potok. Odstałem swoje, aż najgorsze przeszło i kontynuowałem swoje tarapaty. Po drodze zalewanej górską wodą dało się częściowo iść (nadal nie było mowy o jeździe), ale buty przemoczyłem i wybrudziłem jak nigdy. Ostatecznie zaliczyłem jakąś górę i musiałem z niej zejść, by dotrzeć do skrzyżowania na przełęcz, więc ten „skrót” jeszcze dorzucił mi przewyższeń.
Wysiadły mi hamulce. W poniedziałek, po zjeździe z Woli Kroguleckiej, zaczęły gorzej hamować, ale teraz niemal kompletnie odmówiły współpracy. Najszybciej mogłem zatrzymać się na drzewie. Musiałem rower sprowadzać po kolejnych drogach będących jednocześnie korytami strumyków.
Dotarłem do skrzyżowania, na które wjechałbym bez potrzeby prowadzenia roweru, gdybym nie kombinował. Było tam dużo domów, więc pewnie znalazłbym jakieś chronienie przed deszczem. A skoro o nim mowa, to w końcu ustał. Do przełęczy prowadziły droga szutrowa oraz żółty szlak rowerowy. Na górze przywitało mnie słońce.
Problem z hamulcami to dopiero początek przygód. Musiałem teraz zjechać z przełęczy, a właściwie zejść, bo zakręty kryły różne niespodzianki, na które nie chciałem wpaść. Tak doszedłem do miejsca, gdzie droga stała się łagodniejsza i mogłem bez większych obaw jechać, zaciskając ręce na klamkach, aby nie rozpędzić się za mocno.
Pokonanie gór zajęło mi tyle czasu, że odezwał się głód, więc zatrzymałem się w kolejnej dziś karczmie, gdzie zamówiłem urodzinowy, a dodatkowo ulubiony, deser – jabłecznik. Chociaż mrożona kawa też wyszła im bardziej jak deser niż kawa.
Przez Węgierską Górkę i Cisiec biegła ulica Trakt Cesarski. Dawniej dopuszczona do ruchu mieszkańców i rowerzystów, ale przez budowę tunelu została zamknięta i intensywnie rozjeżdżana przez ciężki sprzęt. Znalazłem objazd po drogach dla pieszych i rowerów. Niestety zaprojektowanych i zrealizowanych koszmarnie. W dodatku drogi biegną wśród toksycznego barszczu Sosnowskiego lub Mantegazziego. Sporo ich widziałem przez parę ostatnich dni.
Dojechałem do Milówki. Chciałem zrobić jakieś ładne zdjęcie wiaduktu, ale z mojej drogi nie dało się go dostrzec.
Kierowałem się do Wisły, ale coś mnie podkusiło, żeby przejechać przez góry (podjazdu i tak nie ominąłbym). Na szczęście najpierw asfaltem, potem szutrami udało mi się wjechać kawał drogi. Tylko jeden stromy odcinek musiałem pchać rower. Potem wróciły kłopoty. Co bardziej stromy zjazd musiałem prowadzić rower, aż dotarłem do głównej drogi. Powoli się ściemniało. Jechałem, zaciskając klamki hamulców, bo jakieś minimalne opory jeszcze stawiały, ale częściej hamowałem nogami, ścierając sobie podeszwę, a nie skórę na asfalcie.
Tak powolnym tempem udało mi się dostać do Ustronia. Była godz. 22, gdy dotarłem na kemping w agroturystyce, ale właściciel jeszcze był na nogach i mogłem się rozbić. Co za dzień.

