Trwa ładowanie…
Trwa ładowanie…

Widzisz podstawowy wygląd strony. Wystąpił problem z serwerem plików. Napisz do mnie, gdyby problem występował zbyt długo.

Andrzej na rowerze

Wpisy archiwalne w kategorii

dojazd pociągiem

Dystans całkowity:15792.02 km (w terenie 1828.97 km; 11.58%)
Czas w ruchu:771:38
Średnia prędkość:20.24 km/h
Maksymalna prędkość:70.30 km/h
Suma podjazdów:83126 m
Maks. tętno maksymalne:130 (66 %)
Maks. tętno średnie:150 (76 %)
Suma kalorii:73898 kcal
Liczba aktywności:153
Średnio na aktywność:103.22 km i 5h 08m
Więcej statystyk

Jarocin

  158.37  07:28
Tym razem wstałem o 5, wyjechałem z domu z 15-minutowym wyprzedzeniem i udało się – wsiadłem do pociągu, aby wykonać plan sprzed tygodnia. Po prawie dwóch godzinach wysiadłem... za wcześnie. Najwidoczniej pociąg miał opóźnienie, a że nie zauważyłem nazwy stacji, to byłem przekonany, że dotarłem na miejsce. Miałem do nadrobienia niecałe 5 km.
Były 3 °C, wiatr wiał z południowego-wschodu, ale podróż zaczęła się bardzo dobrze. Po ok. 10 km zaczęło mi się robić zimno w stopy i dłonie, mimo że jechałem wtedy z wiatrem. Także osłona lasu niczego nie zmieniła. Dopiero gdy zatrzymałem się, aby zjeść przygotowane jedzenie i wypić gorącą herbatę, wtedy poczułem się lepiej. Dziurawa droga przez las dodatkowo mnie rozgrzała, gdy omijałem setki kałuż. Im bardziej na północ, tym mniej odczuwałem ból.
Gdy myślałem, że znalazłem się na ostatniej prostej do Jarocina, dostrzegłem swoją pomyłkę, bo skręciłem na niewłaściwą drogę. Byłem zły. Nie chciałem się zawracać, więc zrobiłem sobie spacer po chodniku. To mi bardzo pomogło, bo przestałem czuć ból w stopach, nawet mogłem zacząć ruszać palcami. Odtąd wiedziałem, że gdy będzie bardzo źle, to mogę zrobić spacer na rozgrzewkę, i tak też kilka razy później zrobiłem.
Jarocin jest bardzo ładnym miasteczkiem. Miałem plan ominięcia go, gdy zboczyłem z trasy, ale cieszę się, że tego nie zrobiłem. Przez olbrzymie korki przegapiłem po raz kolejny skrzyżowanie, na którym według planu miałem skręcić. Znalazłem się na drodze, którą przyjechałem do centrum miasta. Na szczęście na mapie była inna ulica, na której w prosty sposób mogłem naprostować swoją trasę. W międzyczasie temperatura wzrosła do 4 °C, ale tylko tymczasowo, bo do końca dnia spadła o pół stopnia.
Wjechałem na kolejną drogę krajową, już o mniejszym natężeniu ruchu. Dalej drogami lokalnymi (widziałem nawet Panienkę) dotarłem do Błażejewa. Tam zauważyłem wiatę turystyczną fundacji All For Planet. Na niezdewastowanej mapie, która się tam znajduje, wypatrzyłem czarny szlak rowerowy prowadzący do Śremu. Postanowiłem pojechać nim, ale niestety odcinek, który pokonałem okazał się być głównie terenowy. Pewnie mniej czasu zajęłaby mi jazda okrężną drogą po asfalcie, ale w ten sposób ominąłbym dużo terenu.
W Śremie znów zatrzymałem się na zapiekankę, jak ostatnio, ale z tego głodu zamyśliłem się i pojechałem przez centrum miasta zamiast ciut krótszą obwodnicą. Kilka kilometrów za miastem zatrzymałem się, żeby odrobinę wyczyścić rower z błota, bo wczoraj dostałem sygnał, że przesyłka z nowym napędem jest już w drodze, więc chciałbym, żeby rower się jakoś lepiej prezentował w serwisie. Włączyłem też światła, bo zaczęło zmierzchać i założyłem okulary, które dzisiaj wyjątkowo miałem zdjęte, bo z chustą na nosie było tak po prostu wygodniej. Dopiero podczas zmierzchu wiatr zaczął mi dokuczać, więc założyłem je na nos.
Do Poznania dojechałem wykończony. Nie mam pojęcia czemu, bo do pracy cały tydzień jeździłem na rowerze, a dzisiejszy dystans nie był jakiś powalający. Czy to wina zużytego napędu? Przekonam się za tydzień, gdy pojadę gdzieś na sprawnym rowerze. Ciekawe jaki będzie wiatr. Czy pozwoli mi zaliczyć kilka kolejnych gmin?
Kategoria Polska / wielkopolskie, setki i więcej, po zmroku i nocne, kraje / Polska, dojazd pociągiem, rowery / Trek

Przypadkiem w Lesznie

  150.46  07:22
Wczoraj ostatecznie nie dałem rady wybrać się na długą wycieczkę. Nie umiałem się też zebrać do żadnej krótkiej. Dzisiaj za to bez marudzenia postanowiłem wykonać plan, który chodził za mną od kilku dni. Wyruszyłem po godz. 6 na dworzec i... spóźniłem się na pociąg, który odjeżdżał, gdy wbiegłem na peron. Moja skłonność do spóźniania się na pociągi coraz bardziej mnie niepokoi. Jedyne, co mogłem zrobić, to znaleźć inny cel podróży, bo do kolejnego pociągu do Rawicza musiałbym czekać 3 godziny. Miałem za to 30 minut na inne połączenie – z Lesznem, skąd do Rawicza jest rzut beretem.
Dojechałem do Leszna przed godz. 9, więc miałem dużo więcej czasu niż ostatnio i miałem nawet nadzieję zdążyć z powrotem do domu przed zmrokiem. W mieście spotkałem się z kilkoma udogodnieniami dla rowerzystów, przejechałem się sporym kawałkiem dróg dla rowerów, ale są one słabe, takie niedorobione, niektóre bez sensu, a inne tylko dla ludzi z mocnymi zębami. Weźmy dla przykładu pofalowaną drogę tuż przed przejazdami dla rowerów. Jedząc banana, prawie się wywróciłem. Była też droga, która skończyła się w rowie obok zakazu wjazdu rowerem, a jak już znalazłem się pod drugiej stronie ulicy, to znów zakaz wjazdu rowerem, a do tego zakaz ruchu pieszych, i to po obu stronach drogi. Musiałem zrobić objazd drogi krajowej.
Nie chciałem jechać do Rawicza, bo to znacznie wydłużyłoby moją podróż, więc wybrałem najbliższą drogę, aby pokonać choć część dzisiejszego planu. Ponieważ wiatr wiał z południowego-wschodu, to całą drogę na wschód miałem utrudnioną. W Rydzynie rzuciłem okiem na zamek, w Gębicach na pałac, potem przedostałem się jakimiś starożytnymi drogami dla rowerów do Pępowa, gdzie ze złości przegapiłem pałac. W sumie niepotrzebnie się denerwowałem. Sytuacja wyglądała tak, że po lewej stronie stał znak końca drogi dla pieszych i rowerów, a po prawej – zakaz wjazdu rowerem. Tak właściwie ktoś upośledzony umysłowo odwrócił ten drugi znak i myślałem, że dalej jechałem bezprawnie. Powoli przestaje mi się podobać w Polsce przez tych wszystkich polaczków.
W złotym lesie widziałem drzewa potraktowane przez bobry, a tuż przed Gostyniem zjechałem z większej górki. W Gostyniu przejechałem się archaicznymi drogami dla rowerów, a potem spróbowałem odnaleźć średniowieczny kościół farny. Do Dolska miałem kawałek po polnych drogach. Nic ciekawego, tylko wysłużony napęd sobie już nie radził. Widziałem kilka kolejnych wzgórz, z tym że na szczyt jednego nawet wjechałem – dla punktu widokowego.
Słońce powoli zmierzało ku horyzontowi. Zatrzymałem się na jakąś kanapkę w śremskim Orlenie, potem beznadziejnymi nowo wybudowanymi drogami dla rowerów przedostałem się przez miasto i pojechałem w kierunku Rogalińskiego Parku Krajobrazowego. Było tam sporo błota, więc jako że do Mosiny dojechałem po zmroku, to nie wybrałem mokrego szlaku rowerowego przez Wielkopolski Park Narodowy, tylko niebezpieczne drogi dla rowerów, żeby dostać się do Lubonia. Remonty na trasie do Poznania się skończyły i mogłem bez problemów dotrzeć do domu po prostej.
Kategoria kraje / Polska, po zmroku i nocne, setki i więcej, Polska / wielkopolskie, dojazd pociągiem, Wielkopolski Park Narodowy, rowery / Trek

