Trwa ładowanie…
Trwa ładowanie…

Widzisz podstawowy wygląd strony. Wystąpił problem z serwerem plików. Napisz do mnie, gdyby problem występował zbyt długo.

Andrzej na rowerze

Wpisy archiwalne w kategorii

rowery / Trek

Dystans całkowity:78780.42 km (w terenie 7615.96 km; 9.67%)
Czas w ruchu:3278:21
Średnia prędkość:18.81 km/h
Maksymalna prędkość:72.10 km/h
Suma podjazdów:457369 m
Maks. tętno maksymalne:165 (84 %)
Maks. tętno średnie:160 (81 %)
Suma kalorii:226193 kcal
Liczba aktywności:934
Średnio na aktywność:84.35 km i 4h 00m
Więcej statystyk

Ślęża

  151.45  07:29
Zdobycie Ślęży planowałem na środę, jednak nie było zainteresowania, a ja nie czułem się na siłach. Wieczorem Bożena dała znać, że dziewczyny wybierają się w sobotę i że mogę do nich dołączyć. Niestety nie uzgodniliśmy godziny i pojechały beze mnie. Miałem nadzieję dogonić je.
Postanowiłem, że do celu dotrę przez Żarów, a wrócę drogami na północ od autostrady. Najpierw znane rejony, a za Mierczycami wjechałem na drogę gruntową, która jest na mojej mapie. Choć nie wyjechałem tam, gdzie planowałem, to był plus – czereśnie. Znów się objadłem. No ale trzeba korzystać póki są. Później za to będą maliny :)
Przejechałem przez Pastuchów. Sądziłem, że znajdę tam jakiś pałac, ale na jego miejscu stoi kościół. Demart znów się nie popisał. W Piotrowicach Świdnickich za to pałac widać w całej okazałości z drogi. Niestety jest własnością prywatną. Przynajmniej znajduje się tam tablica informacyjna z krótką historią obiektu.
Przejazd przez Żarów był związany z moją ostatnią nieudaną próbą zobaczenia pałacu. Cóż, wielkiego szału nie robi. Zwłaszcza, że teraz jest to budynek mieszkalny.
Na drodze zaczęły być widoczne ślady niedawnego opadu, a im bliżej na wschód, tym większe kałuże. Miałem tylko nadzieję, że nie zastanie mnie deszcz.
W Pankowie minąłem kolejny zamek, tym razem z fosą. Wyglądało na to, że stoi na terenie prywatnym, ale jednak wstęp jest darmowy. W Klecinie zmylił mnie znak drogowy "Zamek Krasków", ponieważ ktoś zdrapał symbol zamku i ze znaku E-10 zrobił się znak E-5, czyli znak prowadzący do dzielnicy miejscowości. Szybko porzuciłem jazdę w poszukiwaniu tej dzielnicy, bo wieś skończyła się. Wróciłem na skrzyżowanie i pojechałem w trzecie rozgałęzienie. Tam stoi niezniszczony znak – czyli kolejny zamek znajduje się w Kraskowie.
Jechałem dalej i byłem coraz bliżej Masywu Ślęży. Dopiero Mysłaków mnie zatrzymał. Mapa znów zawierała błąd i gdy już szczęśliwie trafiłem na właściwą drogę, to asfalt się skończył i zaczęło dużo błota. Może gdyby nie padało, to nie byłoby aż tak źle. Jakoś powoli przejechałem (nie chciałem myć roweru) i zacząłem podjazd do Przełęczy Tąpadła. Złapała mnie migrena i zastanawiałem się czy podjechać Ślężę. Na przełęczy obejrzałem mapkę i zdecydowałem się pojechać niebieskim szlakiem. Jechałem wolno pośród ludzi, gdy zerknąłem w stronę polany. Przecież to Monika z Bożeną! Już po wizycie na szczycie. Bożena widocznie miała bardzo udany zjazd, bo była w błocie. Po krótkiej rozmowie zmieniłem zdanie i ruszyłem żółtym szlakiem, a dziewczyny pojechały w dalszą drogę. Wszyscy chcieliśmy zdążyć przed zmrokiem, zwłaszcza, że ja nie wziąłem ze sobą oświetlenia, a chciałem ze Ślęży dostać się na Wieżycę.
Podjazd był z początku łatwy. Nawet jazda po luźnych kamieniach nie nastręczała trudności. Niestety ostatnio za rzadko jeżdżę i straciłem kondycję. Opadłem z sił i dłuższy kawałek wprowadzałem rower. Jak zrobiło się mniej stromo, to znów jechałem. Na szczycie długo nie zabawiłem. Od razu ruszyłem dalej żółtym szlakiem. Nie była to dobra decyzja. Droga straszna na rower. Połamane drzewa na ścieżce, błoto, ślisko. Więcej niosłem rower czy prowadziłem niż zjeżdżałem. Droga się tak strasznie dłużyła. Jak już dojechałem do Wieżycy, to myślałem, że komary mnie zjedzą. Nawet jednego zdjęcia nie dadzą zrobić! Myślałem, że stąd już będzie przyjemna droga w dół, ale nie – było jeszcze gorzej, jeszcze stromiej. Udało mi się bezpiecznie dotrzeć do Przełęczy pod Wieżycą. Koniec mordęgi.
Szybko objechałem Sobótkę i możliwie najprostszą drogą ruszyłem w kierunku Legnicy. Pędziłem ile sił w nogach. Niestety migrena znów powróciła. Jak zobaczyłem znak "Legnica 19", to już wiedziałem, że zdążę przed zmrokiem. Cóż za ulga.
W Taczalinie wciąż pachnie truskawkami.
Kategoria terenowe, setki i więcej, góry i dużo podjazdów, Polska / dolnośląskie, kraje / Polska, rowery / Trek