Kategoria góry i dużo podjazdów, kraje / Polska, pod namiotem, Polska / małopolskie, Polska / śląskie, terenowe, z sakwami, po zmroku i nocne, wyprawy / Velo Dunajec 2021, rowery / Fuji

Velo Dunajec z Tatrami w tle

117.8406:53
Czwarty i ostatni dzień na szlaku Velo Dunajec. Upał dokuczał od świtu. Nad ranem padało, więc szybko przesuszyłem namiot przed wyjazdem. Nie chciałem powtarzać podjazdu z wczoraj wzdłuż jeziora, więc pojechałem główną drogą. Ostatecznie podjazd i tak zaliczyłem, ale nachylenie było odczuwalnie mniejsze. Pomyśleć, że szlak miał być łagodny od Zakopanego do ujścia Dunajca.
W Nowym Targu sporo się działo. Na dzień dobry remont mostu i brak przejazdu dla rowerzystów. Musiałem trochę nagiąć przepisy. Potem szlak gdzieś przepadł i gdyby nie mapa, nie trafiłbym na jego kontynuację za miastem. Za to w mieście pełno było oznaczeń Szlaku wokół Tatr. Słyszałem o nim, ale nie spodziewałem się, że już powstał.
Dunajec rozdzielił się na Dunajec Czarny i Dunajec Biały. Szlak kontynuował wzdłuż tego drugiego. Skończyły się też wygody. Jechałem drogami, ale głównie o niewielkim natężeniu ruchu.
Tatry były od jakiegoś czasu szare. Najpewniej od deszczu, który w końcu dopadł i mnie. Na szczęście nie padało długo, a po paru kilometrach wjechałem na kompletnie suche nawierzchnie.
Dotarłem do Zakopanego. Nie znalazłem oficjalnego końca szlaku. Szkoda, że przy drodze nie ma żadnej wzmianki o jego istnieniu (chyba że pojawi się po ukończeniu wszystkich odcinków). To byłby piękny szlak, ale popełniłem błąd, pokonując go w upalne lato. Nie chciało mi się przez to odbijać do żadnych atrakcji.
Nie podobało mi się w Zakopanem. Uciekłem wzdłuż Czarnego Dunajca do Chochołowa. Tam odbiłem na Szlak wokół Tatr, który na sporym odcinku biegł po nasypie dawnej linii kolejowej. Bardzo malownicza trasa, choć asfalt w paru miejscach okropnie przypominał tarkę. W sumie ciężko się jechało z widokiem Tatr za plecami, gdy co chwila trzeba było się zatrzymać na kolejną porcję zdjęć. Mogłem tak jechać do Nowego Targu, ale wolałem uciekać. Prognozy deszczu na najbliższe dni nie cieszyły mnie. Pojechałem drogami wojewódzkimi na zachód, zatrzymując się na spokojnym kempingu pod Babią Górą.
Kategoria góry i dużo podjazdów, kraje / Polska, pod namiotem, Polska / małopolskie, setki i więcej, z sakwami, po dawnej linii kolejowej, wyprawy / Velo Dunajec 2021, rowery / Fuji

Pieniny na Słowacji

83.1505:13
Obudziło mnie słońce, które zrobiło w namiocie piekarnik. Na niebie było mnóstwo chmur. Wyglądało na to, że popada, ale nic takiego – smażyło od rana. Gdy zostawiłem na chwilę rower na słońcu, termometr nagrzał się do 43 °C.
Trafiłem na szlaku na dwie prace drogowe. Jedna oznaczona, druga bez żadnego znaku. Obie udało się obejść bokiem. Widziałem też dwa mosty, które chyba jeszcze nie zostały oddane do użytku. Na obu były prowadzone prace wykończeniowe, z czego na pierwszym nie było znaków, więc rowerem nie wjechałbym, a na drugi prowadziła gwardia nowiuśkich znaków (co dziwne, firma wykonawcza użyła niestandardowych oznaczeń szlaku – VD zamiast loga Velo Dunajec) i brak zakazu, więc prace drogowe były prowadzone bezprawnie.
Dotarłem do Pienińskiego Parku Narodowego. Już od samego wjazdu było przepięknie. Po drodze poruszało się mnóstwo pieszych i rowerzystów. Mokra nawierzchnia oznajmiała, że wcześniej mocniej popadało. Tunele drzew przynosiły ulgę od prażącego słońca. Nawet nie wiem kiedy przekroczyłem granicę. Po drugiej stronie było dużo kamieni i błota, ale też pięknych widoków. Migawka aparatu co chwilę pracowała. Słyszałem tylko język polski, a co chwila ktoś robił wyścigi wśród turystów zamiast sycić się pięknem natury.
Chmury już od Pienin groźnie wyglądały, aż tuż przed Jeziorem Czorsztyńskim rozpadało się. Całe szczęście nie trwało to długo. Pojechałem od razu na pobliski kemping.
Kategoria kraje / Polska, kraje / Słowacja, Polska / małopolskie, terenowe, z sakwami, za granicą, pod namiotem, wyprawy / Velo Dunajec 2021, rowery / Fuji