Ostrów Wlkp.

  155.82  07:05
Wczoraj chciałem pojechać do Rawicza, ale z powodu zmęczenia przełożyłem wyjazd na dzisiaj. Dzisiaj z kolei zmienił się wiatr i zamiast z południa, wiało ze wschodu. Wybrałem więc Kalisz jako mój punkt startowy. Ostatecznie nie miałem ochoty jechać tak długo pociągiem, więc skróciłem trasę wyłącznie do Ostrowa Wielkopolskiego.
Poranek był bardzo mglisty, dlatego mój wyjazd przeciągnął się do czasu poprawy widoczności, mianowicie prognoza pokazywała mgły do godz. 10, a ja do Ostrowa miałem dojechać po godz. 11. Tak też się stało, choć lekka, nieprzeszkadzająca mgiełka wciąż wisiała w powietrzu. W końcu można kupić bilet na rower w biletomatach. Sukces dla PKP!
Udało mi się drogami jednokierunkowymi wydostać z miasta. Trafiłem przy okazji na asfaltową, jednokierunkową (choć na to wskazują wyłącznie poziome znaki) drogę dla rowerów. Taką wygodną infrastrukturę się docenia. Pojechałem najpierw kawałek w kierunku Kalisza, bo zaliczanie gmin to teraz bardzo logistyczne przedsięwzięcie. Miałem cały ten odcinek pod wiatr. W Lewkowie, gdzie zatrzymałem się na obiad, widziałem czwórkę kolarzy. Wydaje mi się, że gdyby nie wiatr, to mogłem ich dogonić, ale starałem się oszczędzać siły, żeby nazajutrz też móc trochę popedałować. Gdy jechałem na północ, dręczył mnie już tylko wiatr boczny. Kiedy już miałem z wiatrem, to czułem się, jakbym jechał w miejscu, bo ani opory powietrza, ani żaden wiatr nie były w stanie mnie nawet musnąć. Bardzo wygodna jest taka jazda z wiatrem z punktu A do punktu B, gdy ma się dodatkowy środek transportu, w moim przypadku pociąg. (Problem będzie w północno-wschodniej części Polski, gdzie zagęszczenie linii kolejowych jest słabe).
Dojechałem do Żerkowa. Po drodze miałem szczęście, żeby trafić na kilka drewnianych kościołów, przejechać parę polnych dróg, zobaczyć tony złota zarówno na drzewach, jak i na ziemi. Przed Żerkowem mijałem co kilkaset metrów mnóstwo kabli poprowadzonych na wysokości 5,5 m nad drogą (poinformował mnie o tym znak). Prowadziły one od domostw po prawej stronie w szczere pole po lewej. W samym Żerkowie też były kable, ale już poprowadzone i przykryte na ziemi. Jest to o tyle tajemnicze, że w sieci nie mogę znaleźć żadnej informacji o okablowanym Żerkowie. W mieście zauważyłem schematyczną mapkę informującą o szlaku Podróży z Panem Tadeuszem (właściwie są tam wymienione tylko miejscowości, a trasę wyznaczyć należy samemu). Kto wie, może jeszcze trafię na którąś miejscowość z tego szlaku?
Zaczęło zmierzchać, a ja pokonałem raptem połowę planu. Z Żerkowa musiałem przedostać się przez Wartę i dojechać do Środy Wielkopolskiej. Niestety Mapy Google pokierowały mnie na przeprawę promową, z czego zdałem sobie sprawę na kilka kilometrów przed rzeką. Myślałem, żeby przejechać po moście kolejowym, ale okazało się, że linia jest wciąż aktywna. Skierowałem się więc do Dębna, ale nie do promu, bo był zmrok i przeprawa mogła być nieczynna. Udałem się do Nowego Miasta nad Wartą, ale droga mnie poprowadziła całkiem inaczej. Na pewnym skrzyżowaniu miałem skręcić w prawo. Nawet zatrzymałem się, aby rzucić okiem na mapę. Niestety po zmianie licencji OpenStreetMap przed dwoma laty, wiele danych zostało usuniętych. Do dzisiaj społeczność nie zdołała odbudować wszystkiego, czego przykładem może być droga, na którą przypadkowo wjechałem, gdy myślałem, że poprowadzi mnie na zachód. Pierwszym sygnałem, że coś może być nie tak był wiatr. Pomyślałem, że zmienił się na tyle diametralnie, że zaczął wiać z południowego zachodu, a tak rzeczywiście ja zacząłem jechać na południe. Zorientowałem się o tym za późno i już zamiast wracać, dokręciłem do najbliższego skrzyżowania, potem wjechałem na drogę krajową i ruszyłem do Środy Wielkopolskiej. Byłem zły i nawet nie szukałem bocznych dróg – po prostu pojechałem drogą krajową. Pobocza tam nie ma, a ruch był duży, jednak o dziwo nocą droga wydaje się szersza niż za dnia. Auta bezproblemowo mnie wyprzedzały, czasem zdarzali się tacy, co bali się i czekali (czasem długo) na pusty pas z naprzeciwka. Znalazł się jeden niecierpliwy baran wyprzedzający na trzeciego i jeden dureń, który minął mnie na styk. A tak – wszyscy przepisowo i bezpiecznie, jednak będę się starał omijać tę drogę, bo jest zbyt ruchliwa.
W Środzie Wielkopolskiej musiałem zjeździć sporo uliczek jednokierunkowych zanim znalazłem właściwą. Chociaż to i tak źle powiedziane, to znalazłem się na niewłaściwej ulicy. Można nią było dojechać najdalej do Januszewa, a potem zostawały polne drogi. Zjechałem najbliższą możliwą drogą na właściwy kierunek i dostałem się do Poznania. Pogoda była na tyle sprzyjająca, że jak przed południem było nieco ponad 8 °C, tak wieczorem temperatura urosła do prawie 10 °C. Ostatnie 50 km przebyłem na resztkach sił i wydaje mi się, że jutrzejszy plan znów się przełoży. Czuję to w mięśniach.
Dopiero po tak długim dystansie zorientowałem się, że po zmianie opon nie zaktualizowałem licznika i wyszedł na nim ponad 4 km większy dystans niż na GPS-ie. Muszę odnaleźć instrukcję obsługi licznika i skorygować błąd. Tymczasem dystans wpisałem z rejestratora GPS.
Kategoria kraje / Polska, Polska / wielkopolskie, setki i więcej, po zmroku i nocne, dojazd pociągiem, rowery / Trek