Smrek

  177.68  09:35
Jest tyle do opowiadania, ale może zacznę od początku. Plan tej trasy chodził mi po głowie od kilku miesięcy, a z racji zbliżającego się wyjazdu do Krakowa postanowiłem wykonać go właśnie dzisiaj. Początkowo planowałem pojechać z Legnicy na rowerze do Świeradowa-Zdroju, przez Czechy i Bogatynię do Zgorzelca, skąd pociągiem powrót. Zmieniłem zdanie i pojechałem na dworzec PKP. Jak zwykle w ostatniej chwili.
Remont dworca idzie do przodu i kasy Kolei Dolnośląskich zostały zlikwidowane, tak samo kasy na peronie. Zostało jedno jedyne okienko z kilkunastoosobową kolejką. Wiedziałem, że stanie nic mi nie da, bo pociąg zaraz przyjedzie. Zobaczyłem jednak plakat informujący o promocji dla rowerzystów. Dostrzegając informację o połączeniu ze Zgorzelcem oraz sposobie korzystania z promocji (bilet kupuje się w pociągu i to bez dopłaty), radosny udałem się na peron. Jakie było moje zdziwienie, gdy pani w pociągu powiedziała, że promocja nie dotyczy połączenia Legnicy ze Zgorzelcem...
Po półtoragodzinnej jeździe dotarłem do pierwszego celu. Przyzwyczaiłem się, że jak jeżdżę pociągami, to pod dworcem zawsze odnajduję plan miasta. Nie w Zgorzelcu. Może to dlatego, że wysiadłem nie na głównej stacji? W każdym razie jechałem przed siebie aż dotarłem do skrzyżowania. Na lewo Görlitz, na prawo Dresden. Jako że do pierwszego miasta miałem najbliżej, to pomyślałem, że nic się nie stanie jeśli pojadę w jego kierunku. Na najbliższym skrzyżowaniu jednak zboczyłem z drogi, wjeżdżając na kostkę brukową. Tak nią jechałem i jechałem, aż dojrzałem pewien kościół. Przepiękny kościół, któremu chciałem się przyjrzeć z bliska. Okazało się, że to kościół (św. Piotra i Pawła) stojący po niemieckiej stronie. Przedostałem się przez Nysę Łużycką. Trochę speszony, bo to moja pierwsza wizyta w tym kraju, przejechałem się ulicami, aż wróciłem do mostku, którym przekroczyłem granicę. Tak mi się spodobało miasto, że nie chciałem jeszcze wracać i zrobiłem kolejną rundkę ulicami i deptakami. Piękne miasto, jakby niedawno wybudowane. Zrobiło na mnie ogromne wrażenie. Jeszcze wszędzie te znaki "rower frei". Raj dla rowerzystów.
Niedaleko dworca Bahnhof Görlitz dostrzegłem mapę. I to nie byle jaką mapę, bo OpenStreetMap! No ale czas leciał, a ja miałem jeszcze kawał drogi przed sobą. Odechciewało mi się zwiedzania Zgorzelca po tym, co widziałem, ale mimo to pojechałem za znakami w kierunku centrum, którego i tak nie znalazłem. Ogólnie na te dwa miasta poświęciłem półtorej godziny i ani chwili dłużej nie zwlekając, zacząłem podróż na południe.
Już po dwudziestu kilometrach czułem obolałe mięśnie przez prawie tygodniowy brak ruchu. Mam za swoje. Ale po pewnym czasie pozostało tylko zmęczenie i zaczęły się pagórki. Za ostatnim zaś, najwyższym, zobaczyłem industrialny krajobraz Elektrowni Turów i Kopalnii Węgla Brunatnego Turów. Jakby tego mało, to po drodze minąłem setki elektrowni wiatrowych – zarówno tych działających, jak i tych dopiero budowanych. Zastanawiam się jednak jak tam ludzie żyją. Jak wjechałem do kotliny, to poczułem dym o świerkowym zapachu. Może to tylko dym z tamtejszych gospodarstw, ale nawet patrząc na te piękne widoki nie mógłbym tam mieszkać.
W Czechach powitała mnie słoneczna pogoda. Najbliższym przystankiem miało być Nové Město pod Smrkem, jednak Frýdlant zatrzymał mnie na dłuższą chwilę. Urokliwe miasteczko. Znajduje się tam zamek, na który chciałem się dostać. Miasteczko zostało dotknięte przez ostatnie opady deszczu, przez co jedna z dróg była zamknięta (właściwie przestała na pewnym odcinku istnieć). Na szczęście udało mi się dobrze trafić na ścieżkę prowadzącą do zamku. Na szczycie pustki. Spowodowane zarówno zamknięciem drogi, jak i godzinami otwarcia (do 16). Chwilę jeszcze pokręciłem się i ruszyłem dalej.
Podobają mi się czeskie znaki drogowe. Niektóre są takie zabawne. Minąłem ich wiele, choć do Novégo Města pod Smrkem minąłem jeszcze więcej drzew czereśni. Dobrze, że ich nie jadłem, bo jak zrozumiałem z ostrzeżenia – był tam robiony oprysk chemiczny.
Te widoki po drodze. Smrek, który "rósł" z każdym kilometrem... Zawiodłem się. W Novém Měste spodziewałem się co najmniej tak rozbudowanej infrastruktury rowerowej, jak w Görlitz. Nic, nawet jednej drogi dla rowerów nie zauważyłem. Widocznie wydali wszystkie fundusze na single tracka.
Jakoś nie potrafiłem oprzeć się widokowi gór. Postanowiłem ominąć drogę publiczną i poszukać dróżki leśnej, może nawet single tracka. Po przejechaniu kawałka stromego podjazdu stwierdziłem, że chcę zdobyć Smrek, a do Polski przedostać się przez Stóg Izerski. Jak postanowiłem, tak zrobiłem. Po drodze zgubiłem szlak, którym zacząłem podjazd, ale że miałem w miarę dokładną mapę szczytu, to jechałem przed siebie najpierw drogą asfaltową, mijając single tracki, a później wjechałem na drogę żwirową. Na punkcie widokowym Śmierć Pecha nie żałowałem, że się wyrwałem na ten szczyt. Widok niesamowity, szkoda, że pod słońce.
Droga powoli przestaje być wygodna. Wjeżdżam na jedną taką zarośniętą trawą, gdzie zrzuca mnie z roweru. Podłoże jest zbyt gliniaste do dalszej jazdy, więc zaczynam na przemian pchać rower i jechać na nim. Ostatnia ścieżka była najgorsza. Początkowo skakałem po kamieniach albo szedłem miedzą, ale długo to nie trwało, bo wszystko co dobre szybko się kończy. Problemem był bowiem strumień, który wdarł się na drogę. Miałem już powoli dość, ale byłem tak niedaleko, że nie dawałem za wygraną. Pod koniec drogi chodzenie na piętach też nic nie dawało, więc nabierając coraz więcej wody w buty szybko dostałem się na szczyt, usiadłem na kamieniu i odpocząłem. Wylałem wodę z butów, wycisnąłem skarpetki i zacząłem żałować, że rano nie wziąłem tych zapasowych skarpetek ze sobą. Może gdybym zaplanował sobie ten szczyt wcześniej, to wybrałbym trasę od południa, która wygląda na przejezdną rowerem.
Szczyt zdobyłem, ale nie mogłem się oprzeć widokowi wieży i wspiąłem się na nią. Ponieważ strasznie wiało, to ubrałem się, zrobiłem kilka zdjęć i ruszyłem dalej. Droga nie była przyjemna. Zaczęło się od korzeni, później było tylko gorzej, bo najpierw drobne kamyczki, a później już duże kamienie. Znów musiałem prowadzić rower, i tak aż do Stogu Izerskiego. Tak się na niego napaliłem, że zobaczyłem stąd zachód słońca.
Pozostał jeszcze zjazd w dół i długi powrót. Na szczęście zjazd drogą asfaltową, na której jednak uważałem z hamulcami, bo podobno można przegrzać obręcze. A na dole było tak ciemno, że nie było mowy o zwiedzaniu. Czułem za to głód i kończyła mi się woda, więc rozglądałem się za najbliższym sklepem. Po godz. 21 ciężko z tym. Zatrzymałem się na najbliższej stacji benzynowej.
Mój plan przejazdu z Rozdroża Izerskiego przez szczyty do Starej Kamienicy nie wypalił – ponownie ze względu na zmrok. Pozostało mi zatem znaleźć prostą drogę bez podjazdów (byłem srogo zmęczony) i skierowałem się na Gryfów Śląski. Zaryzykowałem jednak pojechać drogą, która na mapie Demartu jest oznaczona jako droga gruntowa i nawet nie styka się drugim końcem z jakąkolwiek inną drogą. Jechałem przez Mirsk i Lubomierz. Minąłem setki świetlików, zupełnie jak rok temu :)
Do Pławnej jechałem z górki, co uważałem za zły znak – nie chciałem bowiem podjeżdżać jakiegokolwiek wzniesienia. Choć drogę przyświecały mi gwiazdy, to było ciemno. Minąłem spłoszonego konia, a później nawet minąłbym skrzyżowanie, którego na wspomnianej mapie nie ma. Na szczęście droga jest tam już od kilku lat, tylko kartografowie z Demartu jakoś się nie kwapią, aby to sprawdzić. Zresztą oni korzystają jeszcze ze starych nazw niektórych miejscowości (sprzed 1998 r.), więc ryzyko się opłaciło i dostałem się do Pielgrzymki.
Po drodze co jakiś czas widziałem błyski na niebie. Okazały się być spowodowane błyskawicami, a ja jechałem w ich kierunku. Na szczęście kierunek mojej jazdy zmienił się szybko, a błyski dochodziły gdzieś znad Chocianowa, a może i jeszcze dalej. W Złotoryi poczułem zmęczenie i senność. Nie zatrzymywałem się jednak. Podobają mi się te pustki na drogach. Mogłem jechać środkiem, żeby omijać dziury. Za Złotoryją już nie musiałem, bo droga jest tam w dobrym stanie. Ostatnim moim kilometrom przypatrywał się księżyc. Do domu wróciłem przed 3 nad ranem.
Kategoria kraje / Niemcy, kraje / Polska, kraje / Czechy, Polska / dolnośląskie, góry i dużo podjazdów, po zmroku i nocne, setki i więcej, za granicą, dojazd pociągiem, rowery / Trek