Rowerem wokół Jeziora (Czorsztyńskiego)

39.5602:13
Zostawiłem sakwy i ruszyłem dookoła jeziora. Początek był bardzo stromy, ale za to jakie widoki rozciągały się ze szczytu!
Kawał drogi biegł po wale rzecznym. Trzeba też było przejechać jeden most w ruchu ogólnym. Północny odcinek okazał się niezwykle malowniczy. Skalisty brzeg jeziora przypominał mi o japońskich wybrzeżach. Miło wiedzieć, że są takie krajobrazy na rodzimym podwórku.
Od początku wycieczki zbierało się na deszcz. Grzmiało na niebie, chmurzyło się, a potem było widać deszcz na horyzoncie. W końcu dopadł i mnie na końcówce drogi. Przeczekałem to pod wiatą jednego z miejsc obsługi rowerzystów. Ruszyłem, gdy się przejaśniło, choć nadal kropiło. Nawet z bezchmurnego nieba.
Myślałem, że przepłynę jezioro promem, ale zdążyli wszystko zamknąć przed moim przyjazdem. Czekała mnie jazda przez Pieniński Park Narodowy i dodatkowe przewyższenia. Przynajmniej ujrzałem kilka pięknych panoram, w tym Tatry.
Szlak nazwali „Rowerem wokół Jeziora” – przynajmniej na znakach na południu. Na północy były tylko oznaczenia zielonego szlaku. Nieprawdą jest, że szlak obiega całe jezioro – odcinka w Pienińskim Parku Narodowym nie ma i nie zapowiada się, by powstał. Niektórzy nazywają ten szlak Velo Czorsztyn, ale nie wiem czemu, bo Czorsztyn to tylko jedna z miejscowości na szlaku. Dziwią mnie również znaki. Poustawiali wszędzie drogi dla pieszych i rowerów, bez żadnych wykluczeń, a musiałem przeciskać się między autami. Ale policja obłowiłaby się tam.
Na koniec, gdy dotarłem na kemping, okazało się, że wszystko w okolicy było zamknięte. No, prawie, bo ostał się jeden bar z tłustym jedzeniem, ale miałem jeszcze do wyboru umierać z głodu.
Kategoria góry i dużo podjazdów, kraje / Polska, Polska / małopolskie, wyprawy / Velo Dunajec 2021, rowery / Fuji

