Trwa ładowanie…
Trwa ładowanie…

Widzisz podstawowy wygląd strony. Wystąpił problem z serwerem plików. Napisz do mnie, gdyby problem występował zbyt długo.

Andrzej na rowerze

Wpisy archiwalne w kategorii

rowery / Trek

Dystans całkowity:78780.42 km (w terenie 7615.96 km; 9.67%)
Czas w ruchu:3278:21
Średnia prędkość:18.81 km/h
Maksymalna prędkość:72.10 km/h
Suma podjazdów:457369 m
Maks. tętno maksymalne:165 (84 %)
Maks. tętno średnie:160 (81 %)
Suma kalorii:226193 kcal
Liczba aktywności:934
Średnio na aktywność:84.35 km i 4h 00m
Więcej statystyk

Droga wojewódzka nr 328

  56.78  02:07
Nazbyt zawierzając prognozie pogody, która tak samo jak wczoraj wskazywała na deszcze od godz. 14, ruszyłem dokończyć mój plan. Aby sobie ułatwić sprawę w razie deszczu zacząłem od kierunku na Chojnów. Niestety zbyt długo zajęło mi ruszenie się i wystartowałem dopiero po godz. 12, mając niecałe 2 godziny na wykonanie planu. Gdybym wyjechał wcześniej, to przejechałbym przez Jezierzany i Niedźwiedzice.
Podróż zacząłem jak zwykle od problemów ze złapaniem sygnału GPS. Było gorąco, ale pochmurnie. Jeszcze o godz. 10 niebo było błękitne. Zaryzykowałem, jednak jechałem tak szybko, że średnia podskoczyła do 28 km/h. Tuż przed Chojnowem pojawiły się pierwsze krople i częstotliwość opadu się zwiększała, dlatego postanowiłem znaleźć jakiś zadaszony przystanek i tam zastanowić się co dalej. Poszukiwania spełzły na niczym, a ponieważ deszcz nie był jakoś mocno nieznośny, to postanowiłem jechać dalej.
Dotarłem do Gołaczowa, gdzie znalazł się przystanek. Przeczekałem trochę, bo deszcz się wzmógł. Jak ustał, ruszyłem dalej, robiąc kolejny postój pod autostradą, żeby przetrzeć okulary. Tutaj była pewna scenka, bowiem usłyszałem długi dźwięk klaksonu, a po pewnym czasie wyłoniło się dwóch szosowców i auto. Nie do końca zdawałem sobie sprawę z tego, co się dzieje, ale jeden z rowerzystów krzyknął coś do mnie, że auto chciało ich przejechać. Zważając na to, że jechali obok siebie pod wzniesienie ślimaczym tempem, mając podwójną ciągłą wymalowaną na jezdni, to reakcja kierowcy auta była zrozumiała. Niezrozumiałe było to, że dziadek zachował się tak impulsywnie i w dodatku uciekł z miejsca zdarzenia, jeśli cokolwiek się wydarzyło poza tym trąbieniem. Z ciekawości ruszyłem żwawszym tempem, ale widocznie dali sobie spokój, bo zatrzymali się na oględziny koła.
Kolejny postój zrobiłem w Nowej Wsi Złotoryjskiej, bo znów zbyt mocno padało. Tam odpocząłem trochę, bo deszcz przybierał na sile. Gdy zmniejszył się wyruszyłem dalej, jednak tuż przed Złotoryją lunęło. Udało mi się znaleźć przystanek i na nim przeczekałem ulewę. Byłem mokry, miałem wodę w butach i chciałem już znaleźć się w domu. Trzeba było ryzykować i korzystając z okazji mniejszego deszczu ruszyłem dalej. Na podjeździe tuż za Złotoryją zaczął padać śnieg z deszczem lub grad. W każdym razie nie zapowiadało się ciekawie, więc przyspieszyłem, żeby dostać się do Kozowa na przystanek.
Oberwanie chmury. Przesiedziałem na przystanku pół godziny, wyczekując przejścia chmury, a woda spływająca z ulicy podtapiała mnie. Brak odpływu sprawia, że ten przystanek jest kiepskim schronieniem. Można by powiedzieć z deszczu pod rynnę, no ale na głowę nic nie padało.
W końcu się przejaśniło, a deszcz nie był tak uciążliwy. Udało mi się wydostać z przystanku (w butach SPD nie jest to łatwe) i szybkim tempem (26-30 km/h) jechać przed siebie, nie myśląc o wodzie, która była wszędzie. Nawet jak zaczęło mocniej padać, to nie zatrzymywałem się, tylko przyspieszałem ile sił. Byłem coraz bliżej domu i to dodawało mi jeszcze więcej sił. Ta mokra wycieczka na pewno odciśnie swoje piętno na moim zdrowiu...
Kategoria kraje / Polska, Polska / dolnośląskie, rowery / Trek