Koniec czerwca

  46.55  02:16
Już dawno nie miałem tak długiej przerwy. Przez tę pogodę rozleniwiłem się i zbierałem się na rower od kilku dni. Dzisiaj nie wytrzymałem. Wiał silny i chłodny wiatr, który zniechęcał do jazdy. Ja nie wiedząc dokąd jechać, chciałem wybrać się do Złotoryi, ale po wyjściu z domu zmieniłem zdanie i skierowałem się do lasów lubińskich. Dawno tam byłem. W ogóle stęskniłem się za terenem, i to do tego stopnia, że jak wjechałem w las, to już z niego nie wyjeżdżałem.
Pędziłem przed siebie, aż w końcu las się skończył. Zarośniętą drogą dojechałem do leśniczówki przed Miłogostowicami. Pojechałem dalej leśną drogą asfaltową. W ogóle błądziłem tylko po takich dróżkach, mijając fundamenty budynków. Wygląda to jak przedwojenna osada, tylko ten asfalt...
Pojechałem do Gorzelina. Dużo dróg pozarastało roślinnością i coraz ciężej się przedzierać tamtędy. Leśnicy dbają wyłącznie o główne drogi pożarowe (a i to nie wszędzie). Czułem się zmęczony i chciałem wracać do domu, ale te lasy, majestatyczne świerki zachęcały do pozostania, tak więc zostałem, wjeżdżając już na te lepsze drogi, utwardzone. Znudziło mi się to, wiatr też miał w tym swój wkład, także na pierwszym skrzyżowaniu zatrzymałem się, podziwiając to rozdroże i ruszyłem w drogę powrotną.
Początkowo chciałem wrócić drogą krajową, ale zmieniłem zdanie i zrobiłem jeszcze więcej terenu, aż dojechałem do Pątnowa Legnickiego, od którego doczłapałem się już wpół żywy do domu. Za mało jeżdżę.
Jutro moje urodziny. Myślę czy nie kontynuować tego, co w zeszłym roku i nie zrealizować jednego z moich zalegających planów. Jeżeli pogoda pozwoli, to jak najbardziej wybiorę kierunek na Kotlinę Żytawską, czyli Zgorzelec – Bogatynia – Świeradów-Zdrój – Legnica. Mam tylko nadzieję, że dam radę, czując zmęczenie po dzisiejszej jeździe.
Kategoria kraje / Polska, Polska / dolnośląskie, terenowe, rowery / Trek