Elo i EV11

136.9307:52
Kontynuowałem jazdę trasą „elo”, jak sugerowały wyblakłe znaki na drodze (lub Velo Dunajec wedle znaków pionowych). Skwar dokuczał od samego rana.
Pojawiły się pierwsze nieukończone odcinki. Myślałem, że cały szlak został w pełni wybudowany i jedzie się nim cały czas w górę lub w dół, w zależności od kierunku, ale potem poczułem na własnej skórze, jak bardzo był on w planach na najbliższe lata. Bolały mnie dłonie od nierówności na wałach pokrytych trawą. Przynajmniej było skoszone. No i dowiedziałem się, że w Polsce żyją cykady, bo parę odezwało się przy Dunajcu. Gatunek w tym rejonie określany jest jako piewik gałązkowiec. Nawet warto było zboczyć z asfaltów.
Trafiłem na jeszcze kilka objazdów. Z pierwszego nie skorzystałem, bo drogę dało się pokonać na gravelu. Na drugim przegapiłem zjazd na wał rzeczny i pojechałem według objazdu. Trzeci niby skracał drogę, ale podjazd mnie zniechęcił i pojechałem po bardziej płaskim. Droga, co prawda, była drogą krajową, ale dało się jechać po chodniku.
Miałem skorzystać z promu, ale mieli przerwę techniczną. Tak zacząłem rozglądać się za jedzeniem, że objechałem Jezioro Czchowskie i przeprawa promowa stała się zbędna. Zaoszczędziłem czas i znalazłem jedzenie.
Wjechałem na niedawno oddany odcinek szlaku o równiutkiej nawierzchni, a nawet wśród atrakcji pojawił się bród. Nurt był na szczęście niewielki, tylko poruszało się tamtędy zbyt wiele pojazdów, które zostawiły dużo błota.
Nad Jeziorem Rożnowskim zrobiło się pagórkowato. Przypadkiem pojechałem objazdem i zaliczyłem dużo przewyższeń. Aż ciekawe, czy oryginalnie planowana trasa będzie miała tyle podjazdów.
Za Nowym Sączem, który miał mnóstwo wygodnych dróg (nawet kilka w cieniu), odbiłem trasą EuroVelo 11. Towarzyszyła mi ona od kilkudziesięciu kilometrów i biegła w kierunku platformy widokowej na Woli Kroguleckiej. Podjazd wykończył mnie strasznie. Musiałem zatrzymać się kilka razy w cieniu. Byłoby dobrze, gdyby nie ten upał.
Na górze było lepiej, jakby chłodniej. Do tego trochę wiało (a jakby inaczej?). Porobiłem kilka zdjęć i ruszyłem w dół. Chciałem zbadać jedną drogę i trochę się wkopałem. Zaczęło być tak stromo, że musiałem ściskać hamulce z całych sił, by się w ogóle zatrzymać. Jakie miałem szczęście, że nic nie jechało, bo było strasznie wąsko. Hamulce zaczęły śmierdzieć, a tarcze jakby zmieniły kolor. Dałem im czas na ostygnięcie, ale zacząłem odnosić wrażenie, że droga hamowania wydłużyła się. Trochę jak pierwszego dnia podczas używania klocków.
Na chwilę wróciłem na szlak, bo po drodze minąłem znak drogowy pola namiotowego, ale odwiedzone miejsce tak zarosło, że aż dziwne, iż nikt jeszcze nie usunął znaku. Ruszyłem w kierunku innego kempingu. Po drodze chciałem zjeść w restauracji, ale popełniłem błąd, planując zatrzymać się w ostatniej na mapie. Miejsce wyglądało na zamknięte, więc improwizowałem w kilku słabo zaopatrzonych sklepach.
Kemping okazał się półdzikim polem namiotowym. Właściciel odpowiedział mi, że niedawno ruszył z pracami. Toalety i prysznice były w budowie, czego się nie spodziewałem. Przynajmniej cena nie wiała absurdem.

Kategoria góry i dużo podjazdów, kraje / Polska, pod namiotem, Polska / małopolskie, setki i więcej, z sakwami, wyprawy / Velo Dunajec 2021, rowery / Fuji