Wilkołak

  53.60  02:20
Wczorajsza prognoza na weekend – deszczowo. Dziś rano sprawdziłem pogodę i do godz. 14 miało być pogodnie, więc tuż przed południem udało mi się wyjść. Na początek problem ze złapaniem sygnału GPS, ale pętla wokół kamienic załatwiła sprawę. Za cel obrałem Złotoryję i Chojnów. W drodze do pierwszego miasta dojrzałem Wilczą Górę i postanowiłem o nią zahaczyć.
Poza granicami Legnicy jechało się wygodnie i nie rozumiem czemu jeżdżę tymi dziurawymi asfaltami przez wioski. Jedyną przeszkodą był lekki wiatr w twarz. Ze Złotoryi potrzebowałem skierować się na Wilków, ale szczęśliwie dobrze trafiłem. Dalej dopiero miałem problem, bo nie wiedziałem którędy dojechać na szczyt. Minąłem drogę, która była do tego odpowiednia, ale wtedy tego nie wiedziałem. Była za mocno zarośnięta, żebym ryzykował wjeżdżania na nią. Wjechałem za to na drogę do kopalni. Niestety ponieważ nie jestem klientem, to nie mogłem wjechać. Ruszyłem dalej, krążąc po Wilkowie.
Jak zwykle moja ciekawość wzięła górę, gdy zauważyłem oznaczenie czerwonego szlaku rowerowego. Kierowało ono jednak dalej drogą, a ja postanowiłem ruszyć w teren. Decyzja bardzo dobra, bo zobaczyłem szczyt i jechałem dalej. Bałem się, że cały rezerwat może być ogrodzony, gdy zauważyłem kolczaste ogrodzenie. Na szczęście tak nie było, a tamten teren musiał być jakimś strategicznym miejscem, że został ogrodzony.
Dojechałem do znakowanego szlaku pieszego i zacząłem moją podróż. Z początku było ślisko. W jednym miejscu do tego stopnia, że zrzuciło mnie z roweru. Minąłem też węża lub jaszczurkę, choć na padalca zwyczajnego był zbyt czarny. Przejechałem po drodze brukowej, która prowadziła obok wspomnianego ogrodzenia, także mogłem skrócić sobie drogę, gdybym wiedział.
W końcu szczyt i grzmoty burzy, której czarne chmury snuły się od jakiegoś czasu próbując mnie przekonać do odwrotu. Pokręciłem się parę chwil po tamtym zaśmieconym miejscu i pojechałem dalej szlakiem, mijając już ładniejsze widoki.
Na dole uznałem, że nie ma sensu jechać przez Chojnów, bo może się rozpadać. W dodatku była coraz późniejsza godzina i mogłem nie zdążyć wrócić do domu. Jak na złość wiatr zmienił siłę i kierunek, przez co moje opóźnienie coraz bardziej się zwiększało.
Chcąc ominąć podjazd, skręciłem na Kozów, ale to pomogło jedynie w tym, że podjazd był mniej stromy. Jechałem po ulicy, którą przesunęli na wschód, żeby na zachodnim pasie wybudować chodnik. Ciekawi mnie czemu nie zrobili chodnika po stronie wschodniej, skoro byłoby prościej.
Martwiło mnie, że będę miał mało kilometrów przejechanych, dlatego w Legnicy, ponieważ nadal nie padało, ruszyłem przez obwodnicę. Przed ogródkami działkowymi zaczął się mokry asfalt, więc pomyślałem, że odrobinę pokropiło. Jak już wjechałem na Domejki, to wiedziałem, że nie było to trochę. Kałuże wielkości jezior. Dobrze, że szybko skończyła się ta dziurawa droga i wjechałem na wygodną Chojnowską. Tam przeszkadzało tylko błoto na poboczach. Nie wiem czemu w Legnicy już nie sprzątają ulic. Kiedyś było to codziennością, gdy rano pod moim oknem przejeżdżała superzamiatarka LPGK kupiona w 2011 roku. Już od dawna jej nie słyszałem. W każdym razie ominęła mnie ulewa, ale i tak zmokłem od kałuż.
Kategoria kraje / Polska, Polska / dolnośląskie, góry i dużo podjazdów, rowery / Trek

Zamek w Jaworze

  53.56  02:15
Po prawie tygodniu znów na rowerze. Dzień miałem pełen sprawunków, więc wyjść udało mi się dopiero wieczorem. Odebrałem też nowe przednie koło w Worbike'u, bo aż strach było jeździć na poprzednim. Myślałem o Wojcieszowie, jednak jak już ruszyłem, to zorientowałem się, że mam wszystko (od mapy po ciepłe ubranie w plecaku) oprócz świateł, które zdjąłem podczas ostatniego czyszczenia roweru. Miałem więc zaledwie 2 godziny zanim ściemni się. Wybór niewielki, więc postanowiłem dojechać do Jawora przez Legnickie Pole i wrócić przez Warmątowice Sienkiewiczowskie.
Jawor zrobił mi taką niespodziankę, że skręcając w złą stronę i nie chcąc jechać przez Rynek, dojechałem do zamku. Teraz już wiem, że mijałem go kilkakrotnie, nie zwracając nawet uwagi, że on tutaj jest. Niestety jego wygląd bardzo odstrasza, głównie przez ostatnie przeznaczenie tego miejsca, jakim było więzienie do lat 50. ubiegłego wieku. Teraz jest tam kilka lokali usługowych, ale na wyższych piętrach wciąż tkwią kraty w oknach.
Po obejrzeniu całego zamku przyszła pora na powrót przez Stary Jawor. Wymyśliłem po drodze, że pojadę przez Bartoszów, żeby wykorzystać cały dostępny czas przed zmierzchem. Skręciłem na Złotniki i tędy dojechałem do stacji kolejowej Nowa Wieś Legnicka, a że obok torów biegła droga, to moim zwyczajem postanowiłem ją zbadać. Jechałem najpierw po bruku, później po drodze terenowej, która z czasem przekształciła się w ścieżkę, a w sumie w singletrack za sprawą miejscowych rowerzystów. Jedynym problemem są tutaj krzaki, które niebezpiecznie zasłaniają dalszą drogę (nie jest to z pewnością jednokierunkowa).
Kategoria kraje / Polska, Polska / dolnośląskie, rowery / Trek