Do Bydgoszczy z wiatrem

  178.81  07:19
Ten tydzień nie należał do najpogodniejszych. Dopiero prognoza pogody na tylko dzisiejszy dzień skontrastowała się z deszczami i chłodem, co trwało od wtorku i pewnie będzie trwać jeszcze przez kilka najbliższych dni. Doceniam nawet takie przebłyski pogody.
Miało wiać z południa, a do wieczora kierunek miał się zmienić na południowo-zachodni. Planowałem z początku pojechać pociągiem do Rawicza i zahaczając o kilka miast (czyt. gmin), dojechać do Poznania. Niestety zostałem zarażony przeziębieniem i nie mogłem wstać wcześnie na pociąg. Może w przyszły weekend odzyskam siły. Pomyślałem, aby pojechać do Piły i wrócić pociągiem, jednak nie mogłem zaplanować żadnej drogi tak, aby wiatr mi nie przeszkadzał. Przyszedł mi do głowy lepszy pomysł – Bydgoszcz. Tak oto przed godz. 11 udałem się z wiatrem na północny-wschód. Chociaż było ok. 16 °C, to pojechałem w krótkim rękawku, bo słoneczko tak przyjemnie grzało. A miałem nadzieję wypróbować nową bluzę z pobliskiego sklepu rowerowego.
Z początku miałem wrażenie, że wiatr wieje z północy, ale zapomniałem o oporach powietrza, bo wiatr pchał mnie z prędkością zaledwie 18 km/h, a ja pędziłem czasem ponad 30 km/h. Może nawet za szybko, bo po prawie tygodniu bez roweru mogłem łatwo zmęczyć mięśnie. Sama jazda nie była ciekawa. Było najwyżej kilka urozmaiceń. Kawałek przed Skokami zaczęły się przeszkody w postaci ruchu wahadłowego na remontowanej drodze. Musiałem spędzić po kilka minut na pięciu czerwonych światłach. Jeden plus, że robią kawał równej drogi. Minus – chyba nie będę miał okazji, aby ją wypróbować – wszystkie gminy w okolicy zaliczyłem.
Wjechałem potem na pierwszą drogę terenową (drugą, jeśli liczyć ze ścieżką obok mojego osiedla). Dojechałem nią do Wągrowca i zjadłem obiad – kabanosy z wiejskim serkiem i bułą. Potem nawierzchnia przeplatała się między asfaltem i terenem, aż dojechałem do drogi krajowej nr 5. Pamiętam ją z 2012 roku, gdy jechałem do Żmigrodu. Brak pobocza i duży ruch – to cechy tej drogi. Szubin nie pozwolił mi na wjazd na obwodnicę i musiałem udać się dłuższą drogą przez jego centrum. Minąłem Paryż i Szkocję, ale tylko minąłem, bo żadne z nich nie było mi po drodze.
Do Bydgoszczy dojechałem, gdy słońce chyliło się ku horyzontowi. Właściwie to nie zauważyłem, gdy zaszło, bo miałem je wciąż za plecami. A jak zjechałem z takiego sporego wzniesienia, to już nawet nie mogłem dostrzec czerwonego horyzontu. Samo miasto przywitało mnie przedziwną drogą dla rowerów. Najpierw zastanawiałem się, czemu tylu rowerzystów porusza się po chodniku (zero znaków drogowych na skrzyżowaniach), ale potem wjechałem na 1,5-kilometrowy odcinek drogi dla rowerów. Nie mam pojęcia, co ta droga miała połączyć, ale słabo im to wyszło, gdy spojrzeć na liczbę chodnikowców.
Nie miałem dużo czasu. Objechałem kawałek Starego Miasta i tak bardzo mi się ono spodobało, że na pewno tam jeszcze wrócę, już za dnia, aby mieć więcej czasu na oglądanie tych wszystkich pięknych budynków. Pomyślałem jeszcze, aby rzucić okiem na Wyspę Młyńską. Nie było tak prosto tam trafić ze względu na remonty ulic i mostu. Na wyspie, na trawniku było mnóstwo ludzi. Nie wiem nawet kiedy zapadł zmrok i musiałem ruszać dalej. Dokąd? Jeden z planów zakładał powrót do Poznania pociągiem. Jako że było kilkanaście minut po 18, to miałem prawie 3 godziny do tańszego pociągu z Inowrocławia. Jedyną przeszkodą był wiatr z południa. Zaryzykowałem, bo to jedynie około 40 km.
Wydostanie się z miasta było średnio trudne. Wydaje się ono rozległe, ale przemieszczałem się po nim nawet szybko. Na tyle szybko, że na jednym skrzyżowaniu przejechałem skręt. Drogę ekspresową za Bydgoszczą musiałem ominąć leśnymi drogami, a tak dokładnie – ścieżką rowerową, do której doprowadziły mnie znaki. Nawet czytelnie zrobione. Szkoda, że jest to moje pierwsze w życiu miasto z takimi znakami kierującymi rowerzystów na drogi objazdowe. Inne miasta powinny się uczyć, bo jest to przykład przemyślanej infrastruktury. No, może nie do końca, bo drogi leśne nie były w całości wygodne. Zaczęło się od szutrów, ale potem wylądowałem na starych, betonowych płytach chodnikowych. Zrobili tę drogę ekspresową, ale rowerzystów potraktowali po macoszemu.
Na drodze krajowej z początku było łatwo. Mogłem jechać poboczem, wiatru prawie nie było czuć. Później jednak, w połowie drogi do Inowrocławia, gdy skończyły się zalesione połacie, jazda stała się bardzo męcząca. Już nawet podmuchy powietrza mijających aut nie były w stanie mi pomóc. Wiatr szczęśliwie nie wiał prosto w twarz, a prawie że z boku. Zabrakło mi jednak sił. Nawet 2 banany niczego nie zmieniły. To był skutek nadmiernego wysiłku w drodze do Bydgoszczy. Z lichą średnią 20 km/h dojechałem do dworca w Inowrocławiu na pół godziny przed moim pociągiem. Kasy biletowe były zamknięte, więc przejechałem się jeszcze po jakąś kolację, a potem ruszyłem pociągiem do domu. W sumie nic mnie to nie kosztowało, bo konduktor się nie pojawił. Szkoda, bo przyznam się, że kolekcjonuję bilety kolejowe z moich wszelkich podróży.
Kategoria Polska / kujawsko-pomorskie, kraje / Polska, Polska / wielkopolskie, terenowe, setki i więcej, po zmroku i nocne, dojazd pociągiem, rowery / Trek