Wiślana Trasa Rowerowa – wschodnia Małopolska

126.5406:05
Ślimaki narobiły mi problemów. Okazało się, że w nocy były wszędzie – na namiocie i na rowerze. Rano zostały po nich tylko śluz i odchody. Ile sprzątania.
Gdy się obudziłem, była gęsta mgła. Ruszyłem z kolei w świetle słońca. Zaczynało prażyć. Nie byłem pewien szlaku Wiślanej Trasy Rowerowej w Krakowie, bo nie widziałem po drodze znaków, ale trafiłem na trzeci już odcinek w budowie. Potem była długa droga na wałach rzecznych. Mijałem setki rowerzystów – od zawodowych debilów po niedzielnych przejażdżkowiczów. Było tak do Uścia Solnego, za którym mijałem już tylko nieliczne jednoślady.
Kolejne porównanie do Korei, bo drogi były świetne, równe i bez świateł czy przejść, ale zrobiła się spiekota. Wszędzie wokół kłębiły się ciężkie chmury, tylko nade mną było czyste niebo. Do tego wały rzeczne mają ten problem, że nie są w ogóle zadrzewione. Jedzie się nawet kilkadziesiąt kilometrów bez cienia. Przynajmniej chłodny wiatr odrobinę ratował sytuację.
Dotarłem do skrzyżowania Wiślanej Trasy Rowerowej, którą jechałem od wczoraj z Velo Dunajec, celu tej wyprawy. Zaczęło się tak samo – droga biegnąca po wale rzecznym. Już mi się to ciut znudziło, ale był to dopiero początek, więc miałem nadzieję, że dalej – w górę – droga powinna się urozmaicić.
Dotarłem do Radłowa, gdzie zjadłem i odnalazłem kemping nad jeziorem. Tym razem problem był trywialny, relatywnie rzecz ujmując – komary.
Kategoria kraje / Polska, pod namiotem, Polska / małopolskie, setki i więcej, z sakwami, wyprawy / Velo Dunajec 2021, rowery / Fuji