Mokro w Szczytnikach nad Kaczawą

  54.24  02:50
Kolejny dzień przerwy od deszczu. Dzisiaj ruszyłem bez mapy i bez planu. No, może jedynym planem była jazda na północny-wschód ze względu na kierunek wiatru. Ze względu na obfite opady nie miałem ochoty zabawę w błocie, ale mimo to wjechałem w terenową drogę na Starych Piekarach. Kałuże jak zawsze, więc nie jechałem nią dalej w kierunku Pawic. Skierowałem się na Pątnów Legnicki i tam o dziwo znów wjechałem w teren, uznając, że nie będzie tak źle. I rzeczywiście nie było, bo zamiast jechać drogą prosto, to odbiłem w las, a dalej na starą trasę.
Pomyślałem, żeby dostać się w okolice Wielowsi, więc omijając asfalt dostałem się do Miłogostowic. Teren był nadal przejezdny, więc chciałem go więcej. Omijając wybrukowaną drogę wjechałem na kolejną polną drogę, która wciągnęła mnie w las. Niestety tutaj już był horror. Dużo wody i błota. Jakoś udało mi się przejechać i dostać do bardziej utwardzonej drogi, którą dojechałem do Buczynki. Żółty szlak wokół Legnicy zarasta coraz bardziej. Na pewno to samo dzieje się ze szlakiem czerwonym wokół Lubina. Pewnie daruję go sobie i objadę z najbliższą okazją to miasto szlakiem niebieskim, ale rowerowym.
Nie byłem w najlepszej formie, bo nawet jak próbowałem jechać szybciej, to moja średnia nie powalała mnie jak zwykle. W Miłosnej skręciłem w kierunku Prochowic, żeby oszczędzić sobie wysiłku i pojechać krajową 94 z wiatrem do Legnicy. Po drodze zdążyłem się rozmyślić i skręciłem w Gogołowicach na drogę, którą kiedyś jechałem, ale że byłem tam bardzo dawno temu i wydaje mi się, że miałem wtedy problem z przedostaniem się, to nie ryzykowałem błądzenia. Jechałem dalej i dopiero skręciłem w drogę leśną, która była mi bardziej znana.
Ponieważ plan jazdy przez Prochowice nie udał się, to chciałem nadal dostać się do drogi krajowej. Byłem po prostu ciekaw jednego wiaduktu kolejowego i w Szczytnikach nad Kaczawą skręciłem w przypadkową drogę z nadzieją na osiągnięcie celu. Minąłem kopalnię żwiru i jezioro, tonąc od czasu do czasu w błocie. Jechałem ciągle prosto na ile była widoczna droga. Słyszałem w oddali hałasy łamanych drzew i mnie ciekawiło co to. Okazało się, że Kaczawa przybrała na sile i niosła ze sobą tony śmieci, używając ich do łamania gałęzi drzew chylących się ku wodzie. Wyglądało to jak woda powodziowa. Byłem jednak na tyle ciekawski, że jechałem wzdłuż rzeki i jak skończyła się droga, to zacząłem jechać po polu w nadziei na znalezienie innego szlaku, bo nie lubię jeździć tą samą drogą jednego dnia. Jak usłyszałem chlupanie, to zauważyłem, że jadę w wodzie. Zawróciłem mimo wszystko, bo teren dalej tylko opadał. Dziwne, że nie ugrzązłem, skoro zalegała tam woda.
Jeszcze spróbowałem kilku dróg po dojechaniu do lasku, ale one też się kończyły w zalanym wodą polu. Nie pozostawało mi nic innego jak wyjechać stamtąd i wrócić wioskami do domu. Po drodze przystanąłem, żeby wyciągnąć garść trawy z napędu. Już dawno nie miałem tak brudnego roweru. A mogłem uważać.
W Bieniowicach mogłem skręcić w kierunku Szczytnik Małych i miałbym swoją krajówkę, ale nie pamiętałem o tym łączniku. Od jakiegoś czasu szukam taniego mapnika, żeby trzymać mapę na kierownicy, a nie w plecaku. Dzięki temu unikałbym wielu niepotrzebnych postojów i pomyłek. Niestety jeszcze nie znalazłem niczego interesującego.
Zaczynała nadchodzić ciemna chmura, dlatego też zrezygnowałem z drogi do Kunic i zmęczony pojechałem prosto do domu. Jeszcze przecież będę miał okazję przejechać się w tamtym kierunku.
Kategoria kraje / Polska, Polska / dolnośląskie, terenowe, rowery / Trek