Ognisko III

  40.08  01:45
Kolejne ognisko w większym gronie. Podchodziłem sceptycznie do dzisiejszego dnia ze względu na niekorzystną prognozę pogody, ale meteo.pl ostatnio ma gorsze dni w prognozowaniu i po załatwieniu szybko spraw pojechałem do Bogaczowa, spóźniony tylko kwadrans. Zdecydowanie brakowało mi energii. Na miejscu byli Marek, Bożena, Karolina, Łukasz i Jarek. Po walecznym boju o ogień w wykonaniu Jarka mogliśmy szybko wrzucić nasze potrawy na ruszt... znaczy się kije. Po pewnym czasie dojechała do nas Monika ze swoją dziewczyną, którą okazała się być Ania. Po pewnym czasie, z przygodami, przyjechał też Piotrek. Po biesiadowaniu i przeczekaniu deszczu, który jednak popadał raptem kilka minut ruszyliśmy szybkim tempem do domu. Piotrek miał ochotę na czereśnie, dlatego zatrzymaliśmy się przy jednym drzewie w Kościelcu, żeby uprzedzić szpaki.
Dowiedziałem się też, że od marca po Parku Miejskim w Legnicy rowerem jeździć nie można poza wyznaczonymi ścieżkami, a takich ścieżek nie ma (kiedyś były). Podobno w przyszłości mają powstać. Mimo wszystko nie słyszałem jeszcze o przypadku zatrzymania rowerzysty w parku, sam nawet mijałem strażników czy policjantów na patrolu jak jeszcze nie wiedziałem o pomyśle legnickich radnych. Zresztą tablice z regulaminem przed parkiem nie zostały jeszcze zaktualizowane, więc w razie problemów można się do nich odwołać.
Kategoria kraje / Polska, Polska / dolnośląskie, Park Krajobrazowy Chełmy, ze znajomymi, rowery / Trek

Kąty Wrocławskie

  135.29  05:42
Dziś pierwszy dzień lata – najdłuższy dzień w roku. Nie mogłem tego dnia nie wykorzystać na szczytny plan, jednak wszystko zepsuła pogoda. Prognoza przewidywała deszcze, więc musiałem odwołać wycieczkę. A planowałem pojechać do Zgorzelca pociągiem, dojechać do Bogatyni i przez Czechy oraz Świeradów-Zdrój wrócić do domu.
Do godziny 15. chmury zniknęły, dlatego postanowiłem zaryzykować i obrałem kurs na Kąty Wrocławskie w ramach zaliczania gmin. Zaplanowałem pojechać prosto, omijając Kostomłoty, żeby rozbudować mapę przejechanych dróg. Ścieżka do Koskowic ślamazarnie zaczyna nabierać kształtu. Wygląda na to, że będzie miała grysową nawierzchnię, tę samą, co na Złotoryjskiej. Jazda tamtędy nie będzie przyjemna, gdy piesi zaczną rozsypywać podkład na ulicę.
Po truskawkach za Taczalinem zostały już tylko skrzynki i nieapetyczny zapach zgnilizny. Szkoda, bo ładnie pachniało jak jechałem tędy 3 dni temu.
W Kępach postanowiłem pojechać przez Sobolew, jednak wyszło kilka dodatkowych kilometrów. W Ujeździe Górnym kierowca z własnej woli pomógł mi zorientować się gdzie jestem, ponieważ chciałem dostać się na Piersno, a po minięciu tylu zakrętów straciłem orientację. Wjechałem na drogą gruntową (Demart ma tendencję do oznaczania ich jako drogi asfaltowe) i dalej już asfaltami. Niepokoiła mnie chmura, którą miałem przed sobą. Na szczęście szła bokiem, ale i tak obawiałem się, że może mnie dopaść podczas powrotu.
Przed Jakubkowicami mijałem drzewo czereśni marchijskiej (?), znanej mi z dzieciństwa. Nie omieszkałem zatrzymać się i skosztować. Szybko się zwinąłem w dalszą drogę, ale kolejne drzewo z czerwonymi owocami znów mnie zatrzymało, tym razem inny gatunek czereśni – o dużych owocach. Zaspokoiłem swój głód z nadzieją, że nie przyjąłem więcej ołowiu niż zwykle.
Dotarłem do Kątów Wrocławskich. Kierowałem się do centrum po znakach drogowych, jednak nie wiem czemu zboczyłem z drogi. Szybko zawróciłem, objechałem Rynek i zmieniłem plan. Miałem jechać drogą wojewódzką przez Kilianów, ale że nie chciało mi się wracać do tamtej ulicy, to pojechałem w stronę drogi krajowej. Dalej do Mietkowa, patrząc na Ślężę, którą może wkrótce zdobędę.
Za Mietkowem jechałem przed siebie, bo mapa jest bardzo niedokładna, ale nazwy wsi w miarę się zgadzały. Minąłem z oddali Zalew Mietkowski, do którego auta tłumnie dążyły. Przed Bogdanowem zaczęło kropić, ale nie straszyło długo. Chmura sunęła się z zachodnim wiatrem tak, że odsłoniła słońce i niebo powoli stawało się błękitne. W Ośku ułożyłem sobie całą powrotną trasę, która w sumie nie wymagała kombinowania – jazda na wprost do Legnicy. Zaraz za wsią zrobiłem sobie przystanek pod kolejną czereśnią. Tym razem wspiąłem się na drzewo, żeby zaspokoić głód. Po kwadransie ruszyłem dalej. Sądziłem, że dzisiaj uda mi się dojechać przed zmrokiem, ale zabrakło niecałej godziny.
Kategoria kraje / Polska, Polska / dolnośląskie, po zmroku i nocne, setki i więcej, rowery / Trek