Zaczęło się od dwóch ulew i paru burz

128.5806:58
Z początku planowałem rozpocząć wyprawę od Krakowa, ale w piątek dotarłbym tam zbyt późno, a w sobotę nie chciało mi się spędzać pół dnia w pociągu. Wybrałem Katowice, w których zaoszczędziłem godzinę. To, że do Krakowa miałem dzień drogi to nic. Mogłem przejechać większą część pierwszego z zaplanowanych szlaków.
Do Katowic dostałem się bez problemów. Dopiero na kempingu okazało się, że jest jakiś zlot starych aut i kolejka do recepcji była tak długa, że przeczekałem w niej ponad godzinę. To nie koniec, bo hołota nie spała chyba całą noc. Czuć było smród spalin, papierosów i narkotyków. Przynajmniej miałem stopery w uszach, to część hałasu stłumiłem, bo z każdego grata leciały inne kocie lamenty. A mogłem się rozbić na dziko.
Niewyspany ruszyłem na poszukiwanie śniadania, a potem do Oświęcimia. Trafiłem na krótki szlak rowerowy, który wyprowadził mnie z Katowic, aż dojechałem do Mysłowic. I się zaczęło. Deszcz szybko zamienił się w ulewę. Najbliższym schronieniem było tylko drzewo (za zakrętem stała wiata autobusowa, o czym dowiedziałem się później). Szybko jednak przestało mnie chronić. Mimo wszystko, porównując intensywność deszczu pod drzewem i pod niebem, wolałem czekać. 10 minut później tylko padało. Resztę deszczu przeczekałem pod spotkaną wiatą.
W Imielinie, sąsiednim mieście, nie ucieszył mnie widok suchych ulic. Gdybym tylko dojechał tam wcześniej.
Dotarłem do Wisły nieopodal Oświęcimia. Tuż obok, po wałach rzecznych, biegł małopolski odcinek Wiślanej Trasy Rowerowej, czyli mojego celu na dzisiaj. Znak informował, że do Krakowa było tylko 40 km. Pomylili się o jakieś 17 km. Pewnie po ukończeniu będzie to docelowy dystans do granic miasta. Szlak świetny, a dzięki pogodzie również malowniczy. Niczym koreańskie szlaki. Chociaż gdybym do Korei dotarł w drugiej kolejności, mówiłbym, że koreańskie wyglądają jak małopolskie.
Przez chwilę pokropiło. Przez horyzont ciągnęła się ciemna chmura. Potem zaczęło grzmieć i znów kropić. Na szczęście nic więcej. Nawet wyszło słońce.
Wygoda się skończyła. Szlak odbił na lokalne drogi i ulice. Niektóre nawet rozpoznałem z czasów, gdy pomieszkiwałem w Krakowie. W końcu trafiłem też na sklep, bo głód trzymał mnie od kilku godzin. Niestety, gdy wyszedłem, pojawiła się ciemna chmura i zaczęło grzmieć. Kilka kilometrów dalej nawet kropić. Myślałem, że zdążę schować się pod wiaduktem, ale lunęło. Znów zostało mi tylko drzewo. Nie na długo, bo lało jeszcze gorzej niż rano i drzewo szybko zaczęło przeciekać. Zaryzykowałem i pojechałem pod wiadukt. Ryzykowałem, bo część drogi mogła być zamknięta przez budowę odcinka Wiślanej Trasy Rowerowej. Na szczęście skrawek ostał się niezablokowany i tam przeczekałem resztę burzy.
Ruszyłem, gdy niebo się przejaśniło i padał tylko kapuśniak. Zaskakująco zastałem suche drogi. Znów miałem pecha, że znalazłem się w złym miejscu o złym czasie. Potem jednak, nim dotarłem pod Wawel, rozpadało się jeszcze kilka razy. Wtedy dopiero wyjrzało słońce i wyglądało na koniec. Pojechałem na Rynek. Trochę remontów, trochę zmian. Na przykład w końcu rowerzyści mają bezpieczną, odseparowaną od ruchu pieszego drogę na moście Grunwaldzkim.
Zrobiłem sobie spacer po mieście i zdecydowałem zatrzymać się na polu namiotowym. Miałem jeszcze sporo dnia, więc przejechałem się po centrum. W Krakowie zamontowali bardzo wygodne podnóżki przed przejazdami dla rowerów. Aż sobie przypomniałem, jak idiotyczne modele widziałem w Gdańsku. Nawet minąłem wyznaczone miejsca parkingowe dla hulajnóg (w Gdańsku też są, a nawet bardziej widoczne).
W oddali dojrzałem chmurę. Szybko zaczęło też grzmieć. Rozglądałem się za restauracją z zadaszeniem dla roweru. Nie zdążyłem, bo rozpadało się. Przeczekałem najgorsze i w lekkim deszczu dokończyłem poszukiwania. Już nie przestawało padać, ale znalazłem restaurację, zjadłem i w końcu deszcz ustał.
Nagle usłyszałem ocierający błotnik. Zatrzymałem się, postukałem i odpadła podkładka. Tylko gdzie była śruba? Wyleciała akurat ta najważniejsza – trzymająca bagażnik i błotnik. Przeszedłem się kawałek po drodze i… znalazłem ją. Oszczędziłem sobie kłopotu używania trytytek i szukania nowej śruby, ale będę musiał sprawdzać, czy się dziadostwo nie wykręci ponownie. Jak można było tak zepsuć projekt roweru wyprawowego?
Nie było miejsca na kempingu. Całe szczęście był to jeden z trzech w Krakowie. Zatrzymałem się na drugim. Podczas rozbijania się zauważyłem, że było absurdalnie dużo ślimaków. Jakby ktoś je wysypał na cały trawnik.
Kategoria kraje / Polska, pod namiotem, Polska / małopolskie, Polska / śląskie, setki i więcej, terenowe, z sakwami, wyprawy / Velo Dunajec 2021, rowery / Fuji