Zamek Książ

  115.98  04:56
Przestało padać, słońce wyszło, zrobiło się ciepło. Żal nie wyjść na rower. Szkoda, że czekałem do wieczora, bo mogłem dzisiaj dłużej pojeździć i jeszcze więcej zobaczyć. Nie musiałbym też się tak spieszyć i pstryknąłbym więcej zdjęć. Bądź co bądź i tak nie była to moja ostatnia wizyta w co niektórych miejscach, ale o tym dalej.
Wybrałem za cel Zamek Książ ze względu na kierunek wiatru, choć nie myślałem, że tam dojadę. Po obfitym obiedzie i paru obowiązkach wyruszyłem leniwie o 17:30, bo po ostatniej jeździe byłem przeziębiony i nie byłem pewien czy mogę wyjść na rower. W miarę spokojnym tempem asfaltami przez Stary Jawor wskoczyłem na krajową trójkę. Chcąc dostać się do Dobromierza, zaplanowałem jazdę przez Kłaczynę. Miałem ze sobą mapę Dolnego Śląska wydawnictwa Demart, która nie ma prawidłowo rozmieszczonych elementów; jasno rzecz ujmując – jest błędna. Mimo wszystko udało mi się trafić na właściwą drogę, a jak zobaczyłem znak kierujący na Dobromierz, to już nawet nie patrzyłem na mapę. Minąłem parę ładnych wsi, z których rozciągają się piękne widoki na Pogórze Kaczawskie i Masyw Ślęży. Minąłem też las, z którego bił zapach mokrych drzew, zachęcający do zatrzymania się i podziwiania widoków tych okolic.
Dobromierz. Nie poznałem go z początku, choć wieżę kościoła pw. św. Piotra i Pawła widziałem już z daleka. Jak wspomniałem wyżej, nie patrzyłem na mapę i przez to pojechałem nie tą drogą, którą zaplanowałem. Zamiast do Świebodzic skierowałem się na Stare Bogaczowice. Kto wie, może gdybym miał więcej czasu, to pojechałbym tam, bo wieś na mapie jest oznaczona jako posiadająca cenne zabytki. Jednak ponieważ czas gonił, a chciałem zrobić choć jedno zdjęcie zamku, to nie zawracałem, tylko ustaliłem nową drogę – przez Cieszów. Nie żałuję pomyłki, bo czułem się jak w Dolinie Prądnika, tylko jechałem pod górkę. Piękna dolinka, aż nie zrobiłem ani jednego zdjęcia tak się zapatrzyłem. Wrócę tam, bo w tej samej miejscowości znajduje się zamek Cisy.
Jak już wjechałem na górę, to zobaczyłem dwa widoki – jeden na zamek Książ, a drugi na Świebodzice. Aż chciałem ruszyć polną drogą na wprost, ale teraz widzę, że dojechałbym tylko do Pełcznicy. Zjechałem do Świebodzic, jednak bez zbędnego zatrzymania jechałem dalej, żeby dotrzeć do zamku. Zobaczyłem monumentalną bramę i nie omieszkałem się przy niej zatrzymać. Znak przy drodze prowadzi do zamku po drodze krajowej, ale ja wypatrzyłem czarny szlak rowerowy – przez wspomnianą bramę. Co prawda wokół góry Wilk, ale zbaczając na jakiś inny, pieszy, trafiłem do rozdroża. Na lewo punkt widokowy, na prawo zamek. No jasne, że punkt widokowy! Przecież chcę zrobić zdjęcie. Niestety nie udało się przez zachodzące słońce. Może innym razem.
Pokręciłem się trochę po dziedzińcu zamku, przed którym odbywają się zawody Pucharu Świata w Trialu Rowerowym i zacząłem zmierzać w kierunku Świebodzic. Ponieważ słońca kryło się za szczytami pogórza, to nie widziałem sensu, aby zwiedzać miasto o zmroku. Obrałem więc drogę do domu przez Strzegom i Jawor. Pierwsze miasto uraczyło mnie objazdem. I to takim, że nie wiadomo którędy jechać. W końcu, gdy zaniepokoiłem się brakiem jakiegokolwiek zjazdu, skręciłem w pierwszą drogę i odnalazłem tabliczkę "Koniec objazdu". (Irytacja). Dalej już bez takich niespodzianek, tylko dawno jechałem z Jawora do Legnicy i ta droga już nie należy do najbezpieczniejszych. Strasznie dużo w niej dziur.
Okazało się, że zaliczyłem dzisiaj aż trzy gminy, w tym sam Wałbrzych. Duże miasto, skoro zagarnęło ten zamek. Ale przydałoby się też do centrum dojechać, żeby mieć satysfakcję, że się tam było, a nie tylko przejechało po przedmieściu, jak w Katowicach.
Kategoria kraje / Polska, Polska / dolnośląskie, po zmroku i nocne, setki i więcej, rowery / Trek

