Zaczęło mżyć. Czasem mocniej, czasem wcale, że nie wiadomo, czy tę kurtkę ściągać, czy zakładać. W końcu mżawka zaczęła być tak mocna, że przemokły mi spodnie. Wtedy zdecydowałem się założyć ubranie przeciwdeszczowe. Mżawka zaczęła na przemian z deszczem zmieniać się miejscami. No, zrobiło się nieprzyjemnie.
Za miastem Kenmare zaczynał się podjazd. Najwyższy, jak do tej pory. Wiódł po drodze krajowej. Brak pobocza nie pomagał, ale ruch nie był jakiś szalony. Na szczycie zjechałem ze szlaku EV1, aby dostać się do miasta Killarney. Widoków niemal brak, a jak były, to brakowało pobocza, żeby się bezpiecznie zatrzymać. Akurat było to w Parku Narodowym Killarney, więc podwójna szkoda, a wyglądał pięknie. Przypominał mi japoński Park Narodowy Daisetsuzan czy norweskie wzgórza.
Przejechałem jeszcze przez jakieś ogrody pałacowe. Biegła tamtędy jednokierunkowa droga dla rowerów, ale zrezygnowałem z niej z powodu deszczu. Dojechałem na kemping, rozbiłem się na mokrej trawie i… deszcz ustał. Potem pojawiła się tylko przelotna mżawka. Do tego gryzły muszki, które znam ze Szkocji. Pewnie to przez bliskość jeziora. Przynajmniej nie były tak liczne.