Gromadka

  90.91  03:52
Nie mając pomysłu na wycieczkę wybrałem się do Gromadki – wieczorem, gdy skwar zaczął być znośny. Drogą krajową do Chojnowa, a później przez Jerzmanowice, Groblę i Modłę do celu. Po drodze minąłem zabytkowy wiatrak "holender" oraz pałac w Modle, jednak nie zatrzymywałem się, żeby przyjrzeć się im z bliska.
W Gromadce nie zabawiłem długo, bowiem miałem nadzieję na powrót przed zmierzchem. Oczywiście droga możliwie niepowtarzająca się, dlatego przez Osłę i Krzywą do drogi krajowej (nie wiem czemu przejechałem przez Groble; chyba z rozpędu). Przed Chojnowem niestety słońce zaszło za horyzont, więc niespiesznie pojechałem przez Niedźwiedzice. Przed Grzymalinem skręciłem w polną drogę, żeby już nie jechać przez Rzeszotary i dalej przez Pątnówek dotarłem do domu.
Kategoria kraje / Polska, Polska / dolnośląskie, po zmroku i nocne, rowery / Trek

Opowieści z Jaworzyny

  88.76  04:00
Dzisiaj postanowiłem wybrać się na wycieczkę pociągiem. Pogoda dopisywała, więc zaplanowałem ruszyć o godz. 16. Wsiadłem w ostatniej chwili, przez co bilet kupiłem w pociągu. Miła pani konduktor nie doliczyła mi dopłaty, ponieważ widziała, że się spieszyłem. Dzisiaj podrożał bilet na przewóz roweru...
Nie jeździłem kilka dni, ponieważ w piątek zdjąłem z roweru cały osprzęt. Chciałem oddać rower do przeglądu przedniego amortyzatora oraz centrowania kół. Nie mieli czasu, więc pojawiłem się ponownie w poniedziałek. Byłem przekonany, że centrowanie będzie w ramach kupna kół, ale sępy wyciągną ostatni grosz z człowieka. A amortyzator... bajka. Już zapomniałem jak wygodnie się z nim jeździ, gdy jest sprawny. Szkoda tylko, że serwis jest tak kiepskiej jakości, bo mogli wymienić popękane uszczelki.
Myślałem, żeby pojechać do Jaworzyny Śląskiej, ale zmieniłem plan na Świdnicę, żeby mieć dwie pieczenie na jednym ogniu. Z kilkoma nieznośnymi postojami w Jaworze i Jaworzynie Śląskiej dotarłem na miejsce. Po drodze zaczęły niepokoić mnie chmury. Dużo chmur. Jak wysiadłem, oberwałem jedną, grubą kroplą deszczu, która mnie przestraszyła, że to może być na tyle z wycieczki. Nie rozpadało się, więc kontynuowałem.
Czym różni się rozpoczęcie wycieczki w środku miasta od wjechania do niego? Tym, że w drugim wypadku wiem z daleka co chcę zobaczyć, bo widzę strzeliste wieże. Czułem się zagubiony, nie wiedząc od czego zacząć. Na szczęście (choć w ogóle zapomniałem o tym) przed większością dworców kolejowych znajduje się mapa miasta. Jak się okazuje cały Rynek jest zabytkiem, bo chyba każdy budynek wokół niego jest oznaczony na czerwono. Ruszyłem więc w kierunku tego skupiska historii.
Podoba mi się oznakowanie zabytków – wmurowane w chodnik granitowe płyty wskazujące kolejne interesujące obiekty. Docelowo płyt miało być 37, ale na oficjalnej stronie widzę informacje tylko o 10 przystankach. Cała trasa nazywa się Trasą Książęcą Citywalk. Mając więcej czasu można zobaczyć wszystkie miejsca, jednak ja po objechaniu Rynku i podążeniu za strzałką nie zauważyłem kolejnej tablicy. Widocznie trzeba iść chodnikiem, aby nie ominąć żadnej z nich.
Cóż? Moje zwiedzanie bez wcześniejszego planowania zwykle tak się kończy, że zobaczę parę obiektów i ruszam dalej. Tym razem dodatkowo gonił mnie czas, ponieważ moim kolejnym przystankiem miał być Żarów. Wyjeżdżając z miasta zauważyłem kierunkowskaz na Kościół Pokoju. Nie mogłem przegapić tego, aby go nie zobaczyć, więc podążyłem za znakami. Było po godzinach zwiedzania, ale budowla sama w sobie pokaźna.
Następny przystanek w Żarowie, choć po drodze miałem widok na Masyw Ślęży, który jest coraz to bliżej. Jeszcze trochę i zdobędę ten szczyt. W Żarowie chciałem zobaczyć zamek, ale nie wiedziałem gdzie się znajduje. Teraz wiem, że byłem bardzo blisko. Może kiedyś tam wrócę? Nie mogłem długo szukać i ruszyłem dalej. Niestety pogoda znów o sobie przypomniała i zaczęło kropić. Na szczęście niedługo i do końca dnia pozostało tylko zachmurzenie.
W Jaworzynie Śląskiej trochę się pokręciłem i zatrzymał mnie pewien jegomość. Bardzo związany z klubem PTTK, dlatego opowiedział mi trochę historii o nim. Pokazał mi też drogę do Muzeum Przemysłu i Kolejnictwa na Śląsku, a ta nie jest dobrze oznaczona. Warto się wybrać kiedyś, bo spodobały mi się te maszyny, jeszcze gdy jechałem pociągiem do Świdnicy.
Chciałem przejechać przez Pastuchów, aby zobaczyć tamtejszy zamek, ale wyjechałem złą drogą i już nie zawracałem się. Trzeba było jadąc z Żarowa zahaczyć o tamtą miejscowość. Mimo to omijając Strzegom, dojechałem do Morawy, w której zobaczyłem pałac. Nie omieszkałem do niego zajrzeć. Wjazd przez park, tylko ta brama z kamerą wygląda jakby to był wjazd na teren prywatny. Dopiero tablica z mapą parku upewniła mnie o publicznym charakterze obiektu. W pałacu znajduje się przedszkole, ale bramka na dziedziniec była otwarta, więc zrobiłem kilka zdjęć i ruszyłem dalej.
Szukając optymalnej drogi powrotnej, z Jaroszowa chciałem dostać się do Lusiny, ale niestety moja mapa nie jest tak dokładna i dojechałem do Dębnicy. Słońce łypnęło do mnie swoim czerwonym okiem, że trzeba się pospieszyć. Pojechałem do Postolic drogą wojewódzką, a później po prostej do Legnicy, mijając przed Taczalinem kilkanaście skrzynek wypełnionych pachnącymi truskawkami. Że też nie boją się zostawiać tych owoców, gdy ich zapach tak uwodzi.
Kategoria kraje / Polska, Polska / dolnośląskie, po zmroku i nocne, dojazd pociągiem, rowery / Trek