Droga wojewódzka nr 363

  67.18  02:55
Deszczowy tydzień się zrobił. A ponieważ żal nie wyjść, gdy nie pada, to postanowiłem pojeździć po suchych asfaltach. Za cel obrałem drogę ze Złotoryi do Jawora, ponieważ miałem luki na mapie.
Wczoraj padało, więc wolałem ominąć wszelki teren. Mimo to wjechałem do parku (na Mickiewicza posypali żwirem – muszę znaleźć inną drogę) i ponieważ nie widziałem w ogóle kałuż, to pojechałem po wale nad Kaczawą. Chciałem do Dunina dojechać standardową drogą, ale pomyślałem, że skoro jest tak sucho, to pojadę obok Lasku Złotoryjskiego. Nie była to dobra decyzja, bo kałuż tam wiele, jednak nie tak spasłych, żeby nie można ich było ominąć.
Gdy wyjeżdżałem z domu, niebo było szare i odrobinę kropiło, ale w Duninie na niebie było już tylko kilka chmurek. Do tego słońce i ponad 20 °C, a ja w ciepłej bluzie i bez mojego pasa, bo nie chciałem go brudzić. Pogoda płata figle. Po drodze widziałem, że ominęła mnie zlewa, więc dobrze było odrobinę przeciągnąć wyjazd.
Od wjechania do powiatu złotoryjskiego przed Rzymówką do Wysocka miałem bardzo wygodny asfalt. Jaka szkoda, że się tak szybko skończył, bo jechało się tak wygodnie i nawet kałuże tak nie przeszkadzały. W Kozowie miałem dylemat, bo droga nie była w żaden sposób oznaczona. Dobrze, że miałem GPS i załadowaną mapę (choć bez wspomnianego skrzyżowania), to szybko zauważyłem źle obrany kierunek.
W Rokitnicy zboczyłem z trasy na rzecz szlaku ER-4, który poprowadził mnie pod górkę drogą terenową. Niepotrzebnie, bo znów musiałem szukać drogi, a i zaczynało kropić. Mimo to jechałem dalej, a im bardziej przyspieszałem, tym mocniej padało. Na szczęście Łaźniczki były blisko i zatrzymałem się tam na przystanku na kilka minut. Wyciągnąłem wafelka, żeby coś przegryźć, ale ledwo go ugryzłem, a deszcz nagle ustał. Dalsza droga była męcząca przez dużo pagórków. Przynajmniej chłodniej się zrobiło i bluza spełniła swoje zadanie.
Dojeżdżając do Jawora zaczęła mnie niepokoić czarna chmura sunąca z północnego-wschodu. Przyspieszyłem mimo zmęczenia, żeby mnie nie dopadła. Od Godziszowej myślałem, że już za późno, bo jechałem prosto w stronę ciemnych chmur, ale widząc po której stronie jest Legnickie Pole, wiedziałem, że to jedynie droga zmieniła kierunek. Zauważyłem zwiększony ruch w Gniewomierzu, tak jakby połowę autostrady zamknęli i niektórzy zapomnieli jaka jest dozwolona prędkość na obszarze zabudowanym. W Legnicy już nie kombinowałem, tylko pojechałem Jaworzyńską, która nadal nie trzyma się kupy. Minąłem za to jedynego dzisiaj bikera, który mi nie pomachał. Twarz jakby znajoma, ale nie wiem skąd.
Kategoria kraje / Polska, Polska / dolnośląskie, rowery / Trek

