Trwa ładowanie…
Trwa ładowanie…

Widzisz podstawowy wygląd strony. Wystąpił problem z serwerem plików. Napisz do mnie, gdyby problem występował zbyt długo.

Andrzej na rowerze

Wpisy archiwalne w kategorii

po zmroku i nocne

Dystans całkowity:43902.83 km (w terenie 3119.11 km; 7.10%)
Czas w ruchu:2276:53
Średnia prędkość:19.17 km/h
Maksymalna prędkość:70.40 km/h
Suma podjazdów:296744 m
Maks. tętno maksymalne:150 (76 %)
Maks. tętno średnie:160 (81 %)
Suma kalorii:108246 kcal
Liczba aktywności:557
Średnio na aktywność:78.82 km i 4h 07m
Więcej statystyk

Przez Rezerwat Błyszcz

  32.78  01:28
Wycieczka wieczorna, bo za dnia widziałem za oknem deszcz. Trasa jak ostatnio, tylko zaplanowałem jazdę po lasach, bo wiatr był dziś silniejszy. Z początku przyjemnie, po liściach pachnących jesienią, ale później coś zryło drogę tak, że mijając krzew różany, poharatałem sobie palec.
Dojechałem do skrzyżowania ze świeżo wyglądającą drogą. Ponieważ było zbyt ciemno, żebym jechał prosto (droga wyglądała jeszcze gorzej niż ta za mną), to skręciłem. Już jakiś czas trwa wycinka, bo nawierzchnia jest ujeżdżona. Było coraz ciemniej. Nawet nie zauważyłem, gdy droga zamieniła się w błoto. Liście robią za dużo niespodzianek. Księżyc za to zdawał się dzisiaj być niewiarygodnie duży, aż za lasem wszystko bardzo dobrze oświetlał.
Przede mną Miłogostowice. Droga, która na początku tego roku wyglądała na zapomnianą znów odżyła. Możliwe nawet, że ten cały gruz, który mijałem stanie się nawierzchnią – możliwe też, że niewygodną nawierzchnią.
Dziś również postanowiłem wrócić do domu drogą krajową. Dojechałem do niej drogą pożarową nr 10. Dystans wyszedł ciut dłuższy niż planowałem, ale zawsze to dodatkowy kilometr do rocznego dystansu. Wiatr nie był tak silny, jak się obawiałem, a i temperatura wciąż była znośna. Myślę, że w takim tempie uda mi się dobić 10 tysięcy.
Kategoria Polska / dolnośląskie, po zmroku i nocne, terenowe, kraje / Polska, rowery / Trek

Szlak Wygasłych Wulkanów, część 2

  110.85  05:47
Wypoczęty i pełen sił ruszam, aby dokończyć moją podróż Szlakiem Wygasłych Wulkanów. Choć miałem pod górkę, to wiatr mi sprzyjał i w Sędziszowej byłem po nieco ponad godzinie ze średnią 26 km/h na liczniku. Niestety po wjechaniu w teren odczułem przeforsowanie po szosie i tempo szybko zaczęło spadać. Dodatkowo temperatura już od rana męczyła, przekraczając po południu 20 °C.
Widoczność nie była najlepsza, ale Ostrzyca, która była moim kolejnym celem, powoli zaczynała się wyłaniać z błękitu nieba. W Sokołowcu poznałem drogę, którą kilka dni temu wracałem ze Świeradowa-Zdroju. Później zjechałem znów w teren, ale tym razem ze sporą ilością kałuż oraz denerwującym babim latem. Pajęczyny były wszędzie. Już wolałbym potrojoną ilość kałuż niż ciągłe ściąganie niewidzialnych nici z twarzy.
Dojeżdżałem do Ostrzycy. Spory podjazd, stromy, ale nie poddawałem się. Minąłem grupkę nieletnich z marihuaną i myślałem, że to wagarowicze, ale im wyżej, tym więcej (już normalnych) uczniów. Z tego powodu, mimo zmęczenia, nie wypiąłem się ani razu. A na samym szczycie jeszcze 40-50 osób. Jednak to, co zrobili było... po prostu brak słów. Stali na drodze tak, że można było między nimi przejechać, a nim do nich dotarłem i jednocześnie osiągnąłem wzniesienie, zaczęli klaskać i wiwatować jak na jakichś zawodach. Dla mnie było to nieopisywalne uczucie. Ciekawe jak to jest na zawodach. Powinienem spróbować. Może ich nie wygram, bo wciąż daleko mi do profesjonalistów, ale dla samego siebie, satysfakcji, emocji – czemu nie? :)
Nie zostałem tam długo. Na Ostrzycy już byłem, a przy tylu turystach nie było mowy o odpoczynku. Wychwyciłem wzrokiem skręt w prawo i od razu zacząłem zjazd. Szkoda, że droga stara i nie dało się szybko zjeżdżać.
Przez Twardocice dostałem się do lasu, w którym ktoś usunął o kilka drzew za dużo podczas wycinki. Trochę się najeździłem zanim odnalazłem właściwą drogę i dotarłem do Czapel. Stąd po piachu i obok kopalni szlak znów się zaciera. Prowadzi na jakąś starą drogę, która kończy się na młodym lesie. Gdybym wiedział, to pojechałbym drogą obok, która nie zmusiłaby mnie do przedzierania się przez roślinność.
W Nowej Wsi Grodziskiej kupiłem coś na ząb (szukałem sklepu już od Proboszczowa) i skierowałem się do Grodźca, omijając maszyny wylewające asfalt. Nie planowałem wjeżdżać na sam szczyt, ponieważ byłem na nim już 2 razy, jednak trochę się zagubiłem. Chyba ktoś się rozpędził podczas malowania znaków szlaku żółtego, bo zauważyłem wyblakły piktogram na słupie daleko za miejscem, w którym szlak skręca. Może to był jakiś bardzo stary przebieg trasy?
Jeszcze raz zgubiłem szlak w Grodźcu, a później po błocie i przez las dojechałem do Uniejowic. W Wojcieszynie pomyliłem się, myśląc, że szlak prowadzi przez bród na Skorze, przez co znowu wykręciłem niepotrzebne metry. Została ostatnia prosta i już miałem znaleźć się w Złotoryi, ale tak prosto nie było. W lesie zabłądziłem, bo szlak prowadził prosto, ale więcej znaków nie znalazłem (drzewa były jeszcze w komplecie). Spojrzałem na mapę i wróciłem się do miejsca, w którym szlak powinien lekko skręcić. Jest to rozwidlenie, na którym również znajduje się piktogram żółtego szlaku. Zarówno ten po prawej, jak i po lewej wyglądają na tak samo stare, więc jak możliwe, żeby prowadziły w sprzecznych kierunkach? Ponieważ droga w prawo nie zawierała już żadnego znaku, to postanowiłem pojechać tą na lewo jako że szlak kiedyś tędy przebiegał. Droga z początku możliwa, ale skończyła się na zaroślach. Wygląda to jakby szlak został wyznaczony 20 lat temu i od tamtej pory nikt się nim nie zajmował. Droga zarośnięta przeróżnymi krzakami, a nawet drzewami. Niegdyś z całą pewnością jeździło tędy dużo pojazdów, bo w zarośniętej części szlaku odnalazłem rozpadający się murowany przepust.
Niestety z powodu nieprzejezdności drogi (nawet przejście jest niemożliwe) musiałem jechać po polu obok. Pod żwirownią odnalazłem żółte znaki, jednak prowadzące tylko do Złotoryi. W drugą stronę już nie, dlatego nie mam pojęcia czy jechałem prawidłowym przebiegiem trasy. Po drodze narzekałem na PTTK, że tylko tworzy szlaki, ale już ich nie utrzymuje. Przecież nie tak trudno jest wysłać kogoś, aby choć raz w roku pokonał trasę i sprawdził czy wszystko z nią w porządku.
Złotoryja mnie zatrzymała na dłużej. Nie mogłem odnaleźć dalszej drogi i na ślepo jeździłem po ulicach, próbując odczytać z mapy czy jadę dobrze. W końcu mi się udało odnaleźć szlak i dotrzeć do skrzyżowania nieopodal Rynku. Niestety nie był to koniec drogi. Szlak miał się skończyć na PKP, a biegnie dalej w nieznanym kierunku. Czy może to jest jakiś inny żółty szlak pieszy?
To był koniec mojej podróży. Już prawie zmierzchało, więc trzeba było pędzić do domu. Na szczęście z górki. Potrzebowałem aż dwóch dni na pokonanie całego Szlaku Wygasłych Wulkanów na rowerze, a co mają powiedzieć turyści poruszający się pieszo? Miło jest przebyć cały szlak, wiedzieć, że się go zdobyło, ale uciążliwe jest martwienie się o to, czy wciąż się tym szlakiem podąża, czy może gdzieś on nie skręcił. Taki problem rozwiązałaby baza szlaków aktualizowana na bieżąco, a nie raz na kilka dekad.
Kategoria Polska / dolnośląskie, po zmroku i nocne, setki i więcej, terenowe, kraje / Polska, rowery / Trek