Przez pół Polski

  424.08  20:47
W końcu dostałem urlop. Planowałem go na sierpień, ale zrobiłem to zbyt późno i góra nie zgodziła się. Może to i dobrze, raptem w lipcu miałem poprzedni urlop, choć z drugiej strony potrzebowałem odpoczynku. Żeby jednak odpocząć, musiałem nakręcić się sporo, jadąc do domu najlepszym transportem na świecie. Przygotowałem się na pobicie swojego rekordu życiowego w dystansie wyprawy. Zaplanowałem pokonanie ponad 500 km, jednak coś mi w tym przeszkodziło.
Prognoza pogody była bardzo sprzyjająca. Ciepło, niewiele chmur. Mgły tylko rano, choć mogły pojawić się ponownie nocą. Po prostu nie można było nie skorzystać z okazji. Po wyspaniu się, a potem długim pakowaniu i rozgrzewce, rozpocząłem jazdę na kwadrans przed sobotnim południem. Chciałem przed zmierzchem przejechać jak najdalej drogami krajowymi, bo było nimi najkrócej. Z Poznania wyjechałem spokojnie drogą nr 92, kierując się na Wrześnię. Może spokojna jazda, to złe określenie, bo miałem średnią nierzadko ponad 30 km/h, ale jechało mi się bardzo lekko. Widocznie miałem dużo energii, jednak jechałem trochę bezmyślnie, bo ta prędkość miała się później zemścić.
Na początku droga była nudna, więc zrobiłem zaledwie kilka przystanków na kanapki, które przygotowałem przed wyjazdem, no i na parę zdjęć. Od węzła drogowego przy drodze ekspresowej S6 do Wrześni było szerokie pobocze, potem brak, ale chociaż ruch zmalał. We Wrześni rowerzyści omijali drogi dla rowerów, jak tylko mogli, bo jakość tych dróg była daleka od jakichkolwiek standardów. Po 100 km jazdy, w Koninie, w którym byłem pierwszy raz na rowerze, nie pozwoliłem sobie na zwiedzanie. Miałem to miasto w kolejnych planach. Za Koninem wjechałem na pagórkowaty teren, z którego rozciągał się niekiedy nie najgorszy widok. Pagórki były aż do Koła, w którym zatrzymałem się na hot-doga, a kawałek dalej zjechałem z głównych dróg. Słońca od jakiegoś czasu nie było widać przez zachmurzenie i nie wiedziałem kiedy dokładnie zapadł zmierzch, ale było to kilka kilometrów za Kołem. Droga w nie najlepszym stanie nie zapowiadała komfortowej podróży nocą. Nie była to jedyna niewygodna. Tuż przed Łęczycą, gdy było naprawdę ciemno, wjechałem w pierwszą, wielką mgłę. Z początku byłem przekonany, że powstała nad pobliskim ciekiem wodnym, bo kawałek drogi dalej zrobiło się czysto. Nic bardziej złudnego. Mgły – choć z przerwami – dręczyły mnie przez calutką noc.
Minęła północ, sen zaczynał męczyć mnie coraz mocniej. Potrzebowałem kofeiny. Musiałem zatrzymać się kilkakrotnie, bo zasypiałem na rowerze. Dobrze chociaż, że auta na drodze spotykałem co kilkadziesiąt minut, bo jadąc w tamtej coraz gęstszej mgle, nie czułem się zbyt bezpiecznie. 200 km weszło powoli. Pierwszą czynną stację benzynową spotkałem tuż przed Rawą Mazowiecką. I tak, jak w zeszłym roku, był to Orlen. Najpopularniejsza sieć, która prawie zawsze jest pod ręką. Zamówiłem gorącą kawę, wziąłem też puszkę zimnej na drogę, zapłaciłem majątek i po ogrzaniu się ruszyłem dalej.
Widziałem tysiące gwiazd na czystym niebie. Gdzieś w oddali były błyskawice, ale bez grzmotów. Miałem nadzieję, cokolwiek by to nie było, że mnie minie. Coraz bardziej brakowało mi słońca. Kolejna setka weszła bardzo wolno gdzieś po 5 nad ranem. Gdy zaczynało się przejaśniać, gdy mgły jeszcze nie odpuszczały, a chmur tylko przybywało, wjechałem na piaszczystą drogę, mimo że miał to być pewny asfalt. Laicyzm początkujących maperów jest straszny. Nie miałem ochoty zawracać, więc brnąłem dalej z nadzieją na koniec tej męki. Tak właściwie to szedłem, bo jechać się absolutnie nie dało. Rosa z trawy zamoczyła mi buty, a piach oblepił je od czubka po nogawkę. Dobrze, że trwało to tylko 2 kilometry.
Czułem straszne zmęczenie i nawrót senności. Dowlekłem się do Białobrzegów, pewnie było już po wschodzie słońca, ale nie dało się tego odczytać z nieba. Drogi dla rowerów, którymi musiałem jechać, pozostawiam bez komentarza. Kupiłem jakieś proste śniadanie i z odrobinę większą ilością energii ruszyłem drogą krajową w kierunku Puław. Mgły zaczęły przechodzić po godz. 9. Jechałem ślamazarnie. Zmęczenie organizmu dawało się we znaki coraz bardziej. Podejrzewam, że winą była zbyt szybka jazda przez pierwsze 150 km. Gdybym wtedy oszczędzał siebie, to z pewnością mięśnie dawałyby radę. Tak sądzę.
12 godzin po wyruszeniu z domu byłem na 16. kilometrze za Kozienicami. Do celu zostało ok. 150 km. Druga bateria w telefonie do nagrywania sygnału GPS była na wyczerpaniu. Na szczęście mój niedawny zakup telefonu o bardzo pojemnej baterii przybywał mi na ratunek. Naprędce ściągnąłem mapę, plan trasy i byłem pewien tego, że uda mi się zachować cały ślad bez potrzeby późniejszej zabawy z odtwarzaniem go z pamięci.
400 km wskoczyło o godz. 13. Pomyślałem sobie, że zdążę na kolację. Po wjechaniu do województwa lubelskiego zaczęło lekko kropić. Martwiło mnie to o tyle, że prognoza pogody zapowiadała przelotne deszcze. Do Puław musiałem dostać się starym mostem, ponieważ nikt nie pomyślał o kładce rowerowej wzdłuż drogi ekspresowej. Przestało padać, więc Puławy zatrzymały mnie na dłużej. Najpierw zacząłem szukać sklepu, żeby uzupełnić zapasy, a później chciałem wrócić do piekarni, którą zauważyłem w trakcie poszukiwań sklepu. Niestety zabłądziłem i zrobiłem większą pętlę, niż mogłem sobie na to pozwolić, jednak drożdżówka ze śliwkami była tego warta.
Puławy, choć nie są miastem w pełni przyjaznym rowerzystom (drogi dla rowerów wyłożone dziurami, nierzadko prowadzące donikąd, wysokie progi zwalniające), to wróciłbym tam choćby po to, żeby je normalnie zwiedzić. Za miastem spełniła się moja największa obawa – po 417 km podróży lunął deszcz. Zatrzymałem się przy pierwszej napotkanej wiacie przystankowej, przebrałem się i zacząłem zastanawiać się, czy mogę kontynuować bicie rekordu. Po godzinie przestało padać i zdecydowałem. Ponieważ na drogach były kałuże, a ja nie miałem przeciwdeszczowych ubrań, to zawróciłem do Puław i spróbowałem odszukać dworzec kolejowy. Udało mi się nawet kupić bilet z promocją na przewóz roweru za złotówkę. Szkoda, że to tylko promocja. Szkoda, że spadł deszcz.
Co prawda rekord życiowy udało mi się pobić, jednak nie zrobiłem tego z rozmachem. Moim wnioskiem z tej wyprawy jest koniec bicia rekordu dystansu. Uważam, że nie jest to ani zdrowe, ani bezpieczne. Noc bez snu niekorzystnie wpływa na organizm, a taka jazda w stanie półsennym może się źle skończyć. Pokonywanie takich dystansów nie wydaje się czymś trudnym. Trzeba po prostu odpowiednio rozkładać energię i odnawiać ją wraz z odpowiednimi posiłkami. Aaa, trzeba też znać dobre sposoby na pokonanie snu podczas monotonnej jazdy nocą. O wiele lepiej jest pojechać do bazy w górach.