Przed siebie na Grodziec

  95.65  04:25
Z opcją na Ostrzycę.
Nazajutrz znów zapowiadają deszcze, które mają trwać przez kilka dni. Kilka dni bez roweru. Nie chciałem tak, więc wybrałem się gdzieś pod Chojnów, bo tamte tereny są słabo przeze mnie zbadane.
Miałem okazję przetestować nowy system zarządzania ruchem w godzinach szczytu. Coś niesamowitego jak bardzo można zirytować kierowców tak nieoptymalnym narzędziem. Czekając na światłach pod Ferio zdążyły przejechać raptem 3 auta, gdy zrobiło się znów czerwone. Ile to czasu marnuje się na każdym z takich cyklów. Cieszę się, że jestem rowerzystą i następnym razem nie będę grzecznie zatrzymywał się za ostatnim autem, tylko skorzystam z prawa do dojechania do skrzyżowania.
W Ulesiu skorzystałem z drogi, którą kiedyś planowałem dojechać do Chocianowa. Ładna droga z widokami. Nie obyło się bez wątpliwości w którą stronę pojechać. Na szczęście dobrze strzelałem. W Miłkowicach skręciłem w jakąś drogę w nadziei, że dotrę nią dokądś i dotarłem do drogi asfaltowej tuż przy torach. Po jakimś czasie wygoda się skończyła i znów jechałem terenem. Ponownie spróbowałem swojego szczęścia w Goliszkowie, żeby ominąć asfalt i dzięki temu znów przejechałem się polną drogą.
Chojnów wciąż mnie zaskakuje. Ilekroć tam jestem, widzę na Rynku coś nowego. Dobrze, skoro ma to poprawić wizerunek miasta.
Skierowałem się na Osetnicę drogą, na której kiedyś przypadkowo wylądowałem. Znów mnie skusiła droga terenowa, mimo że nie wiedziałem dokąd prowadzi. Szczęśliwie przeprowadziła mnie przez autostradę i skróciłem sobie tym samym odległość. Po drodze przestraszyłem jakichś staruszków podczas wyprzedzania, którzy panoszyli się na całej szerokości drogi.
Widziałem Grodziec już od jakiegoś czasu i kierowałem się do niego. Mimo wszystko ciągnęło mnie w nieznane i za Jadwisinem wjechałem znów w polną drogę, którą dostałem się do kopalni. Tam, na rozdrożu miałem problem którędy dalej. Wybrałem drogę na lewo, choć teraz widzę na zdjęciach satelitarnych, że zrobiłem parę błędów i niepotrzebnie tam jechałem. Przed Olszanicą znów polna droga mnie wciągnęła i błądząc nią wyjechałem za daleko od drogi do celu. Zobaczyłem jednak przed sobą drogę w las. Nie zastanawiając się długo pojechałem nią i dotarłem do pięknej leśnej drogi przeciwpożarowej. Podobnej do tej na Górzec, tylko bez rynienek w poprzek jezdni. Przez Jurków wyjechałem z lasu i tutaj zacząłem błądzić. Miałem nadzieję dotrzeć najpierw przez las, ale drogi ciągle się kończyły, a później polna droga skończyła się w rzepaku. Nie chciałem być żółty, więc zawróciłem i dotarłem na właściwy szlak. Po drodze wjechałem na czerwony szlak rowerowy, który gdzieś uciekł. Ponieważ budynki, obok których przejeżdżałem grożą zawaleniem (i w sumie część się sypie w oczach), to nie szukałem dalej szlaku, tylko zacząłem podjazd, podziwiając widoki. Góry...
Na Grodźcu prace stolarskie wrą i sporo aut psuło scenerię do zdjęć, więc darowałem sobie fotki i zacząłem zjazd. Brak ludzi pozwalał się rozpędzić, choć piach wzywał zdrowy rozsądek do jazdy maksymalnie 40 km/h.
Czarna chmura, która od jakiegoś czasu sunęła się w moim kierunku w końcu znalazła się nade mną. Zaczęło kropić, więc zacząłem szybki powrót do domu. Niestety opcja Ostrzycy Proboszczowskiej, na którą miałem ogromną chętkę nie wyszła ze względu na pogodę i późną porę.
Po pewnym czasie zaczęło się rozpogadzać. I mimo że słońce było wysoko na niebie, to nie myślałem już o zmianie kierunku na drugi szczyt. Jechałem do domu, omijając Złotoryjską, dlatego pojechałem najpierw przez Szymanowice, a później przez Lasek Złotoryjski. Coś mnie jednak skusiło, aby sprawdzić tę drogę asfaltową, na którą wjechałem pod obwodnicą. I choć szybko się skończyła, to jechałem dalej, nawet gdy teren przestał być drogą. Wyjechałem przy nowym cmentarzu. Teraz już wiem gdzie leży, ale myślę, że to pomysł nietrafiony. Droga dojazdowa nie dość, że wąska, to autem można się tam dostać wyłącznie przez Lipce. Już widzę te bluzgi w dniu 1 listopada.
Pobłądziłem jeszcze chwilę, bo zamiast Domejki chciałem sprawdzić inną drogę, a właściwie ślepą uliczkę, przy której nie ma nawet znaku. Dobrze, że Chojnowska ma ładny asfalt, to szybko wróciłem do domu, choć już po zachodzie słońca.
Kategoria kraje / Polska, Polska / dolnośląskie, góry i dużo podjazdów, terenowe, rowery / Trek

Pętla przez Mikołajowice

  32.20  01:20
Prognoza pogody na piątek mnie wystraszyła i nigdzie nie wyszedłem. Wciągnął mnie za to pewien problem informatyczny, nad którym przesiedziałem też całą sobotę. Dzisiaj miało lać cały dzień. Do wieczora nie spadła ani kropla, więc musiałem wyjść. Jak wyjeżdżałem, to prognoza wskazywała już tylko na lekki opad, którego i tak nie było. Meteo.pl jest ostatnio mało dokładne.
Nadal jest chłodno – dzisiaj ok. 10 °C. Ruszyłem w kierunku Gniewomierza przez park, dalej wałami i drogami dla rowerów. Postanowiłem dokończyć plan sprzed tygodnia, więc polnymi drogami dojechałem do Strachowic i wąskim asfaltem do Mikołajowic. Dalej już popędziłem szybszym tempem przez znane rejony i ponownie przez Park Miejski wróciłem do domu.
Kategoria kraje / Polska, Polska / dolnośląskie, rowery / Trek

Wycieczka rowerowa (Pęcław)