Zawidów, Olszyna, Świeradów-Zdrój

  165.88  08:07
Ruszam wcześnie na dworzec PKP, żeby po godz. 8 znaleźć się w Zgorzelcu. Poranek mroźny, temperatura poniżej 5 °C. O ile w lecie marzy się o cieniu w postaci lasów czy przydrożnych drzew, o tyle dzisiaj marzyłem o ich braku. W nocy był przymrozek, co widać po białej trawie. Wydaje mi się jakby ta jesień przyszła szybciej niż w zeszłym roku.
Równym asfaltem do Sulikowa, dalej terenem i wojewódzką, i nawet nie zauważyłem kiedy znalazłem się w Zawidowie. Wjechałem na sekundę do Czech, ale że podjazd nie miał końca, to zawróciłem. Próbowałem zrobić zdjęcie kościołowi, jednak tylko go objechałem drogami jednokierunkowymi i nie znalazłem wjazdu. Chyba jedynie mieszkańcom dane jest odwiedzanie tej świątyni. Nie pozostało mi nic innego, jak ruszyć do Platerówki. Stąd do Lubańskiego Wielkiego Lasu. Początek dobry, bo jechałem po jakimś starym, rozlatującym się asfalcie, ale rozjeżdżony teren i droga, która nie nosiła już od kilku lat żadnego pojazdu nie były najwygodniejsze. W samym lesie więcej było prowadzenia roweru niż jazdy. W końcu, po pół kilometra przedzierania się, dostałem się na dobrą leśną drogę. Stąd już było z górki do Zaręby, gdzie zatrzymałem się na chwilę – w końcu znalazłem sklep.
Z Zaręby czekał mnie kolejny teren z kamieniami i wielkimi kałużami po jednej stronie lasu i szutrem po drugiej. Wyjechałem w Kościelnikach Średnich. Przedostałem się przez Kwisę po kładce dla pieszych i dojechałem do Olszyny. Miasto albo rozbudowuje się, albo nadal naprawia skutki zeszłorocznej powodzi, co zauważyłem na słupie powodziowym, który stoi obok kościoła.
Słońce grzało, ale mroźny wiatr nie pozwalał zdjąć z siebie bluzy. Temperatura dochodziła do 24 °C. Jechałem tak przez Gryfów Śląski do Mirska, a dalej do Świeradowa-Zdroju. Planowałem zobaczyć to miasto za dnia, jednak gdy zobaczyłem podjazd do centrum – zrezygnowałem. Jechałem dalej, jednak zatrzymała mnie smażalnia ryb. Pomyślałem, żeby coś zjeść dobrego. Niestety obsługa się gdzieś ulotniła i po odczekaniu kilkunastu minut odjechałem. Przed sobą miałem długi podjazd aż do Rozdroża Izerskiego. Z niego – leśnymi drogami przez góry. Planowałem to już w zeszłym roku podczas powrotu z Gór Izerskich, tylko tym razem robiłem to za dnia.
Dojechałem do Rozdroża Izerskiego. Nie sądziłem, że jest tutaj tak wysoko. Pod osłoną nocy podjazdy wyglądają inaczej. Leśna Chata, którą mijałem tutaj rok temu już nie istnieje. Ciekawe co powstanie w jej miejsce. Wjechałem na wygodną drogę leśną. Myślałem, że będzie to jakiś straszny podjazd, a po krótkiej chwili zaczynałem długi zjazd. Zauważyłem ciekawą rzecz, że przy znacznej prędkości nie odczuwa się rynien znajdujących się w drodze. Dostałem się do Chromca tak jak planowałem. Dalej przez Barcinek w stronę Siedlęcina. Jechałem asfaltem aż dojechałem do zakładu metalurgicznego. Nie przyjrzałem się szczególnie mapie przed odjazdem i myślałem, że to będzie droga do kolejnej miejscowości, a asfalt się kończył na bramie. Wjechałem na drogę terenową, którą zjechałem do zapory na Jeziorze Wrzeszczyńskim. A stąd już asfaltami do Siedlęcina.
Miałem przed sobą trochę podjazdów. Najpierw obok Góry Wapiennej, za którą czekał mnie dłuższy zjazd. Obawiając się, że będę musiał robić jakiś niepotrzebny podjazd w tej kotlince, wjechałem na drogę terenową. Myślałem, że to będzie skrót, ale był tak kamienisty, że szybciej pokonałbym ten dystans jadąc dalej po asfalcie.
Czernicę pamiętałem. Byłem tutaj podczas wizyty nad Jeziorem Pilchowickim. Pamiętałem też długi podjazd. Nie miałem wyjścia i zdobyłem po raz drugi Skałę albo raczej jej zbocze.
Z Rząśnika, mając po swojej lewej widok na Ostrzycę, dojechałem do Nowego Kościoła. Byłem coraz bliżej domu. Szybko dojechałem do Złotoryi. Słońce zniknęło za horyzontem, a wiatr, który miał wiać lekko w plecy przeszkadzał coraz mocniej. Kilometry leciały szybciej niż zwykle i do Legnicy dotarłem po godz. 19. Miałem nadzieję, że coś zrobili z ul. Złotoryjską, ale nie, nadal można na niej powybijać zęby.
Jesień jeszcze nie zdążyła pokolorować zbyt wielu drzew, ale te już dotknięte kolorowym pędzlem są bardzo piękne. Coś mi się wydaje, że będę miał dużo czasu, żeby napatrzeć się na zmieniający się krajobraz. Ciekawe dokąd mnie poniesie następnym razem.
Kategoria Polska / dolnośląskie, góry i dużo podjazdów, po zmroku i nocne, setki i więcej, terenowe, kraje / Polska, dojazd pociągiem, Góry Izerskie, rowery / Trek