Chciałem zobaczyć Tatry

124.0907:06
Wczoraj popędziłem z biura prosto na dworzec kolejowy, skąd dostałem się do Krakowa. Dzisiaj z rana odszukałem kantor, bo jechałem za granicę, pokręciłem się po moim ulubionym mieście, objeżdżając Rynek Główny i Wawel, i ruszyłem w długą drogę na południe.
Tak mnie dawno w Krakowie nie było, że skuszony ładnie wyglądającą drogą dla rowerów, wjechałem na zakopiankę, co szybko się na mnie zemściło (mogłem standardowo pojechać ul. Turowicza). Droga dla rowerów urwała się bez sensu, więc mając duży ruch na karku, jechałem zbyt blisko prawej krawędzi i wpadłem na nierówności, przez co jedna z sakw spadła z haków, a potem wyślizgnęła się spod gumy, która miała dodatkowo trzymać bagaż. Całe szczęście szlag jej nie trafił. Szybko ściągnąłem z jezdni swoje klamoty. Zabezpieczyłem porządniej sakwy i znalazłem sposób, aby dostać się na właściwą, bezpieczniejszą trasę.
Wjechałem do Swoszowic, południowej dzielnicy Krakowa. Od razu zrobiło się jaśniej, gdy rozpoznałem drogę, którą tyle razy jechałem w kierunku gór ( Rabka-Zdrój, wokół Tatr, Turbacz). Wpadłem tam na kilka remontów, ale boczkiem i chodnikami dało radę się przedostać. Zatrzymałem się jeszcze na drobne zakupy, żeby mieć kilka polskich produktów na prezenty oraz trochę owsianki na śniadanie na kilka najbliższych dni. Parę wsi dalej, gdy robiłem w głowie spis rzeczy w bagażu, zorientowałem się, że nie wziąłem ze sobą garnka (miałem ze sobą kuchenkę turystyczną). Całe szczęście trafiłem na sklep z AGD i kupiłem najtańszy, chociaż do lekkich nie należał. Nauczka, aby robić spis przed wyprawą.
Za Myślenicami pojawił się mokry asfalt, a kilka kilometrów dalej zaczęło padać. Krótko, więc nie robiłem sobie kłopotu z szukaniem schronienia. Potem jednak przyszedł kolejny opad, który już nie chciał przestać. Padało czasem słabiej, czasem mocniej. Kilka razy zatrzymałem się pod wiatami przystanków, ale to był rzadko spotykany luksus. Trochę szkoda mi było widoków, bo deszcz nie pozwalał na wyciągnięcie aparatu, a zamglone krajobrazy były momentami cudowne. Może po prostu brakowało mi polskich gór.
Dojechałem do Lubienia. Wymyśliłem sobie, że pojadę objazdem, aby ominąć główną drogę. Nie wiem, czy to był dobry pomysł, bo podjazdy zabrały mi dużo czasu. Nawet wydawało mi się, że jechałem drogami z pierwszej wizyty w Zakopanem, ale nie było to możliwe w połowie drogi między Krakowem i Tatrami. Z kolei zjazdy przypominały mi o wiosennym zjeździe w Japonii. Jakoś mnie naszło na sentymenty.
Budowa drogi ekspresowej zmusiła mnie do wybrania objazdu. Całe szczęście krótkiego. Deszcz ustał przed Jordanowem, ale pojawiły się ostre podjazdy. Tym razem niesprawny napęd dał się we znaki (przednia przerzutka unieruchomiona na średniej tarczy po półtorarocznym pobycie w piwnicy). Na kilku stromych drogach musiałem pchać cały mój majdan, przez co paliły mnie łydki. Jako nagrodę pocieszenia zobaczyłem złote góry skąpane w promieniach zachodzącego słońca. Może nie Tatry, ale dobre i to.
Ostatni większy podjazd i dostałem się do Jabłonki. Tam zmieniłem plany i zamiast jechać krajówką przez Chyżne, wybrałem spokojniejszą wojewódzką 962, chociaż co jakiś czas i tak mijały mnie kolumny aut.
Planowałem dotrzeć do celu przed zmrokiem, a dostałem się 3 godziny później. Jazda nocą po Słowacji napawała mnie niepewnością. Może to przez szok kulturowy. Na kempingu było kilku turystów, w tym hałaśliwe polaczki. Wyobraźcie sobie, że przytargali wielki telewizor na maleńkie pole kempingowe. Czyżby kompleksy?
Kategoria kraje / Słowacja, kraje / Polska, góry i dużo podjazdów, po zmroku i nocne, pod namiotem, setki i więcej, z sakwami, za granicą, Polska / małopolskie, wyprawy / Węgry 2018, rowery / Trek

