Kolejny dzień przerwy od deszczu. Dzisiaj ruszyłem bez mapy i bez planu. No, może jedynym planem była jazda na północny-wschód ze względu na kierunek wiatru. Ze względu na obfite opady nie miałem ochoty zabawę w błocie, ale mimo to wjechałem w terenową drogę na Starych Piekarach. Kałuże jak zawsze, więc nie jechałem nią dalej w kierunku Pawic. Skierowałem się na Pątnów Legnicki i tam o dziwo znów wjechałem w teren, uznając, że nie będzie tak źle. I rzeczywiście nie było, bo zamiast jechać drogą prosto, to odbiłem w las, a dalej na starą trasę.
Pomyślałem, żeby dostać się w okolice Wielowsi, więc omijając asfalt dostałem się do Miłogostowic. Teren był nadal przejezdny, więc chciałem go więcej. Omijając wybrukowaną drogę wjechałem na kolejną polną drogę, która wciągnęła mnie w las. Niestety tutaj już był horror. Dużo wody i błota. Jakoś udało mi się przejechać i dostać do bardziej utwardzonej drogi, którą dojechałem do Buczynki. Żółty szlak wokół Legnicy zarasta coraz bardziej. Na pewno to samo dzieje się ze szlakiem czerwonym wokół Lubina. Pewnie daruję go sobie i objadę z najbliższą okazją to miasto szlakiem niebieskim, ale rowerowym.
Nie byłem w najlepszej formie, bo nawet jak próbowałem jechać szybciej, to moja średnia nie powalała mnie jak zwykle. W Miłosnej skręciłem w kierunku Prochowic, żeby oszczędzić sobie wysiłku i pojechać krajową 94 z wiatrem do Legnicy. Po drodze zdążyłem się rozmyślić i skręciłem w Gogołowicach na drogę, którą kiedyś jechałem, ale że byłem tam bardzo dawno temu i wydaje mi się, że miałem wtedy problem z przedostaniem się, to nie ryzykowałem błądzenia. Jechałem dalej i dopiero skręciłem w drogę leśną, która była mi bardziej znana.
Ponieważ plan jazdy przez Prochowice nie udał się, to chciałem nadal dostać się do drogi krajowej. Byłem po prostu ciekaw jednego wiaduktu kolejowego i w Szczytnikach nad Kaczawą skręciłem w przypadkową drogę z nadzieją na osiągnięcie celu. Minąłem kopalnię żwiru i jezioro, tonąc od czasu do czasu w błocie. Jechałem ciągle prosto na ile była widoczna droga. Słyszałem w oddali hałasy łamanych drzew i mnie ciekawiło co to. Okazało się, że Kaczawa przybrała na sile i niosła ze sobą tony śmieci, używając ich do łamania gałęzi drzew chylących się ku wodzie. Wyglądało to jak woda powodziowa. Byłem jednak na tyle ciekawski, że jechałem wzdłuż rzeki i jak skończyła się droga, to zacząłem jechać po polu w nadziei na znalezienie innego szlaku, bo nie lubię jeździć tą samą drogą jednego dnia. Jak usłyszałem chlupanie, to zauważyłem, że jadę w wodzie. Zawróciłem mimo wszystko, bo teren dalej tylko opadał. Dziwne, że nie ugrzązłem, skoro zalegała tam woda.
Jeszcze spróbowałem kilku dróg po dojechaniu do lasku, ale one też się kończyły w zalanym wodą polu. Nie pozostawało mi nic innego jak wyjechać stamtąd i wrócić wioskami do domu. Po drodze przystanąłem, żeby wyciągnąć garść trawy z napędu. Już dawno nie miałem tak brudnego roweru. A mogłem uważać.
W Bieniowicach mogłem skręcić w kierunku Szczytnik Małych i miałbym swoją krajówkę, ale nie pamiętałem o tym łączniku. Od jakiegoś czasu szukam taniego mapnika, żeby trzymać mapę na kierownicy, a nie w plecaku. Dzięki temu unikałbym wielu niepotrzebnych postojów i pomyłek. Niestety jeszcze nie znalazłem niczego interesującego.
Zaczynała nadchodzić ciemna chmura, dlatego też zrezygnowałem z drogi do Kunic i zmęczony pojechałem prosto do domu. Jeszcze przecież będę miał okazję przejechać się w tamtym kierunku.