Lasami z Węglińca

  105.07  04:55
Planowałem na dniach zrobić tę trasę i choć dzisiaj wstałem leniwie późno, to po godz. 13 pędziłem na pociąg do Węglińca. Legnica mnie nie lubi, bo miałem czerwoną falę na światłach i na schodach do peronu słyszałem jak zgrzytają koła pociągu – mojego pociągu. Nie zdążyłem. Zjadłem część obiadu, który miałem ze sobą i pomyślałem, żeby po prostu pojeździć po lubińskich lasach, bo do kolejnego pociągu była godzina. Zmieniłem zdanie i wolnym tempem ruszyłem w miasto. Wykręciłem 7 km i z dużym zapasem czasu wróciłem na dworzec.
Po prawie godzinie byłem w Węglińcu. Chwilę się po nim pokręciłem i leciałem dalej, żeby mnie zbyt wcześnie zmrok nie zastał. Na początek droga między lasem i linią kolejową aż do stacji w Zagajniku. Nie musiałem więc jechać do Węglińca, jednak był to też wyjazd zaliczeniowy, dlatego wolałem zahaczyć o to miasteczko.
Wjechałem do lasu. Prowadził mnie zielony szlak rowerowy oraz mapa. Plan wyznaczyłem z Mapami Google, a te niestety się nie popisały, bo znaleziona droga nie istnieje. Zacząłem kombinować z bocznymi dróżkami – czasem wygodnymi szutrami, czasem zarośniętymi i podmokłymi. Udało się dojechać do Osiecznicy – kolejnego celu. Dalej znalazłem się w Kliczkowie. Gdzieś czytałem o zamku w tej miejscowości. Obecnie znajduje się tam hotel, a wokół kompleksu rozsiane są budynki mieszkalne o interesującym wyglądzie.
Jadąc dalej widziałem ostrzeżenie o niewybuchach. Ja jednak nie miałem zamiaru jakichkolwiek szukać. Po drodze minąłem sporo grzybiarzy-saperów, ale widocznie nic sobie nie robili z tych ostrzeżeń. Gdyby jeszcze droga była mniej piaszczysta, to nie miałbym na co narzekać. Ominąłem szczęśliwie tereny wojskowe bez napotykania na jakiekolwiek zakazy i wyjechałem z lasu, mijając kolejną tabliczkę ostrzegającą o ryzyku śmierci.
Jeszcze jeden las, w którym musiałem ominąć tereny wojskowe – tym razem poradziecki skład amunicji. Droga wygodna, choć dużo kałuż. Miejscowi rowerzyści wyjeździli jednak szlak, dzięki czemu nie wybrudziłem tak bardzo roweru.
Do Gromadki dotarłem po zmierzchu. Robiło się coraz zimniej i jechało się coraz ciężej. Z Modły do Rokitek przedostałem się przez ciemny las. Dalej już było gorzej, bo dziurawy asfalt i mgły potęgujące przeraźliwe zimno, a to obniżało temperaturę do zera stopni.
Niestety wiatr miałem w twarz, dlatego skrócenie drogi nie wchodziło w grę. Z Jaroszówki pojechałem do Liśca, a później wjechałem w teren, bo miałem dość tego dziurawego asfaltu. Dalej do Zimnej Wody i znów dziurawym asfaltem do drogi krajowej. Pomyślałem, żeby stąd dostać się prosto do Legnicy, ale wiatr wiał w twarz i zrezygnowałem z tego zamysłu, wjeżdżając do lasu.
Byłem coraz bliżej domu. Cieszyłem się, że będę mógł się w końcu zagrzać, ale moje szczęście szybko się skończyło. Moja ulubiona droga dojazdowa do drogi pożarowej nr 11 została zastawiona kopcami z gruzu. Zaliczyłem glebę i zrezygnowałem dalszego omijania tych gór. Mam tylko nadzieję, że szybko skończą prace oraz że droga zostanie utwardzona, bo nie wiem gdzie ja będę jeździł w zimie.
Gdy dojeżdżałem do drogi z Miłogostowic do Dobrzejowa, przemknął przede mną rowerzysta. Było mi niestety zbyt zimno, żeby go dogonić, a jechał ponad 25 km/h i wciąż się oddalał. Może też marzł i marzył o szybkim powrocie do domu. Ja skręciłem na drogę do Pawic i co tam zastałem? Góry gruzu. Nie miałem ochoty jechać przez las, więc wróciłem się do asfaltu i dojechałem nim do Legnicy.
Zima zbliża się wielkimi krokami, a mnie do tegorocznego celu zostało jakieś 900 km. Mam nadzieję, że będę miał tyle sił, aby go spełnić.
Kategoria Polska / dolnośląskie, po zmroku i nocne, setki i więcej, terenowe, kraje / Polska, dojazd pociągiem, rowery / Trek