Tatry, dzień 7. Powrót

183.9908:12
To już koniec mojego pobytu na Słowacji. Dzisiaj wyjeżdżam, a jutro już będę w domu, w Polsce. Zaplanowałem przejechać dzisiaj dystans z Popradu do Krakowa, wydłużając go odrobinę, aby pokonać jakąś mniej znaną trasę i przy okazji zaliczyć kilka gmin. W prognozie pogody był deszcz.
Wyruszyłem drogą krajową do Białej Spiskiej (słow. Spišská Belá), aby stamtąd zacząć długi podjazd na Przełęcz Magurską (Magurské sedlo, 949 m n.p.m.). Po drodze zatrzymałem się na kilka zdjęć, a na samym szczycie zaczęło straszyć deszczem. Nie był na szczęście silny, dlatego postanowiłem szybko zjechać i znaleźć schronienie. Po drodze opad ustał, a w Hanuszowcach (Spišské Hanušovce) ujrzałem Pieniny. Z początku nie zatrzymałem się, mając nadzieję na widok z mniejszego dystansu, ale góry przepadły przesłonione wzgórzami. Dojrzałem je ponownie w Starej Wsi Spiskiej (Spišská Stará Ves), za którą wjechałem do Polski. Przywitał mnie podjazd przez Pieniński Park Narodowy, a następnie zjazd aż do Krościenka nad Dunajcem. Stąd już miałem bardzo wygodną drogę o lekkim spadku biegnącą wzdłuż Dunajca.
W Zabrzeżu musiałem zjechać z tej wygodnej drogi, aby dotrzeć do Krakowa. Miałem przed sobą ostatni długi podjazd na przełęcz obok Gorczańskiego Parku Narodowego. Bałem się, że mnie on zmęczy, ale stopień nachylenia na całym tym odcinku był na tyle mały, że wjechałem na szczyt na średnim biegu. Zjazd był za to tak stromy, że bez pedałowania osiągałem prędkości powyżej 60 km/h. Gdybym tak się przyłożył, to mogłem pokonać swój rekord szybkości podczas zjazdu.
Miałem całą drogę z górki, aż do Lubienia, a potem w dół rzeki Raby do Myślenic. Początkowo planowałem pojechać bocznymi drogami przez Świątniki Górne, ale skręciłem w złym miejscu, a potem się rozmyśliłem i ruszyłem drogą krajową. Pobocze ma na szczęście szerokie, więc mimo sporego ruchu mogłem dojechać spokojnie do Krakowa. Zapomniałem w ogóle, jak wysokie są wzniesienia na tej drodze. Udało mi się rozpędzić do 72,1 km/h, bijąc tym samym mój poprzedni rekord z lutego. Gdybym się tak rozpędził w Lubomierzu, wtedy dopiero miałbym wynik.
Chociaż nie byłem w Krakowie od roku, to wyleciały mi z głowy niektóre ulice. A może nigdy nie potrafiłem zapamiętać ich układu? Pojechałem pod dworzec PKP na plac Jana Nowaka-Jeziorańskiego, gdzie zacząłem rozglądać się za noclegiem, ponieważ o tej godzinie (było po 19) nie dojechałbym nigdzie pociągiem. Trafiło się wolne miejsce w hostelu Juvenia i tam też spędziłem noc, aby następnego dnia wrócić do Poznania.

Kategoria góry i dużo podjazdów, Polska / małopolskie, setki i więcej, z sakwami, za granicą, kraje / Polska, kraje / Słowacja, wyprawy / Tatry 2014, rowery / Trek

Kategorie

Archiwum

Moje rowery