Kategoria Polska / łódzkie, Polska / mazowieckie, kraje / Polska, Polska / lubelskie, po zmroku i nocne, setki i więcej, terenowe, Polska / wielkopolskie, z sakwami, dojazd pociągiem, rowery / Trek

Wolsztyn

  144.68  06:16
Pogoda w Wielkopolsce wyjątkowo sprzyjała, więc postanowiłem pojechać gdzieś dalej. Wybrałem Wolsztyn, jako że był on w planach od paru tygodni. Ze względu na wschodni wiatr wymyśliłem, że pojadę do Zbąszynia rowerem i wrócę pociągiem. To był dobry plan.
Postanowiłem jechać bocznymi drogami, dlatego ruszyłem przez Wiry, żółtym szlakiem rowerowym przez Wielkopolski Park Narodowy, którego leśne odcinki bardzo mi się spodobały, a potem dojechałem do Łodzi. Po drodze minąłem szlak rowerowy wokół Poznania. Tym odcinkiem przedostawałem się w maju z Mosiny do Stęszewa. Nie zdawałem sobie sprawy, że biegnie on tak blisko centrum Łodzi.
Dalej nie było zbyt ciekawie. Asfalt, słabe krajobrazy, mało lasów, od czasu do czasu jakaś piaszczysta droga, drzewa z robaczywymi jabłkami. Minąłem kilka pałaców, z czego najbardziej mi się spodobał ten w Gościeszynie. Dodatkowo zdobione mury wokół włości przyciągają oko.
Gdy dojechałem do Wolsztyna, nie miałem pojęcia gdzie szukać parowozowni. Nie ma tam słupów informacyjnych, więc mogłem jedynie zgadywać, że muszę się dostać do wyraźnie zaznaczającego się na mojej mapie węzła kolejowego. Dobrze wybrałem. Na jednym peronie stoi 6 zabytkowych lokomotyw, którym można przyjrzeć się z bliska. Kilka kolejnych jest za ogrodzeniem. Parowozownia była już zamknięta, ale tak czy inaczej czas mnie gonił, więc nie mógłbym jej odwiedzić.
Do Babimostu jechałem na przemian asfaltem i piaszczystymi drogami. Czasem trafiały się lżejsze, polne ścieżki. Nie wiem czemu, ale podobało mi się w tamtych okolicach. Może to zbliżający się wieczór nadawał jakiejś magii?
Babimost próbuje postawić na rowerzystów. O ile dwukierunkowe pasy rowerowe wyznaczone na ulicy z nierówną nawierzchnią wyszły im bardzo słabo, o tyle asfaltowa droga dla rowerów, prowadząca w kierunku Zbąszynka, jest dziwnie wygodna. Musieli ją niedawno wybudować, bo jest bardzo równa. Nie da się tego powiedzieć o drogach dla rowerów spotkanych dalej. Zmrok zaczął mnie łapać, gdy mijałem Zbąszynek. Myślałem, że udałoby mi się jeszcze zobaczyć Zbąszyń wraz z tamtejszą twierdzą, jednak trochę źle oceniłem odległość. Po wjechaniu do Zbąszynia, na dworcu kolejowym znalazłem się na 5 minut przed odjazdem pociągu. Ja to mam szczęście. W dodatku trafiłem do nowiuśkiego pociągu. Uchwyty na rowery ma beznadziejne (rower po prostu spadł w trakcie jazdy), ale siedziska nawet porządne.
Kategoria kraje / Polska, setki i więcej, terenowe, Polska / wielkopolskie, dojazd pociągiem, rowery / Trek

Pociągiem przez Krzyż

  150.87  06:37
Brzydka pogoda nie ustępuje. Dzisiaj wyjątkowo miało nie padać, dlatego postanowiłem wybrać się gdzieś dalej. Gmin w zasięgu ręki jest coraz mniej, dlatego postanowiłem pojechać pociągiem. Ze względu na zachodni wiatr, za cel obrałem Wolsztyn. Niestety, ale z powodu jakiegoś remontu dojazd zajmuje teraz ok. trzech godzin i trzeba się raz przesiąść. Wybrałem więc inny cel – Krzyż Wielkopolski.
Zaplanowałem zaliczyć dzisiaj kilka nowych gmin. Z Krzyża pojechałem lasami do Drezdenka. Przejechałem po moście Baileya na Drawie w Łokaczu Wielkim, jechałem drogami przez wielkie bory, które przypomniały mi lasy lubińskie. Myślę, że to nie była moja ostatnia wizyta w tych rejonach.
Gdy jechałem do Wielenia, martwił mnie boczny wiatr. Specjalnie wybrałem zachód, aby mieć lekką jazdę, a tutaj taka podłość. Przynajmniej chroniły mnie lasy, a właściwie puszcza, najbardziej pociągająca ze wszystkich atrakcji na dzisiaj – Puszcza Notecka. Przeolbrzymi kompleks leśny, drugi taki w Polsce (zaraz po Borach Dolnośląskich). Chciałbym go przemierzyć wzdłuż i wszerz, ale jest on tak daleko, że mogę sobie pozwolić na wycieczki najwyżej 2 razy w tygodniu, a jeszcze trzeba pogodzić chęć zdobywania gmin, to już całkiem brakuje nóg.
W Rosku za Wieleniem znalazłem czynny sklep i gdy się zatrzymałem, zobaczyłem wielką, czarną chmurę sunącą się od zachodu. Sklepikarz powiedział, że zaraz będzie padać, a ja jednak ufałem prognozie meteo.pl. Żeby zaliczyć kolejną gminę, skręciłem w stronę Puszczy Noteckiej. Równymi asfaltami oraz wygodnymi leśnymi drogami dojechałem do Lubasza. Za tą wsią zobaczyłem znak stromego zjazdu. Wcale stromy nie był, bo gdy zaczęło padać, to musiałem mocno pedałować, aby nabrać sensownej prędkości. W Czarnkowie, po kilku minutach jazdy w deszczu, znalazłem przystanek z wiatą i odczekałem na nim pół godziny, aż przestanie lać.
Jak zawsze, jazda po kałużach nie jest najwygodniejsza. Zwłaszcza gdy trzeba jechać pół metra od krawężnika, aby jazda była bezpieczna (kałuże mogą być groźniejsze od kierowców aut). Wiatr na szczęście zmalał, a kałuże znikły, więc najwidoczniej na południu nie padało. Niestety przegapiłem mój skręt, a chciałem pojechać drogami terenowymi obok Biedruska. Dojeżdżając do Obornik już nie chciało mi się wydłużać drogi, zwłaszcza że zapadał zmrok.
Postanowiłem wrócić do Poznania drogą krajową, bo ma ona w miarę szerokie pobocze. W Obornikach udało mi się znaleźć właściwą ulicę, ale musiałem zmierzyć się z kretyńskimi drogami dla rowerów, bo ktoś wymyślił sobie, aby postawić kilka znaków zakazu wjazdu rowerem. W Suchym Lesie skręciłem na boczne ulice, oczywiście bez czekania na światłach, które nie widzą rowerzystów. Na ostatnich metrach terenu znalazła się przeszkoda – ogrodzony teren budowy, który ostatnim razem pokonałem po prostu przejeżdżając przezeń. Dzisiaj ktoś się tam kręcił i słychać było dźwięk agregatów, więc ominąłem ogrodzenie.
Aaa, mam nowy telefon. Od teraz moje zdjęcia będą ciut lepszej jakości. Jest to Pentagram Monster P430-1 z olbrzymią baterią, dzięki czemu nie będę się tak bardzo martwił o prąd w trakcie dłuższych wypraw. Nie wiem jeszcze jakiej jakości jest zamontowany moduł GPS, ale telefonu będę używał głównie do robienia zdjęć. Postarałem się o nowy sprzęt, bo poprzedni nie trzymał się najlepiej.