Kraków – Legnica

  334.71  15:24
Po wizycie w Warszawie nie byłem przekonany co do dzisiejszej podróży. Chłodno, pochmurnie, wietrznie. Do wyjazdu przygotowałem się w ostatniej chwili. Plan był taki, aby dostać się do Legnicy przed poniedziałkiem.
Wyruszyłem po godz. 15. Postanowiłem, że nie będę kombinował i pojadę drogą krajową. Od razu zaczęły się podjazdy. Dobrze, że pobocza były szerokie, to mogłem spokojnie sunąć pod górę.
Temperatura wynosiła na początku 15 °C, a z czasem spadła do 10. W nocy prognozowali nawet 5 °C, a mnie już było zimno w ręce. Tuż za Sławkowem zatrzymałem się na stacji benzynowej po wodę. Nawet spojrzałem na półkę z rękawicami roboczymi, jednak wszystkie wyglądały słabo, więc nie brałem żadnej pary.
W Dąbrowie Górniczej droga w remoncie. Szkoda, że nie skończyli tego przed moim wyjazdem. Jechałoby się z pewnością o wiele wygodniej. W ten sposób musiałem jechać wąską nitką, na której żadne auto nie odważyło się mnie wyprzedzić. A ruch zrobił się duży. Chyba nikt nie był zły na jednego rowerzystę?
Słońce zaszło za horyzont w Dąbrowie Górniczej. Planowałem jechać jak najkrótszą drogą i omijać obwodnice, jednak w tym mieście przegapiłem skrzyżowanie i jechałem za znakami zamiast spojrzeć na mapę. Od skrzyżowania dróg krajowych 86 i 94 do Bytomia auta pojawiały się sporadycznie.
Było coraz zimniej. Temperatura dochodziła do 6 °C. W Bytomiu i Zabrzu było trochę dymu. Na początku myślałem, że to mgła. Moja obawa wróciła niedaleko potem, bo momentami przejeżdżałem przez pola mgieł, a temperatura zaczęła spadać coraz niżej. Zaczynałem czuć zmęczenie. Zatrzymałem się na przystanku w Warmątowicach (ale nie Sienkiewiczowskich), a potem w Strzelcach Opolskich na stacji benzynowej, aby coś zjeść i wypić gorącą herbatę.
Droga do Opola także nie była przyjemna, ale znalazł się tam kolejny Orlen, więc znów mogłem ogrzać się i wypić gorącą kawę, aby nie zasnąć na rowerze. Oczywiście ominąłem obwodnicę w Opolu i przejechałem się nad Odrą. Ładnie mają tam oświetlone kamieniczki.
Za Opolem było najciężej. Mgły zaczęły skracać widoczność do tego stopnia, że nie asfalt był ledwo widoczny. Do tego temperatura bliska zeru. Ja zamarzałem, a na drodze było bardzo niebezpiecznie. Pocieszało mnie to, że od Opola do Brzegu nie minęło mnie ani jedno auto. Byłem zmarznięty i wyczerpany. Musiałem zatrzymać się na kolejnej stacji. Na ratunek przyszedł mi Brzeg. Nie chciałem się stamtąd ruszać, ale trzeba było pokonać resztę drogi.
Mgły trzymały do Oławy. Jak to dobrze, że zaczęło się przejaśniać. Zatrzymałem się na kolejnej stacji Orlenu, aby odpocząć, ogrzać się i napić, a potem ruszyłem do Wrocławia. Tam próbowałem się jakoś przedrzeć przez miejską dżunglę. Średnio, ale udało mi się. Słońce wzeszło i mogłem odżyć po tej okropnej nocy. Niestety jazda przestawała być komfortowa i co kilkanaście kilometrów robiłem postoje, aby rozprostować nogi i dać odpocząć siedzeniu.
Zaraz za Środą Śląską wjechałem w teren, bo nie potrzebuję jechać przez Prochowice. W Proszkowie planowałem, aby pojechać przez Kwietno, jednak zrezygnowałem ze względu na zbyt dużą ilość kałuż. Pojechałem najpierw kamienistą drogą, a dalej asfaltami prosto do Legnicy. Niestety poranek był upalny. Zupełnie niesprawiedliwe, gdy w nocy atakowały mnie mgły, a za dnia słońce.
Kategoria z sakwami, setki i więcej, po zmroku i nocne, Polska / małopolskie, Polska / dolnośląskie, kraje / Polska, Polska / śląskie, Polska / opolskie, rowery / Trek