Przez Trójgarb do Chełmska Śląskiego

  193.85  09:27
Udało mi się dzisiaj wstać wcześniej niż ostatnio i skorzystać z przyjaznej pogody. Postanowiłem zrealizować jeden z planów sprzed paru miesięcy i wybrałem za cel Chełmsko Śląskie. Plan zakładał 175-kilometrowy dystans, no ale jak wiadomo – plany rzadko realizują się w całości. Zwłaszcza, gdy urok odwiedzanych miejsc przyciąga bardziej niż magnes.
Na początek wizyta na wałach nadkaczawskich, które w końcu doczekały się skoszenia trawy i dzięki temu mogłem szybko się tamtędy przedostać. Pomyślałem, żeby się dzisiaj ciut opalić, bo czoło miałem blade od noszenia kasku, dlatego w Gniewomierzu wjechałem na polną drogę, przejechałem przez Czarnków (droga zarośnięta, aż mnie nogi swędziały od trawy) i znalazłem się w Jaworze. Stąd pojechałem na Dobromierz, a następnie do Starych Bogaczowic.
Mój plan przewidywał jazdę przez Lubomin, jednak ani razu nie spojrzałem na wgraną w telefon mapę, tylko korzystałem z mapy papierowej. A ta pokazywała asfaltową drogę do Witkowa przez las. Nie widziałem więc sensu wydłużać sobie trasę i jechać na około tych połaci zieleni. Zwłaszcza, że przedwczoraj wjechałem na drogę oznaczoną na mapie. Dziś pojechałem nią prosto i zatrzymałem przechodzących ludzi, żeby upewnić się czy aby dojadę do Witkowa. Niestety nie byli miejscowymi i nie znali odpowiedzi.
Asfalt po krótkiej chwili się skończył i zaczęła polna droga, aż dojechałem do brodu, czyli przejazdu przez rzekę. Zajęło mi trochę czasu wykombinowanie jak się tamtędy przedostać. Ale że komarów było w bród, to przestałem się bawić i w miarę najpłytszym miejscu przejechałem, mocząc trochę buty i rower.
Wjechałem do lasu i po pewnym czasie przestało być zabawnie, bo zaczęły się podjazdy. A jak już umierałem i się gdzieś zatrzymałem, to wszędobylskie muchy kazały się stamtąd zabierać czym prędzej. Jechałem z początku żółtym szlakiem pieszym, ale ten gdzieś odbił w ścieżkę, a ja wolałem trzymać się drogi. Nawet jeśli jechałem nad skarpą (widok był imponujący jak dla mnie).
Skrzyżowanie Siedmiu Dróg – tutaj był dłuższy przystanek, bo znalazłem pierwszą mapę tej... góry. Okazało się, że ze Starych Bogaczowic wyjechałem niewłaściwą drogą, ale tak czy inaczej przejeżdżałbym przez tamto skrzyżowanie. Skoro już się tam znalazłem, to postanowiłem zdobyć Trójgarb, bo na jego zboczu się znajdowałem. Niepokoiło mnie to, że mapa była niedokładna i wskazywała nie miejsce, w którym się znajdowałem, a jakieś inne rozdroże. Także byłem zdany na szczęście.
Ruszyłem niebieskim szlakiem rowerowym, który na kolejnym rozdrożu uciekł w dół. Jako że szlak na mapie nie jest zaznaczony, to zaryzykowałem żółto-niebieskich piktogramów, które na mapie są zaznaczone na czerwono. 20 minut później byłem na wysokości 778 m n.p.m. Niestety widoki są ograniczone przez drzewa, także podziwiać można, ale ze zdjęciami trzeba poczekać do następnego garbu, z którego rozpościera się przepiękny widok na Karkonosze, w tym na Śnieżkę.
Tak się zapatrzyłem, a trzeba było wracać. Niestety z tym nie było tak przyjemnie, bo droga w dół wiodła ścieżyną, po której nie odważyłbym się zjechać na tym rowerze i w ogóle bez wcześniejszego rekonesansu. W końcu znów można było wsiąść na rower i popędzić w dół drogą leśną. Tak się znalazłem w Witkowie. W Czarnym Borze wspomogłem lokalny biznes, kupując trochę owoców w sklepie, a tuż za kopalnią melafiru musiałem wymienić baterię w telefonie, bo nie naładowałem jej po wczorajszym wypadzie. Kolejne miejscowości zaczęły mnie zachęcać różnymi egzotycznymi nazwami, takimi jak stół sędziowski, który mogłem zobaczyć, bo jest to unikalny zabytek.
Kolejny podjazd, tym razem po asfalcie i przez las, więc spokojnie, już nie interesując się swoją średnią, jechałem, napawając się leśnymi zapachami. Minąłem piękny widok i nawet nie byłem świadom tego, że patrzę na Czechy. Tak dojechałem do Chełmska Śląskiego, ale mój plan przewidywał także wizytę w Okrzeszynie. Wjechałem na przypadkową drogę i... dojechałem do Okrzeszyna. Zawróciłem dopiero na zakazie wjazdu, tuż przed granicą Polski, bo nie miałem przepustki :P
Jeszcze przed zmrokiem chciałem zobaczyć Krzeszów, dlatego szybko – już na szczęście bez podjazdów – ruszyłem w kierunku tej miejscowości. Niestety nie mogłem podejść bliżej ze względu na swój ubiór (odsłonięte kolana i barki). Ale byłem, zobaczyłem, odjechałem – do Kamiennej Góry. Powrót chciałem zrobić przez Chełmy, czyli Lipę, Pomocne i Słup, ale nie miałem już ochoty na podjazdy, więc zmieniłem plan na Kaczorów. Dalej już z górki, jak płynie Kaczawa przez Świerzawę i Złotoryję. Po drodze zatrzymałem się kilka razy, bo byłem zmęczony i odrobinę śpiący. Źle się przygotowałem do tej wyprawy, ale dotarłem do domu w całości, grubo po północy.
Kategoria kraje / Polska, Polska / dolnośląskie, góry i dużo podjazdów, po zmroku i nocne, setki i więcej, terenowe, rowery / Trek