Kategoria kraje / Polska, po zmroku i nocne, setki i więcej, terenowe, Polska / wielkopolskie, Puszcza Notecka, dojazd pociągiem, rowery / Trek

Po Toruńskie Pierniki dnia dziewiątego

  61.20  02:49
Jaki jest najlepszy sposób na spędzenie ostatniego dnia urlopu? Wybrać się na dziewiątą z rzędu wycieczkę! Nie wiedziałem dokładnie jaką drogę miałem do pokonania, aby dotrzeć do domu. Mogłem to jedynie szacować na podstawie mijanych znaków. Wiedziałem jednak, że będzie to długa droga.
Tym razem wyjątkowo wyspałem się. Pewnie dlatego, że do motelu dotarłem przed zmierzchem i miałem mnóstwo czasu na odpoczynek. Śniadanie znów było zapewnione w cenie noclegu. Wybrałem polecaną kiełbasę lokalnego wyrobu, do tego chleb, musztarda i kilka plasterków pomidora. Mało dodatków, zwłaszcza że ten pomidor był taki dobry w połączeniu z wędliną.
Do Torunia miałem 20 km. Uwinąłem się szybko z pakowaniem. Poranek był chłodny, słońce pokazywało się jedynie chwilami. Było 12–14 °C, wiatr chyba boczny, bo nie przeszkadzał. Toruń przywitał mnie nierównymi drogami dla rowerów wyłożonymi kostką. Trafiłem też na nawierzchnię z asfaltu, ale była jeszcze w budowie. Zdecydowanie brakuje ciągłości dróg. Bliżej centrum trafiłem na drogę dla pieszych i rowerów, która bezsensownie skończyła się na przejściu dla pieszych.
Po Starym Mieście poruszałem się pieszo. Owszem, można rowerem, jednak trwały przygotowania do jakiegoś biegu i organizacja ruchu pieszego oraz samochodowego kulały. W Toruniu byłem chyba zbyt długo, bo zawody zdążyły się zacząć i sam miałem problemy z przemieszczaniem się. Mimo wszystko, to miasto jest takie piękne. Kiedyś nawet chciałem tutaj studiować.
Wstąpiłem do Toruńskich Pierników, bo jakby inaczej? Potem jeszcze pojawiłem się w kolejnym obowiązkowym punkcie – punkcie widokowym z panoramą Starego Miasta z drugiego brzegu Wisły. Nawet zbudowali taras, aby uatrakcyjnić tamto miejsce. W końcu skierowałem się na Inowrocław. Trafiłem na drogę dla pieszych i rowerów, która skończyła się na drodze podporządkowanej. Stanąłem więc na światłach, aby wjechać na drogę krajową. Wypiłem niespiesznie napój energetyczny, cofnąłem się 1,5 metra, pomachałem do kamery, zacząłem nawet robić w notatniku zapiski z dzisiejszej wycieczki, i nic – jak przywitało mnie czerwone, tak nie chciało mnie puścić. W końcu, gdy przestąpiłem z nogi na nogę, to po 15 minutach sygnalizacja mnie zauważyła! Wniosek? Nie masz kwadransa – jedź na czerwonym.
Nie wziąłem jednego pod uwagę – nie tylko ja wracałem dzisiaj z urlopu. Pod Toruniem wiele osób wjeżdżało na drogę ekspresową, ale zaraz za węzłem ruch znów wzrastał, i nie wiem, skąd oni się brali. Jako że wokół były same lasy, to z nudów zacząłem zgadywać, patrząc na numery rejestracyjne, do jakich miast wszyscy zmierzają. Słabo mi szło, bo nie mogłem nawet zgadnąć kilku województw, ale to dlatego, że nie we wszystkich byłem. Mimo to było zabawnie, bo mogłem rozruszać szare komórki.
Przed Gniewkowem pojawił się pierwszy zakaz wjazdu rowerem. Obok beznadziejnie nierówna droga dla pieszych i rowerów. Ta niewygoda skończyła się gdzieś w Gniewkowie, ale zaraz za miastem znów pojawił się zakaz wjazdu, jednak z pewną nowością – nie było drogi dla rowerów. Wjechałem na chodnik, bo to chyba mniejszy mandat, ale chodnik był oczywiście z „chorej” kostki. Już sam nie wiem, jak mam jeździć. Powinni zwiększyć wysokość podatków od samochodów osobowych, co zredukowałoby liczbę aut. Mylę się?
W końcu dotarłem do Inowrocławia. Męczyła mnie ta podróż po tych beznadziejnych drogach. Męczył mnie wiatr boczny. Chyba ta cała myśl o ostatnim dniu podróży wysyłała mięśniom sygnały o zmęczeniu, abym jak najszybciej zaprzestał. To wygrało ze mną. Odpuściłem sobie jazdę do Gniezna. Może i lepiej, bo jeśli miałbym jechać drogą krajową wraz z innymi urlopowiczami, to nie czułbym się bezpiecznie. Przespacerowałem się chwilę po mieście, a że byłem głodny, to skusiłem się na fast food. Zjadłem niesmaczną sałatkę i nie najlepsze frytki amerykańskie. Potem ruszyłem w kierunku dworca kolejowego. Na dworcu wiatr porwał moje bilety, które kupiłem moment wcześniej w tymczasowej kasie. Bilet osobowy odzyskałem, na rower musiałem kupić drugi, bo kasjer nie wydał mi kopii. Ile można przewieźć rowerów na jedną osobę w pociągu?
Podsumowując tę 9-dniową wyprawę, przejechałem prawie 1250 km, spędzając łącznie 2 dni i 14 godzin na samej jeździe. Daje to średnio 138,5 km na dzień. Zrobiłem 633 zdjęcia, zwiedzając... dużą liczbę miast i miejscowości, jechałem wygodnie po asfalcie, jak i w wymagającym terenie. Nie spędziłem ani jednej nocy pod namiotem, jak planowałem na początku. Odwiedziłem za to wiele miejsc o szerokim zróżnicowaniu jakościowym i kosztowym. Przez kilka dni mogłem napawać się widokiem morza, brnąć po piaszczystych drogach, oddychać świeżym, leśnym powietrzem. Pierwszy raz płynąłem statkiem (nie pierwszy promem). Po prostu zebrałem niezliczoną liczbę wspomnień, i już nie mogę się doczekać kolejnej tak długiej przygody.