  142.98  06:10
Jako że prognoza na piątek wskazuje deszcz, to zaplanowałem wykorzystać właśnie dzisiejszy dzień. Było pewne "ale", które wolałem wyeliminować. Musiałem wymienić łańcuch, ponieważ na obecnym już i tak za długo jeździłem (metoda trzech łańcuchów). Dodatkowo muszę wymienić przednią obręcz, bo na tej daleko nie zajadę.
Wizyty w Worbike'u nie należą do najmilszych, co potwierdziła także ta dzisiejsza. Musiałem swoje odczekać zanim ktoś zajrzał do roweru. Według mnie nierównomiernie obracająca się oś tylnego koła nie jest czymś normalnym, ale serwisanci tkwią w innym przekonaniu. Pożyjemy – zobaczymy. Mój łańcuch otrzymał za to solidną porcję czarnej paćki i wątpię, aby operacja została wykonana na czystym napędzie (przyjechałem przecież tu po nowy łańcuch, a dostałem gratis możliwość wybrudzenia rąk podczas domowego przeglądu).
Co do przedniego koła, które chcę wymienić w całości, to nie mieli... Będą dopiero sprowadzać części, a jeszcze co to wyszło z moim tylnym kołem – nikt nie pamiętał, aby takie mieli na składzie, gdy składali mi napęd miesiąc temu. W końcu doszli, że to koło mogło wisieć na warsztacie kilka miesięcy i było zaplatane na miejscu. Także będę musiał dodatkowo poczekać na przednie (chciałbym, żeby były jednakowe).
Jak w końcu udało mi się wymienić łańcuch po dłuższej walce z nową spinką, która nie chciała się zapiąć, to było późno. Postanowiłem więc, że będzie to wycieczka nocna, na której już od dłuższego czasu nie byłem. Nie było zbyt ciepło, bo raptem 15 °C. Wyruszyłem na trochę przed godz. 16 starymi drogami do Raszówki. Tam chwilkę pomyślałem nad dalszą drogą i stwierdziłem, że szybciej będzie asfaltem, bo czas mnie goni. Wpadłem jednak na czerwony szlak wokół Lubina zmierzający w las i nim też ruszyłem. Szlak gdzieś uciekł, a droga zaczęła być niewygodna. W końcu wyjechałem i od Raszowej już asfaltem w kierunku Lubina.
W mieście zostałem przywitany zakazem wjazdu rowerów i, o zgrozo, slalomem. Dzięki temu Lubin zyskał u mnie miano posiadacza najgorzej rozwiniętej infrastruktury drogowej. Ostatnim razem taki slalom miałem we Wrocławiu rok temu, ale tam ścieżka rowerowa miała kilka kilometrów, a tutaj trzeba co 200 metrów zmieniać stronę jezdni. Nie dziwię się miejscowym, że mają prawo w głębokim poważaniu.
Trwa przebudowa Parku Wrocławskiego. Niestety ignorancja zarządcy inwestycji spowodowała, że wjechałem do tego parku, ponieważ znak drogi dla rowerów nie jest zasłonięty, a dodatkowo brama z zakazem wstępu była otwarta w ten sposób, że ów zakaz był niewidoczny. Wydłużyło to moją podróż o niepotrzebne przywitanie się z triceratopsem.
Pomimo tych mankamentów można przejechać miasto bez zsiadania z roweru przy dobrych wiatrach. Jedynie obok Tesco jest przejście dla pieszych bez przejazdu rowerowego.
Droga do Rudnej bardzo wygodna. Zachwalam sobie ją i podejrzewam, że dane mi będzie jeszcze nie raz przejechać się po niej. Minusem było to, że wjechałem na Wzgórza Dalkowskie. Szczęście, że na część mniej pagórkowatą.
W Rudnej pomyliły mi się drogi, ale na szczęście złapałem szybko kurs na Krzydłowice. Byłem tu ostatnio we wrześniu, ale ruina pałacu nadal się trzyma. Z ciekawości poszukałem dobrego kadru, żeby uchwycić zabytkowy kościół.
Czas leciał, a ja jechałem dalej. Słońce na szczęście jeszcze trzymało się wysoko nad horyzontem. Minąłem drogę wojewódzką i po pewnym czasie zaczął się wybrukowany odcinek do miejscowości Bucze. Dobrze, że kamień był drobny i nie ciążył podczas jazdy. Później asfalt wrócił, a ja zachwycałem się zielenią. Gmina nie wygląda na bogatą, dużo rolnictwa, kanałów wodnych i w ogóle wody. Miałem okazję przypatrzeć się nawadnianiu pól wodą z pobliskich zbiorników wodnych. Woda podawana tzw. papajkiem, choć nie wiem czy ta nazwa jeszcze funkcjonuje. Nie mogę znaleźć niczego interesującego w internecie (dziwne).
W końcu dojechałem do samego Pęcława, choć martwiło mnie, że już ponad 60 km przejechałem i go nie było. Zatrzymałem się na rozdrożu, żeby spojrzeć na mapę, bo wieś nie jest zaskakująca. W oddali usłyszałem zdawkowe "zgubił się", ale czy ktoś, kto ma mapę się gubi? Chyba ten, który jej nie ma, bo ja mapy używam do planowania, a w takiej wsi ciężko się zgubić. Ruszyłem szybko do Białołęki spojrzeć na znajdujący się tam kościół. Powrót już mi się nie podobał, bo jechałem pod wiatr. Miałem tylko nadzieję, że będę przejeżdżał przez dużo lasów, żeby uniknąć ciężkiej jazdy.
Sądziłem, że te rejony nie są atrakcyjne ze względu na swoje położenie. Jak bardzo się myliłem, gdy raz za razem mijałem rowerzystów. Zielona kraina przyciąga rzesze turystów. Jest tutaj kilka szlaków rowerowych, w tym niebieski rowerowy Szlak Odry, a mnie dane było przejechać się częściowo szlakami zielonym i czerwonym. Jeszcze chyba podczas żadnej wycieczki nie minąłem takiej ilości rowerzystów. A miałem ponarzekać na dwójkę tych, którzy mi nie pomachali po wjechaniu do gminy. Poza nimi jednak już każdy rowerzysta wymienił się ze mną pozdrowieniem.
Na mapie kusił mnie Chełm i ponieważ słońce wciąż było wysoko na niebie, to ruszyłem w jego kierunku. W miejscowości Piersna zboczyłem z drogi wojewódzkiej, żeby zobaczyć kościół, a przy okazji przeczytałem o nim trochę informacji na tablicy. Miejscowość, jak i kościół mają początki swojej historii w XIII w. Dowiedziałem się też skąd te oznaczenia miejsc zbiórki oraz dróg do ewakuacji, które licznie mijałem. Odbudowa kościoła po pożarze w XVII w. trwała wiele lat przez nawiedzające tamte tereny powodzie. Nie chciałbym mieszkać w takim miejscu, nawet jeśli jest piękne, zielone i przyjazne.
Na mapie wyznaczyłem nową drogę. Aby dotrzeć do kościoła w Szymocinie, musiałem przejechać po kolejnym bruku. Tym razem bardzo niewygodnym, dlatego starałem się wykorzystywać pobocze, gdy tylko roślinki mi na to pozwalały. Towarzyszył mi też zielony szlak rowerowy.
Z Trzęsowa do Orska zaplanowałem dostać się drogą gruntową. Gdyby nie ten piach, to byłaby wygodna do poruszania się. Tak źle jednak nie było i szybko dostałem się do samego Chełma, już trzeciego, który odwiedziłem i drugiego na Dolnym Śląsku.
Pozostało mi wrócić do domu, bo nie miałem więcej żadnych planów. Jechałem, podziwiając zachód słońca, który przez moje pomarańczowe szkła okularów był jeszcze piękniejszy.
Robiło się coraz chłodniej, a moje stopy coraz bardziej przemarzały. Za Rudną było 8 °C. Przez Lubin przejechałem drogą krajową, bo nie miałem ochoty pchać się na jakiekolwiek ścieżki rowerowe, choć i tak coś mnie podkusiło, żeby na Legnickiej wjechać na taką jedną – idiotyczną. Rowery namalowane na niej sugerowały, że można wjechać pod prąd na jednokierunkową ul. Legnicką. Pomysłowe. Dalej drogą krajową przy 5-stopniowej temperaturze jakoś dojechałem na obwodnicę, żeby ominąć dziury. Mimo pięknego księżyca, który przyświecał mi drogę nie chciałem dryblować po zniszczonej ul. Poznańskiej.
Coraz dalej mam do niezaliczonych gmin. Kolejna będzie na pewno Olszyna, albo może Węgliniec? A mam jeszcze całą Kotlinę Kłodzką do objechania. Nie mogę narzekać na brak planów. Mogę za to ponarzekać na odległość tych miejsc...
Kategoria kraje / Polska, Polska / dolnośląskie, po zmroku i nocne, setki i więcej, rowery / Trek