Chełm – Warszawa

  258.60  13:30
Koniec lenistwa, pora ruszać w długą drogę na Dolny Śląsk. Plan nie był prosty, bo składał się z kilku różnych kierunków podróży. Na sam początek Warszawa. Postanowiłem wziąć ten dystans na raz i to przy niekorzystnej prognozie pogody.
Dzień nie zapowiadał się dobrze. Wstałem o wiele za późno, przez co wyruszyłem na kilka minut przed godz. 8. Było przede mną około 250 km, czyli niecałe 12 godzin jazdy w normalną pogodę, jednak dzisiaj takiej nie było. Silny wiatr z północnego-zachodu bardzo chciał, żeby mój plan się nie udał. Jechałem z prędkością 15–17 km/h pod wiatr, czasem udawało się wyciągnąć ponad 20 w obszarze zabudowanym czy w lesie. Niebo było prawie bezchmurne, ale wiatr sprawiał, że temperatura oscylowała w granicach 9–11 °C. Postanowiłem robić jak najmniej przystanków, aby nie wychładzać się, a że miałem na sobie dużo ubrań, to nie chciałem się też spocić. To postanowienie dotyczyło także zwiedzania – nie zatrzymywałem się w żadnym mieście na dłuższą eksplorację.
Wydawało mi się, że będzie to nudna podróż, ciągła walka z wiatrem. Kilometry wpadały powoli, a ja chciałem być już na miejscu. Po drodze założyłem jeszcze jedną kurtkę, tak było zimno. Niestety nie miałem pełnych rękawic, toteż chowałem dłonie w rękawy. Mało wygodne, jednak chroni palce przed zimnem.
Przez Wierzbicę i Wólkę Cycowską dojechałem do Nadrybia, gdzie zaryzykowałem zmianą trasy. Nie wiedziałem co mnie czeka, chciałem tylko pokonać jak najkrótszą drogę. Przejechałem wśród pól, ale po asfaltowej drodze, wyjeżdżając w Uciekajce, przez którą prowadzi wyłożona kostką brukową droga dla rowerów. Wyjątkowo stara, bo na pewnym odcinku połowa szerokości została pochłonięta przez las – słabo utwardzone podłoże powoduje zsuwanie się kostki do rowu. Droga powstała oczywiście za pieniądze unijne.
Szybko przejechałem przez Ostrów Lubelski i miałem za sobą już ¼ dystansu, a raczej dopiero, bo dochodziło południe, a przede mną był jeszcze taki kawał drogi! Jeszcze na dodatek zachmurzenie zaczęło się zwiększać, także słońca prawie nie było widać. Jedynie momentami wychodziło, żeby ciut przypiec swoimi promieniami. Ja miałem na sobie kilka ubrań, żeby uchronić się od wiatru, a słońce to wykorzystywało. Podłe słońce!
Gdzieś koło Klementynowa zatrzymałem się na stacji benzynowej, żeby uzupełnić płyny i wziąć coś pożywnego. W Leszkowicach zagapiłem się i skręciłem w złą drogę, ale na szczęście zaraz za wsią była polna droga, którą wróciłem na swój szlak. Droga była bardzo piaszczysta. Chyba nie polubię jazdy terenowej po Lubelszczyźnie. Za Żurawińcem znów zboczyłem z planowanej trasy, bo ktoś oznaczył moją drogę jako asfalt, a okazała się być drogą polną. Droga, im głębiej w las, tym stawała się bardziej piaszczysta. Niestety jazda poza drogą nic nie dawała, bo piach był wszędzie. Grr, piachy, wszędzie piachy. Za to muchomorki się tutaj bardzo zadomowiły – las był nimi cały wyścielony.
W Kocku kombinowałem trochę żeby zobaczyć coś ciekawego do uchwycenia na zdjęciu, ale nic nie przykuło mojej uwagi. Zabłądziłem tylko, skręcając zbyt późno w moją drogę. Za Hordzieżą kolejna polna droga, ale już nie tak piaszczysta, jak poprzednie – o tyle dobrze, bo przy tym wietrze nie była zabawna jazda z ciężkimi sakwami. Dobrze, że nadbagaż, który zabrałem do rodziny, zostawiłem, odciążając tym samym rower do niezbędnego minimum. Inaczej szkoda byłoby mi dętek na niektórych wybojach.
Gdzieś za Adamowem byłem w połowie drogi. Czułem ulgę, choć dochodziła godz. 16. Czułem, że dotrę do Warszawy bardzo późno. Choć właściciel hostelu upewnił mnie, że nie będzie problemu, to nie chciałem nadużywać gościnności. Wszak to nie motel, który jest otwarty 24 godziny na dobę.
Droga do Krzywdy przebiegała przez lasy po drogach asfaltowych, co dało mi ulgę i pozwoliło przycisnąć, żeby dojechać do celu jak najszybciej. We Wnętrznem zatrzymałem się na dłuższą chwilę. Byłem coraz bardziej zmęczony, choć pokonałem dopiero 150 km. Ten wiatr bardzo dokuczał. Mieszkańcy wsi sprowadzali swoje krowy z łąk, i to był znak, że zbliża się wieczór, gdy ja miałem jeszcze tyle drogi przede mną.
W Stoczku Łukowskim zatrzymałem się na stacji Orlenu po kolejną wodę i kawę, a do tego skusiły mnie kawałki jabłka, które, jak uważam, są nieopłacalnym zakupem. Ale kuszą i dobrze im to wychodzi. Zaraz wjechałem do kolejnego lasu. Z początku droga kamienista, a później piaszczysta, jednak miejscowi obeszli tę niedogodność, robiąc ścieżkę pomiędzy drzewami i wyszedł im dobry singletrack. Za lasem czekała mnie upragniona zmiana województwa z lubelskiego na mazowieckie – w końcu. Od kilkudziesięciu kilometrów na to czekałem. Niestety zapadł zmrok, więc włączyłem światła i ruszyłem do przodu.