Kategoria z sakwami, Polska / kujawsko-pomorskie, kraje / Polska, wyprawy / Świnoujście – Hel 2014, dojazd pociągiem, rowery / Trek

Pieńsk

  108.65  04:41
Wyjazd zaliczeniowy, planowany już od jakiegoś czasu, ponieważ na mapie gmin województwa dolnośląskiego była już tylko jedna luka na zachodzie. Jako że we wtorek wypatrzyłem nadarzającą się okazję, gdy to wiatr miał wiać z zachodu, to pomyślałem, że skorzystam z pomocy, jaką mi oferowała natura. Obudziłem się wczesnym rankiem, aby po godz. 8 znaleźć się w samym Pieńsku. Termometr wskazywał wartość poniżej 5 °C. Bałem się, że po drodze zamarznę i będę musiał skierować się do jakiejś stacji kolejowej, ale temperatura z czasem zaczęła rosnąć.
Miasto mnie nie zachwyciło. Mapa znaleziona niedaleko dworca kolejowego nie mówiła zbyt wiele. Rzuciłem okiem na jakiś kościół i ruszyłem w dalszą drogę. To, co mi się nie spodobało – brak koszy na śmieci. Zamiast nich stoją tam kontenery do segregacji śmieci, jednak ani jednego przeznaczonego na papier. Nie każdy przecież ma piec w domu, aby spalać te odpadki, więc w jaki sposób pozbywają się tego rodzaju śmieci?
Jechałem najpierw dziurawymi drogami głównymi, potem jakimiś bocznymi, aż dojechałem do Bielawy Górnej. W tej wiosce Mapy Google wyznaczyły mi przejazd leśną drogą. Leśnicy zniszczyli ją podczas transportu drewna. Na początku cieszyłem się, że przymrozek trzyma i da się jechać, jednak im głębiej w las, tym droga stawała się coraz bardziej rozlazła. Zamarznięte błoto topniało i stawało się coraz większym wyzwaniem. Już wolałem wiatr, ale nie było mowy o powrocie, trzeba wykonać plan do końca.
Wyjechałem w końcu na normalny asfalt i od razu znalazłem się na szlaku ER-4. Jechałem nim aż do Nawojowa Śląskiego, gdzie euroregionalny szlak zniknął, ale pojawił się za to czerwony szlak rowerowy. Ten też uciekł, gdy skręciłem przy stary pegeerze, ale pojawiły się kolejne szlaki rowerowe – niebieski i żółty. Po drodze spotkałem jednak coś, co mnie zaciekawiło. Myślałem, że to jakiś bunkier bądź fort, ale nie znalazłem żadnych informacji w sieci. Jedynym tropem był gród umiejscowiony w tamtym rejonie, jednak i to jest zły kierunek, bowiem gród pochodzi z X bądź XI wieku, a budowle zdecydowanie nie mają więcej niż 100-130 lat.
Nie interesowałem się tak bardzo tym, co zobaczyłem. Jechałem wzdłuż rzeki, która wiła się meandrami obok drogi, mając nadzieję na odkrycie tajemnicy po drodze. Niestety bez skutku.
Na tę podróż miałem aż 3 plany jazdy do Legnicy. Pierwszy na najsilniejsze wiatry, który kierował przez Bolesławiec do Gromadki, a potem prosto do Legnicy. Plan trzeci był planem awaryjnym na wypadek, gdybym musiał szybko dostać się do domu. Kierował w stronę Lubania, a potem przez Olszynę, i Lwówek Śląski do Złotoryi. Dziś za to jechałem planem drugim, aby zwiedzić jak najwięcej rejonów, w których mnie jeszcze nie było.
W Radostowie na chwilę znów pojawił się szlak ER-4, ale przepadł gdzieś bez słowa. Jechałem za to szlakami niebieskim i żółtym, które towarzyszyły mi aż do Ocic. Tam przepadły, a ja robiąc fotkę kościoła, zauważyłem pałac, którego piktogram na mapie Dolnego Śląska już od kilku lat zwracał moją uwagę. Nie jestem jakimś znawcą, ale lubię rzucić okiem na coś zabytkowego. Pałac wygląda obskurnie, ale kilka miesięcy temu zostały wyremontowane dach i lukarny. Spodobała mi się też fasada z kolumnami stylizowanymi w porządku jońskim. Oby remont zdołał je uratować.
Słońce od jakiegoś czasu grzało mocno. Bałem się, że będę zamarzał, a ja się gotowałem od tego upału. Temperatura przekraczała 14 °C. Nie miałem innych ubrań, więc nie mogłem się przebrać. Jedyne, co mi pozostało, to spokojna jazda. Dobrze, że jeszcze miałem wiatr, który szalał z różnych stron.
Po pagórach dotarłem do Raciborowic Dolnych. Zaraz za nimi jest droga do Jurkowa, na której zauważyłem wymalowane przejścia dla pieszych, jednak bez znakowania pionowego. Jest to o tyle dziwne, że zebra znajduje się po drodze donikąd – wokół są tylko pola i jakaś kopalnia oddalona o kilometr drogi. Drogowcy potrafią wprowadzić zamieszanie.
W Jurkowie miałem do przejechania las. Choć Mapy Google nierzadko potrafią popsuć humor, to wierzyłem, że tym razem uda mi się trafić prosto do Grodźca. Ostatnim razem zrobiłem to na około, więc wiedziałem dokąd prowadzi jedna z dróg. Wybrałem drugą, która z początku nie zachęcała do jazdy przez zalegające błoto. Dalej już było lepiej i ostatecznie dojechałem do wioski po szlaku wygasłych wulkanów.
Temperatura powoli stabilizowała się i do końca mojej podróży wynosiła 10 °C. Zaczęło się za to chmurzyć, a w niektórych miejscach widziałem chmury burzowe. Trzeba było się spieszyć, bo jakieś opady widziałem na prognozie pogody. Szybkim tempem przez Zagrodno dostałem się na drogę do Łukaszowa. Droga zmieniła się mocno, bo szuter zamienili na asfalt. Nadal się jednak zastanawiam co oznacza tablica, która znajduje się na wjeździe przed tą drogą – wstęp za zgodą właściciela.
Dalej prosto do drogi wojewódzkiej i do Legnicy. Kolejna dziura znajduje się na zachód od Głogowa. To już będzie trudniejsze, ponieważ linia kolejowa przez Lubin nie obsługuje przewozów pasażerskich, a nie mam ochoty na walkę z wiatrem przy takim dystansie. Może następna będzie Kotlina Kłodzka?
Kategoria kraje / Polska, Polska / dolnośląskie, setki i więcej, dojazd pociągiem, rowery / Trek