Śląska Fujiyama – Ostrzyca

  89.89  04:01
A dzisiaj postanowiłem zdobyć kolejny wygasły wulkan – Ostrzycę w Proboszczowie. Ruszyłem późnym popołudniem w kierunku Świerzawy, aby nie musieć wracać tą samą drogą do domu. Chłodna dolina za Złotoryją była taka spokojna i malownicza, że aż chce się tam wracać. I wrócę tam dla Organów Wielisławskich, do których dojazd widziałem, a później nawet same skały, jednak już nie chciałem zawracać, bo gonił mnie czas.
Jechałem przez miejscowości z ładnymi widokami. W Sokołowcu nawet są 3 pałace, z czego pałac górny jest najbardziej okazały (wszak wyremontowany w 1989 r.). Jaka szkoda, że bliskie okolice Legnicy wyjeździłem, a te dalsze są tak daleko... Trwają sianokosy, więc zaciągałem się zapachem suchego siana. Zapach choć przyjemny, to kojarzy się mi w dużej mierze z zadrapaniami, pęcherzami czy masą komarów.
Tuż przed Bełczyną znów zobaczyłem swój cel. Nie wiedziałem z której strony go zdobyć, ale spróbowałem drogą, którą pamiętałem z wycieczki do Pilchowic. Zaczęło się niewinnie po skalistej drodze. Miałem nadzieję, że nie będę musiał się bawić w błocie, bo raptem wyczyściłem rower po wczoraj. Na szczęście nie było tak źle. Przeszkodą były budowane odpływy strumieni na drodze.
Dojechałem do tablicy informacyjnej i schodów. Zastanawiałem się czy jechać dalej szlakiem, czy wejść po schodach. Zaryzykowałem i zacząłem mozolną wspinaczkę. Nie miałem pojęcia co mnie czeka na górze, więc rower powędrował ze mną. Mogłem go zostawić i szybko zdobyć szczyt... a tak zużyłem dodatkowo energię na wspinaczkę i zejście, które było gorsze niż samo wchodzenie na górę. Na szczycie piękna panorama i widok na zachodzące słońce, które uświadamiało mi jak niewiele czasu pozostało do zapadnięcia zmroku. Nie mogłem długo skakać po tych skałach za fotkami, więc zacząłem zjazd (już po starganiu się po schodach) i schodzenie, bo przez te odpływy nie dało się przejechać i póki co także przeskoczyć z impetem.
Wyjechałem w Proboszczowie. Ponieważ było ciemno, to nie chciałem jechać przez Uniejowice, tylko popędziłem na Złotoryję i do domu jak zwykle po wygodnym asfalcie (nie licząc odcinka legnickiego).
W końcu udało mi się zrobić benzynowego szejka z łańcuchami, także dzisiaj jechałem na czyściutkim sprzęcie. Długo się z tym zbierałem ze względu na moją niewiedzę, ale wszystko ładnie poszło i teraz jestem bogatszy o to doświadczenie.
Kategoria kraje / Polska, Polska / dolnośląskie, góry i dużo podjazdów, po zmroku i nocne, rowery / Trek