Po Nocy Muzeów

  61.93  02:38
Weekend spędziłem w Warszawie będąc na Nocy Muzeów. Przez dwa dni była tak piękna pogoda, że aż momentami żałowałem, że nie mam ze sobą roweru. Co prawda centrum stolicy nie jest najlepszym miejscem dla rowerzystów, ale może kiedyś się to zmieni. Dzisiaj zaś korzystając z nie gorszej pogody postanowiłem przejechać się. Ze względu na zachodni wiatr wykorzystałem lasy, aby dostać się na zachód i później wrócić z wiatrem do Legnicy.
Jak zwykle zagapiłem się i zrobiłem nadmiarowe metry po Parku Miejskim. Później zwykłą trasą – terenem przez Pawice i drogą pożarową nr 11 aż do Raszówki. Dalej mijając granicę tej miejscowości z Karczowiskami zauważyłem leśną drogę, a ponieważ lubię ładne leśne drogi, to czemu miałbym nią nie pojechać? Nim dojechałem do krajówki miałem bliskie spotkanie z owczarkiem niemieckim. Właściciel w ogóle nie zainteresowany, ale na szczęście pies był łagodny. Nie poszarpał mocno moich ubrań.
Nie miałem ze sobą mapy, ale gdy dojechałem do jeziora o nazwie Chróstnik – otworzyłem Traseo, żeby upewnić się gdzie jestem. Byłem tutaj już kilka razy, ale to było w zeszłym roku, więc nie pamiętałem dokładnie dokąd mógłbym dojechać wybraną drogą. A ruszyłem drogą pożarową nr 5 i dojechałem do Liśca, skąd planowałem dostać się jak najdalej na zachód przez las, żeby nie martwić się o wiatr w twarz. Rozmyśliłem się po dotarciu do drogi wojewódzkiej i przez Jaroszówkę pojechałem znaną mi już drogą do Niedźwiedzic. Pomyślałem, aby dojechać drogą do końca, mimo że nie pamiętałem gdzie się nią dostanę.
Dojechałem do Rzeszotar i żeby ominąć dziurawą ul. Poznańską skierowałem się na Pątnówek z widokiem na panoramę Legnicy. Ta miejscowość powinna znajdować się na wzniesieniu i byłaby po prostu pięknym punktem wypadowym na dni z ograniczonym czasem.
Miałem nadzieję na wieczorną wycieczkę, ale za wcześnie wyjechałem. Z drugiej strony mogłem pojeździć po lasach, w których nie było tak chłodno. Po drodze mijałem kuszące oznaczenia szlaków okrężnych wokół Lubina – zarówno pieszego czerwonego jak i niebieskiego rowerowego. Może w środę?
Kategoria kraje / Polska, Polska / dolnośląskie, terenowe, rowery / Trek

Kategorie

Archiwum

Moje rowery