Zatrzymałem się w Wielgolasie w kolejnym sklepie, bo męczyła mnie ochota na coś słodkiego, a cały prowiant, który miałem pod ręką już prawie zjadłem. Powinienem bardziej o siebie zadbać, bo jedzenie łakoci pewnie nie wpływa pozytywnie na wysiłek.
Widziałem jasne niebo i wiedziałem, że to Warszawa. Była coraz bliżej. Cieszyłem się z każdym kilometrem. Trochę współczuję warszawiakom, że nie mogą widzieć gwiazd, chociaż gdy kiedyś stałem pod Pałacem Kultury, to widziałem te najjaśniejsze :D
W Grzebowilku zatrzymał mnie przejazd kolejowy, który zamknął się przed moim nosem. Krew mnie zalewa, gdy nie zdążam. Po pięciu minutach, gdy nie doczekałem się żadnego pociągu, ominąłem szlaban i przeszedłem przez tory, aby znaleźć się w ciemnym lesie. Moje światła ciężko sobie radziły, ale dziury na szczęście omijałem. Bałem się tylko dzikich zwierząt, żeby mnie jakieś nie potrąciło ze strachu.
Stało się to, czego się bardzo obawiałem – opad konwekcyjny, który wygrażał się w numerycznej prognozie pogody, pojawił się w Gliniance, daleko przed granicą Warszawy. Zatrzymałem się na przystanku autobusowym i czekałem. Na szczęście niedługo, bo po jakichś pięciu minutach ustało, czuć było tylko zapach świeżego deszczu. Kusił mnie jednak autobus 720, bo dochodziła godz. 21, a pół godziny później miał przyjechać. Nie wiedziałem jednak czy można wprowadzić rower do autobusu, toteż darowałem sobie takie kombinacje, wsiadłem i ruszyłem dalej.
Zmieniłem plan. Już nie chciałem jechać bocznymi drogami. Skierowałem się do drogi krajowej. Miałem nadzieję, że nic mnie tam nie zabije. Dobrze trafiłem, bo droga ma pobocza o ponad metrowej szerokości i jechało się bardzo bezpiecznie, choć śmieci, po których jechałem nie pozostawiały przyjemnych wspomnień. Było jednak ciemno, a ja się spieszyłem i nie mogłem narzekać, zwłaszcza, że znów zaczęło kropić. Miałem nadzieję, że nie będzie takiej pogody do samego końca. Szczęśliwie to był ostatni opad.
Zatrzymałem się na pamiątkowe zdjęcie przy znaku drogowym. Zauważyłem, że wielu tak robi, a że dotarłem aż do stolicy Polski, to nie mogłem nie zrobić pamiątkowej fotki.
Na krajowej dwójce było tak pusto, jednak im bliżej centrum, tym więcej aut zaczynało mnie mijać. W stronę centrum miasta jechałem coraz szybciej, choć na skrzyżowaniach nie za bardzo się orientowałem w tych wszystkich dzielnicach. Patrzyłem tylko za znakami do Śródmieścia i weryfikowałem drogę w telefonie, bo wiadomo, że znaki potrafią wydłużyć jazdę przez miasto. Czasem tylko ścigałem się z jednym tramwajem i wygrałem, zostawiając go gdzieś daleko za sobą, choć jechałem maksymalnie ze 30 km/h.
Na rondzie w Grochowie trochę przekombinowałem, bo nie chciało mi się stać na kilku różnych światłach (miałem czerwoną falę na rowerze), więc najpierw skorzystałem z przejścia dla pieszych, a potem wjechałem na moją ulicę, przejeżdżając wszystkie pasy wszerz. Pewnie ktoś powie, że karygodne, ale to Warszawa, ulice były prawie puste, a ja w tej dżungli musiałem się dostać do celu, choć po łebkach.
Przejechałem po Moście Poniatowskiego, a potem mknąłem po buspasie, który był o tej porze otwarty, i dostałem się bezpośrednio pod Pałac Kultury i Nauki. Zostało mi już tylko dostać się do hostelu, choć z tym już był drobny problem. Mój plan działał tylko do Śródmieścia, a dalej musiałem poradzić sobie z ręcznie rysowaną mapką, którą zrobiłem podczas poszukiwań noclegu. Szło mi całkiem nieźle, w dodatku byłem sam na drodze, ale chwila nieuwagi i skręciłem za wcześnie. Korekta nie była niestety taka prosta ze względu na Cmentarz Powązkowski, który ciągnie się daleko. Musiałem jakoś zawrócić, a że ulica jednokierunkowa i rozdzielona szynami tramwajowymi i pasami zieleni, to najpierw pojechałem nieładnie po chodniku, a potem przedostałem się na drugą stronę drogi i wróciłem na właściwy kurs.
Znienacka zaczęły pojawiać się drogi dla rowerów, toteż musiałem zacząć z nich korzystać. Są bardzo niebezpieczne o tej porze, bo nieoświetlone i w ogóle to prawo o obowiązku korzystania z nich, gdy ulica jest pusta to naprawdę poroniony pomysł.
Do hostelu dotarłem na chwilę przed północą, także 2,5 godziny zużyłem na postoje. Miałem już tylko ochotę wziąć prysznic i w końcu odpocząć. Jakie to łóżko wygodne po tylu godzinach spędzonych w siodle!
Kategoria Polska / lubelskie, po zmroku i nocne, setki i więcej, z sakwami, kraje / Polska, Polska / mazowieckie, rowery / Trek