Na szlaku do zamku Cisy

  136.61  06:25
Dobra pogoda powróciła, więc trzeba było korzystać z okazji. Szkoda, że miałem kilka spraw na głowie i ruszyłem dopiero około 16 – leniwym tempem, bo prosto po obiedzie. Postanowiłem zobaczyć Zamek Cisy. Z tym że nawet nie wiedziałem gdzie go szukać. Miałem to sprawdzić, ale wyleciało mi to z głowy. Miałem nadzieję, że znajdę jakąś mapę regionu z położeniem mojego celu.
Mam w końcu mapnik. Zdecydowałem się na ten z Decathlonu. Skróciłem sobie dzięki niemu czas postojów. W czasie jazdy korzystanie jest utrudnione przez nierówności na drogach.
Nie lubię jeździć po bruku w Ogonowicach, dlatego ominąłem miejscowość szerokim łukiem. Nie jechałem też terenem ze względu na wczorajszy deszcz. Po ostatniej mojej podróży w deszczu mój rower się umył i nie chciałem go zabrudzić.
Przejeżdżając przez Snowidzę zaciekawiła mnie pewna brama. Do tej pory myślałem, że to jakiś zakład pracy, ale to park, o którym ostatnio czytałem. Jest tam też pałac, który niestety popada w ruinę, będąc w prywatnych łapach.
W tej samej miejscowości pomyliłem drogi na mapie i sądziłem, że jadę inną niż planowałem. Przez tę wpadkę pojechałem w kierunku Luboradza. Gdy zauważyłem, że coś jest nie tak, sprawdziłem swoją pozycję na mapie w telefonie i, nie mając innego wyjścia, zawróciłem. Dalsza droga bez takich niespodzianek. Przez Strzegom przejechałem też bez problemu. Nawet ulica, która była ostatnio dla mnie zamknięta okazała się być ulicą jednokierunkową ze względu na przebudowę.
Mapy nie zawsze są dokładne. Dotyczy to zarówno tych papierowych, jak i OpenStreetMap. Chciałem dostać się do Olszan, żeby nie jechać już drogą wojewódzką. Miałem szczęście wjeżdżając na drogę, która była na mapie. Niestety to, co dobre kończy się szybko i droga też się skończyła. Jak się okazało droga się nie skończyła, tylko zamieniła się w zarośniętą trawą drogę rolniczą. Szczęśliwie nie musiałem zawracać, tylko zjechałem po rozlatującym się asfalcie do drogi wojewódzkiej, a stamtąd już na Olszany.
Świebodzicki Rynek jest w przebudowie do końca wakacji szkolnych, więc nie przyciąga. Szybko stamtąd się zmyłem i zacząłem szukać jakiegoś kierunkowskazu. Z mapy pod murami obronnymi niczego nie dowiedziałem się, więc jechałem dalej aż natknąłem się na znak "Cis Bolko". Zaintrygowany podobieństwem nazwy do dębu ruszyłem w kierunku, który wskazywał. Po drodze znalazł się szlak do Zamku Cisy, dlatego wiedziałem, że zrealizuję swój dzisiejszy plan. Właśnie zauważyłem, że wrócę do Świebodzic ze względu na XIX-wieczny dworzec kolejowy.
Nie miałem ochoty na teren, ale mimo to ruszyłem szlakiem. Moja podróż została niestety przerwana przez Czyżynkę. Brak mostu do przeprawy oraz wartki nurt uniemożliwiły mi kontynuację. Taki quad, to co innego. Chłopak z lekkim trudem, ale przejechał wodę na czterokołowcu, a ja podgryzany przez komary zawróciłem. Dojechałem do Cieszowa i zjechałem powoli (dużo wody na ulicy) przez tę wieś.
Wpadłem na pomysł, żeby zobaczyć Stare Bogaczowice w ramach rekompensaty mojego niefartu. Wieś jest duża i warto jej poświęcić trochę czasu, żeby zobaczyć wszystkie zabytki. A rozeznać się można na ręcznie malowanej mapie, która niestety mnie zatrzymała na kilka chwil, ponieważ północ znajduje się na niej na dole, a nikt nie pomyślał, żeby dorysować różę kierunków. Wjechałem też na chwilę na drogę tuż za najbardziej widocznym kościołem mając nadzieję na lepsze ujęcie, ale tylko pozachwycałem się widokami gór.
Jadąc do tej miejscowości minąłem drogę przez Sady Górne i pomyślałem, że tamtędy wrócę. Zmieniłem zdanie ze względu na zmrok i postanowiłem pojechać z górki drogą krajową. Jednak nim tak się stało, to musiałem zdobyć jedną górkę, którą w sumie podjeżdżałem już od Chwaliszowa. Prawie pojechałbym do Kamiennej Góry, ale ostatnie zerknięcie na mapę i jechałem do Domanowa. Droga nie była najlepsza, bo asfalt momentami zamieniał się w drogę terenową najeżoną kałużami. Tak jechałem i zastanawiałem się czy aby to dobra droga, bo przecinała się z leśnymi ścieżkami jakby była jedną z nich. Gdyby nie to, że było jeszcze widno, to bałbym się tędy jechać. Wyjechałem w Pustelniku i wybierając przypadkowo drogę w prawo dotarłem do Domanowa.
Dalsza droga, to zdecydowanie nuda. Lepiej jeździ się za dnia, gdy można popatrzeć na okolice. Choć czasem i noc może mieć swoje uroki, jak widok na cmentarz w Bogorii w zeszłym roku.
W Bolkowie jechałem za rowerzystą bez świateł. Nie udało mi się go dogonić. Zniknął gdzieś w lesie za Świnami. Chciałem już znaleźć się w domu, ale jeszcze miałem taki kawał drogi przed sobą. Nie miałem ochoty na dziurawą drogę krajową z Jawora do Legnicy, więc pojechałem przez Stary Jawor. Dopadał mnie kryzys, ale nie miałem wyjścia – musiałem się dostać do domu o własnych siłach.
Kategoria kraje / Polska, setki i więcej, po zmroku i nocne, góry i dużo podjazdów, Polska / dolnośląskie, rowery / Trek

Kategorie

Archiwum

Moje rowery