Wielka Sowa

  77.81  03:55
Jeszcze wczoraj planowałem tę wyprawę na sobotę, ale że prognoza pogody zmieniła się znacząco, to nie traciłem ani chwili i wyruszyłem o tej samej godzinie, co zwykle. Tym razem do Dzierżoniowa. Niestety tak się spieszyłem, że nawet nie wyrysowałem planu, co z pewnością zadecydowało o kolejach mojej dzisiejszej podróży.
Na początek przejechałem się po Dzierżoniowie, bo ostatnim razem dużo nie zobaczyłem. Miasto jest bardzo ładne i wygląda na zadbane. Ma też dużo zabytków, więc nie sposób obejrzeć je wszystkie w tak krótkim czasie. Ja musiałem ruszać dalej, aby przed zmrokiem zjechać z górskich ścieżek.
Nie było słonecznie, typowo jesienna pogoda. Szybko dojechałem do Bielawy, która w sumie jest rzut beretem za Dzierżoniowem. Po drugiej stronie ulicy ciągnęła się droga dla rowerów, która była wykonana tak, jak większość dróg tego typu – na odwal.
W Bielawie pierwszy raz spotkałem się z rondem, na którym zjeżdżające auto musiało ustąpić mi pierwszeństwa, gdy nadjeżdżałem z pozornej drogi podporządkowanej. Dalej już bez takich niespodzianek. Zatrzymałem się pod dwoma sklepami. W pierwszym nie było niczego pożywnego, dopiero w drugim kupiłem coś na ząb i na zjadłem na jakimś placu. Wzdłuż strumienia o nazwie Bielawica dojechałem do końca drogi asfaltowej.
Na chwilę przed wyjściem z mieszkania spojrzałem na mapę, bo bałem się, że bez planu będę błądził. Na szczęście z Bielawy widoczna była droga na Przełęcz Jugowską, a stąd uznałem, że poradzę sobie, mając zdjęcie mapy Gór Sowich z Walimia.
Początek szlaku zaczął się słabo, bo nikt nie postarał się o jakąkolwiek mapę od tej strony. No, może poza trasami biegów narciarskich. Wjechałem więc na czarny szlak rowerowy, który piął się aż do samej przełęczy. Droga bardzo ładna, choć brak słońca nie tworzył tej magicznej otoczki złotej jesieni. Trochę szkoda, ale możliwe, że to ostatnie tak ładne dni na podróże w lżejszych ubraniach.
Na ziemi leżało dużo liści, ale od czasu do czasu wyłaniał się asfalt. Nierzadko o długości setek metrów. Kiedyś biegł tędy kawał porządnej drogi.
Na Przełęczy Jugowskiej trafiłem na mapę. Rozwiałem też swoje wątpliwości co do dalszej jazdy. Zamiast jechać przez Kozią Równię, na którą musiałbym najpierw ostro wjechać, a później zjechać do kolejnej przełęczy – skierowałem się na okrężną drogę czarnym szlakiem rowerowym. W ten sposób dojechałem lekkim podjazdem po wygodnym szutrze do Przełęczy Kozie Siodło.
Koniec. Teraz zaczyna się techniczny wjazd po kamieniach czerwonym szlakiem rowerowym. Szczęśliwie jest to dla mnie proste wyzwanie, bo choć mam już wytarty bieżnik w oponach, to jadę bez wielkiej trudności. Turystów na palcach można było policzyć. Minąłem kilku pieszych, biegacza i dwóch rowerzystów.
W pewnym momencie szlak odbija na trawiastą drogę. Myślałem, że to koniec podjazdu, ale jednak nie. To był tylko gest w kierunku rowerzystów, aby ułatwić im kilka metrów drogi, bo zaraz jechałem ponownie kamienną ścieżką. Jeszcze tylko przeprawa przez błoto i jestem na szczycie.
Na Przełęczy Jugowskiej przeczytałem, że wieża widokowa na Wielkiej Sowie jest czynna do godz. 19, więc spokojnie jechałem w górę. Spóźniłem się pół godziny – pod wieżą przeczytałem, że jest czynna do 16.30. Widoków spod budynku nie było za dużo, ale trzeba zrozumieć nadzorców – muszą zejść ze szczytu przed zmrokiem. Nie zostało mi nic innego, jak zjeść coś i ruszyć w dalszą drogę. Wszedłem pod schronienie z paleniskiem, w którym dogorywał żar. Przyciągnąłem niedopalone drewienka bliżej żaru i ogrzałem się na tym wietrznym szczycie. Niespodziewanie przyszedł kot. Dowiedziałem się do kogo należy miska z mlekiem pod wieżą. Zwierzak jest tak przyjazny, że wepchnął mi się na kolana i zasnął.
Trzeba było ruszać, bo spędziłem na górze ponad pół godziny. W tym czasie przyszła jeszcze dwójka spóźnialskich turystów (chyba że powrót po zmroku po tych kamieniach nie sprawia im trudności). Kot, którego musiałem się pozbyć, odkładając na ławkę, pobiegł na kolana nowo przybyłych. Ja po ubraniu się zacząłem zjazd żółtym szlakiem pieszym. Z początku łatwizna, później zaczęło się błoto, liście i tak do Małej Sowy. Stąd była już tylko jedna droga – w dół. Stroma, że schodzenie po liściach było niebezpieczne. Nie było mowy o zjeżdżaniu. Nie miałem ochoty się połamać, więc jak tylko ścieżkę przecięła droga, to ruszyłem nią w kierunku, w którym opadała. Tak się dostałem do zielonego szlaku rowerowego. Zjechałem nim do samej Przełęczy Walimskiej. Było sporo błota przez wycinkę drzew, ale dałem radę do samego dołu, mijając przy okazji widok na Wałbrzych nocą.
Na Przełęczy Walimskiej podjąłem decyzję o drodze powrotnej do domu. Nie wiedziałem do końca którędy jechać – czy przez Walim, czy Pieszyce, więc ruszyłem w kierunku Jeziora Lubachowskiego. Wydawało mi się, że tak będzie najlepiej i ominę wszelkie podjazdy. I dobrze zrobiłem, bo jechałem cały czas w dół, mając obok siebie jakiś strumień. Z każdą chwilą robiło się jednak coraz chłodniej. Momentami mgła wchodziła na drogę, ale byłem ciepło ubrany, więc nie przejmowałem się.
Dojechałem do Lubachowa, dalej przez Bystrzyce Górną i Dolną do Świdnicy. Miałem na tym zakończyć swoją podróż, więc pojechałem na dworzec PKP. Niestety na najbliższy pociąg musiałem czekać aż godzinę. To za długo, więc postanowiłem pojechać do Jaworzyny Śląskiej.
Droga nie była najprzyjemniejsza, bo wiatr wiał ze wszystkich stron. Dobrze, że aut nie było tak dużo. W niecałe pół godziny byłem niedaleko Jaworzyny Śląskiej. Zauważyłem, że mam jeszcze pół godziny, więc postanowiłem dojechać do Strzegomia.
Choć nie miałem szczegółowej mapy tego miasta, to mała kropka na linii kolejowej wskazała mi właściwą drogę do stacji. Nie znalazłem żadnego znaku, jak w innych miastach, kierującego do dworca PKP. To miasto ma wszystko gdzieś, tak jak rowerzystów, którym każą jechać po jakiejś zarośniętej ścieżce wzdłuż ulicy, biegnącej obok dworca.
Miałem jeszcze pół godziny do pociągu. Wolałem poczekać i wrócić do domu o jakąś godzinę wcześniej. Przy okazji wyczyściłem rower z grubszego błota. Teraz wiedziałem czemu kilku kierowców mrugało światłami po wyprzedzaniu – miałem światła umazane błotem, które nie do końca zeszło po czyszczeniu na Przełęczy Walimskiej.
Zastanawiam się teraz dokąd wybrać się kolejnym razem. Mam nadzieję, że tej jesieni będę miał więcej czasu na jazdę.
Kategoria Polska / dolnośląskie, góry i dużo podjazdów, po zmroku i nocne, terenowe, kraje / Polska, dojazd pociągiem, rowery / Trek

Kategorie

Archiwum

Moje rowery