Lublin

  203.08  09:15
Niedziela, minęła ósma, dziś nie pada, jest niewielkie zachmurzenie, jednak słońce nie może się przedrzeć przez chmury – wygląda tylko na kilka chwil o poranku. Wiatr wiejący z zachodu z siłą 18 km/h nie powstrzymał mnie. Plan drugiej zaplanowanej wycieczki musiał się odbyć. Kierunek: Lublin.
Jechałem na początek znanymi drogami. Czasem lepszymi, czasem gorszymi. Zdarzyło się kilka kilometrów nowego asfaltu, odrobina piachu. Miałem jednak całe drogi tylko dla siebie, jakby wszystkie mijane wsi stały się wymarłe.
Dojechałem do Rejowca Fabrycznego. Próbowałem odnaleźć jakieś centrum, ale miałem pecha. Niczego ciekawego nie zobaczyłem. Daleko Rejowcowi Fabrycznemu do miasta Reja. Widoki poza granicami miasta też nie są ciekawe, jak na miasto przemysłowe.
W Krasnem przystanąłem przy tablicy informującej o zespole pałacowo-parkowym, ale że czas mnie gonił, to nie kłopotałem się już – wystarczyło mi, że zrobiłem zbędną pętlę po Rejowcu Fabrycznym. W Leszczance skręciłem w drogę przez las i tak mi się przyjemnie jechało, że przegapiłem skrzyżowanie. W samym lesie dużo grzybiarzy. Ta pogoda sprawia, że więcej jest grzybiarzy niż grzybów :D
Postanowiłem zrobić zdjęcie kościołowi w Oleśnikach, bo spodobał mi się kolor dachu – żółty. Teraz widzę, że niepotrzebnie zawróciłem, bo mogłem jechać prosto przez wieś i dzięki temu odrobinę odpocząć od wiatru, który na odcinku do Fajsławic wyjątkowo dawał się we znaki. Dalej było ciut lepiej. Po drodze minąłem sporo sadów, ale ogrodzonych, więc nie mogłem się zatrzymać. Przystanek zrobiłem w Rybczewicach w lokalnym sklepie, do którego wejście trzeba było znaleźć, bo nie jest widoczne od drogi – można omyłkowo wejść do czyjegoś domu.
Drogę do Bazaru mogłem sobie darować i skręcić do Pustelnika, ale Mapy Google mają tak słabe pokrycie dróg, że niestety podczas korekty planu nie wypatrzyłem możliwości zrobienia skrótu polną drogą. Zaliczyłem przez to kilka podjazdów, ale nie narzekałem na widoki. W dodatku co jakiś czas mijałem dziwne oznaczenia pomarańczowego szlaku rowerowego. Niestety nie znalazłem żadnych informacji, aby potwierdzić istnienie tego szlaku.
Za Krzczonowem wjechałem w kolejny teren, aby skrócić sobie drogę. Z początku wyło dobrze, ale potem ubita ziemia zamieniała się w błotnistą masę, także trzeba było jechać po trawie, żeby nie uwalić roweru.
Dojechałem do Piotrkowa, przez który przejeżdżałem rok temu podczas wyprawy Kraków – Chełm. Za dnia i na trzeźwo ciężko to miejsce poznać (wtedy drogę do Piask pokonałem na wpół śpiąc). Gdy przejeżdżałem przez Jabłonną, kierowca blachosmrodu użył spryskiwacza do szyb o zapachu cytrynowym. Pierwszy raz, gdy któremuś z tych idiotów się udało. Dobrze, że nic nie jadłem, bo pewnie zdenerwowałbym się. Na szczęście zaraz zjechałem z tej drogi wojewódzkiej, odczuwając ulgę, bo miałem wrażenie, że lubelscy kierowcy są najgorszymi wśród tych, których spotkałem.
W końcu zmieniłem kierunek jazdy na północny, a ponieważ obok płynie Bystrzyca, to miałem z górki. W Lublinie wjechałem na nową drogę dla rowerów, którą dotarłem do samego Zalewu Zemborzyckiego i tym samym mojego celu, na którym mi najbardziej zależało. Tamtejszej drogi dla rowerów, która okazała się być pieszo-rowerową, w dodatku wyłożoną kostką – cóż za rozczarowanie. Za jakieś 2 lata przestanie się nadawać do jazdy, bo już odcinkami niewygodnie się jedzie. Po drodze minąłem sporo rowerzystów, zarówno amatorów, jak i tych w sportowych ubraniach.
Przejechałem całą drogę i nie mogłem z niej zjechać. Chciałem przekonać się dokąd prowadzi. Po drodze było kilka przejazdów pod mostami, ale tak nieprzyjaźnie zostały te połączenia stworzone, że prawie przejechałbym wszerz po ulicy zamiast bezpiecznie pod nią. Niby zostało uchwalone jakieś prawo dotyczące znaków drogowych dla rowerzystów, ale zanim ktoś się pokwapi, aby zacząć respektować rowerzystów, minie wiele długich lat.
Rzecz, która mnie zadziwiła w Polsce – rondo na drodze dla rowerów. Powstało niedawno i łączy ze sobą 2 krzyżujące się drogi albo raczej odcinki, bo skręcając w jedną z odnóg, dojechałem do chodnika i aby dostać się na drogę, musiałem przejść przez pasy dla pieszych. Nie miałem jednak ochoty jechać główną ulicą i wybrałem spokojniejszą, którą prawie wjechałem przez skrzyżowanie na ulicę jednokierunkową pod prąd. To mi się najbardziej w Lublinie nie spodobało, że wzdłuż głównej arterii, która ma po 3 pasy ruchu jest ograniczenie do 50 km/h i brak jakiejkolwiek drogi dla rowerów. No, ale idea zrównoważonego transportu jest pojęciem obcym dla wielu projektantów dróg w Polsce. Niestety będzie to niezmienne przez jakieś 20-30 lat, gdy do władzy dojdą młodzi, którym może będzie zależało na lepszym życiu.
Dotarłem do Placu Zamkowego, który był wyjątkowo zamknięty dla ruchu. Odbywało się tam bicie rekordu Guinnessa zorganizowane przez Caritas. Chcieli ułożyć najdłuższy szereg jednozłotówek. Ciekawe czy im się udało i ile taśmy klejącej na to poszło (poprzedni rekord wynosił ponad 75 km).
Przeszedłem się pod zamkiem, potem po deptaku przez Stare Miasto, po Krakowskim Przedmieściu i w sumie nie miałem co zwlekać, więc wsiadłem na rower i ruszyłem w kierunku Świdnika. Aby ominąć drogę krajową, skierowałem się na jakieś boczne ulice, na których i tak był ruch. Trafiłem jeszcze na jakąś drogę dla rowerów z kostki brukowej i miałem dość. Lublin ogólnie ma strasznie głupich architektów, bo co raz spotykałem ulice o trzech pasach ruchu. Jedna z nich prowadzi do portu lotniczego w Świdniku. Ile aut mieści się do jednego samolotu, że tyle asfaltu tam wylali?
Zaraz za miastem budowa drogi ekspresowej, a co za tym idzie – pozamykane drogi. Na szczęście udało mi się trafić na objazd i wjeżdżając do lasu, trafiłem na jakieś osiedle w Świdniku. Po kilkuset metrach trafiłem na zakaz wjazdu rowerem i wybrukowaną drogę dla rowerów – znikąd w sumie, bo nie wydaje mi się, aby to było jakiekolwiek strategiczne miejsce tego miasta. W centrum nie natrafiłem na nic ciekawego poza jakąś wycieczką rowerową składającą się z kilku głupich rowerzystów (czekając na światłach w innym kierunku, zablokowali mi przejazd). Ta droga, jak zaczyna się, tak i kończy – nigdzie. Pomyślałem, aby zbadać dokąd prowadzi i dojechałem do chodnika. Ciekawe ile pieniędzy dostał (wyłudził?) pomysłodawca.
Dalsza droga była generalnie nudna. Jechałem z wiatrem, zastał mnie zmierzch, potem zmrok. W Bezku, gdy wjeżdżałem na piaszczystą drogę terenową jechałem po omacku, bo moje światła jakoś słabo oświetlały drogę. Chyba pora wybrać coś o większej liczbie lumenów. Gdyby tak było bezchmurnie i przyświecał mi księżyc, ale niestety nic z tego. W tych ciemnościach prawie pojechałbym do Stołpia, ale coś mi nie pasowało i zawróciłem. Do domu dotarłem po godz. 19, czyli jakieś 2 godziny spędziłem na odpoczywaniu w trakcie wycieczki. Wyszło jedynie 15 km więcej niż zaplanowałem.

Kategoria Polska / lubelskie, setki i więcej, terenowe, po zmroku i nocne, kraje / Polska, rowery / Trek

Łańcut – Chełm

  246.16  11:57
Dzień drugi mojej podróży w rodzinne strony. Obudziłem się obolały. Po wczorajszym dystansie i tak krótkiej nocy nie było łatwo wstać. Planowałem wyruszyć o godz. 6, jednak śniadanie wliczone w cenę pokoju można było dostać dopiero od godz. 7, dzięki czemu obudziłem się choć odrobinkę później.
Śniadanie miało być stołem szwedzkim, ale nie było. Miałem do wyboru parówki lub jajecznicę. Wybrałem drugą opcję. Do tego było kilka pokrojonych warzyw, jakaś sałatka, pieczywo, dżem. Zjadłem wszystko poza masłem, którego w całości nie udało mi się zużyć na pieczywie. Taki posiłek regeneracyjny był strzałem w dziesiątkę.
Wyjechałem chwilę po ósmej. Pomyślałem, żeby na początek przejechać się po Łańcucie. Nie dojechałem do zamku, ponieważ po parku jest zakaz ruchu. Zatrzymałem się tylko w sklepie na niewielkie zakupy na drogę i skierowałem się na wschód.
Pogoda poprawiła się i nie było tak pochmurnie, jak wczoraj. Brakowało tylko wyższej temperatury, ale wiadomo, że jesień się zbliża i poranki są coraz chłodniejsze. Wielki plus dla płaskich terenów. Podjazdów prawie nie było, a te, które spotykałem nic nie znaczyły. Cieszyłem się, ponieważ po wczorajszej walce nie miałem wiele sił, a mięśnie wołały o przerwę. Nie miałem wyjścia, musiałem to przetrwać.
Jechałem przez małe wsi, których rozległości niestety nie potrafiłem dokładnie określić ze względu na równinę ciągnącą się, gdzie nie spojrzeć. Z pewnością byłby pomocny wiadukt nad autostradą. Jeden taki spotkałem za Wisłokiem, ale tylko go ominąłem, ponieważ był w budowie.
Była akurat taka pora, że co chwila mijałem ludzi spieszących do kościoła lub wracających zeń. Dopiero za Sieniawą wjechałem na stary, leśny asfalt i zacząłem mijać grzybiarzy. Setki, w każdym krzaku ktoś się czaił. Nawet nie było się gdzie zatrzymać za potrzebą. Ale las pachniał pięknie. Stanowczo za mało lasów było na mojej drodze. Gdyby nie to, że chciałem dojechać do Hrubieszowa, to wyznaczyłbym drogę jakoś przez Roztoczański Park Narodowy. W sumie byłem kiedyś w tym parku lub w Parku Poleskim i pamiętam jak chodziło się ścieżkami po drewnianych kładkach. Trzeba sobie przypomnieć gdzie to było i wybrać się po raz kolejny.
W Cewkowie widziałem starą cerkiew z 1844, która rozpada się w oczach. A w następnej wsi, Starym Dzikowie, kolejna sypiąca się cerkiew, już młodsza, bo z 1904. Obie niszczeją, ponieważ w latach 1944-46 wysiedlono stamtąd Ukraińców i nie pozostał nikt, kto mógłby się opiekować tymi budowlami. Jako ciekawostkę napiszę, że w styczniu 2007, w drugiej z wymienionych cerkwi, były kręcone zdjęcia do filmu "Katyń" A. Wajdy.
Za Ułazowem wjechałem w pierwszy teren – polną drogę o nierównej nawierzchni. Jak zawsze bałem się, że ciężar bagażu może spowodować jakieś uszkodzenie, które w najlepszym wypadku udałoby mi się naprawić w ciągu pół godziny. Przejechałem cało, mijając opuszczone budynki PGR-u.
Moją trasę wyznaczyłem z Mapami Google, a te stwierdziły, że będzie mi wygodniej jechać drogą leśną aniżeli położoną kilka kilometrów obok drogą asfaltową prowadzącą przez Rudę Różaniecką. Cóż, nie przejmowałem się tym za bardzo przed podróżą, bo droga rzeczywiście tam była zaznaczona, nawet na OpenStreetMap.org. W Nowym Lublińcu zacząłem nierówną walkę po piaszczystej drodze. Szczęśliwie nie musiałem się podpierać nogą zbyt często – sakwy dodawały pewnej stabilności. W końcu, gdy wjechałem do lasu, wszystko się zmieniło. Droga szutrowa, prawdopodobnie niedawno oddana do użytku, była bardzo wygodna, o wiele lepsza od asfaltu. Nie chciałem stamtąd wyjeżdżać.
Jak wiadomo – wszystko, co dobre, szybko się kończy. Po kilku kilometrach skończyła się przyjemność i zaczęły kamienie. Mocno trzęsło. Jechałem możliwie po ujeżdżonych odcinkach, ale nie zawsze takie spotykałem. Jak mi się spodobał ten las na początku, tak teraz miałem go dosyć. Gdy w końcu udało mi się stamtąd wydostać, słońce wyszło zza chmur i zaczęło przypiekać, akurat w momencie, gdy pojawił się dłuższy podjazd. Za to na szczycie miałem ładny widoczek za plecami na ten ogromny las, który pokonałem. Trochę szkoda, że to wzgórze takie niskie, bo widok z wysokości na pewno robi wrażenie.
Dojechałem do Suśca, gdzie wprawiły mnie w zdumienie pasy rowerowe wyznaczone ze skrajni jezdni, po jednym dla każdego kierunku ruchu. A ciągnęły się przez kilkanaście kilometrów, póki nie dojechałem do Tomaszowa Lubelskiego. Po drodze minąłem wielu rowerzystów. Od razu widać, że inwestycja choć prosta, to bardzo użyteczna.
W Tomaszowie Lubelskim znów zatrzymałem się w sklepie, żeby kupić coś na drogę. Przez te dwa dni wypiłem stanowczo za dużo napojów energetycznych, bo czułem się mocno pobudzony. Niestety nic ponadto, bo nie przynoszą one żadnej dodatkowej energii. Zatrzymałem się na jakimś placu obok ronda i odpocząłem kwadrans. Może nawet za długo, bo mięśnie zaczęły wysyłać sygnał o zmęczeniu, gdy ruszyłem w dalszą drogę.
Była godz. 16. Miałem przed sobą obrzydliwą ilość podjazdów – dziesiątki wzgórz. Do tego wiatr wiał w twarz i było chłodno. Jak nic, pogoda mi nie sprzyjała. Bałem się, że mogę nie zdążyć przed zmrokiem z dotarciem do Hrubieszowa. Starałem się jak mogłem, ale opadałem z sił, a do tego po tylu godzinach w siodle zaczynałem odczuwać dyskomfort.
Plan dnia drugiego także musiał ulec zmianie. Chciałem jak najbardziej omijać drogi krajowe, ponieważ ta oznaczona numerem 74 jest drogą tranzytową, po której porusza się z pewnością duża ilość tirów. Stąd też w Adelinie chciałem przedostać się do Modrynia kosztem wydłużenia drogi. Niestety czas mnie ograniczał, dlatego zrezygnowałem z tego planu i zaryzykowałem jazdę jak najkrótszą drogą. Tak oto dotarłem do Hrubieszowa, punkt 19.00.
Przede mną jazda w mroku, a do domu jeszcze prawie 70 km. Drogi dziurawe, ulice nieoświetlone, fatalny wybór, ale nie miałem czasu na jakiekolwiek przeplanowanie. Jechałem najprostszą i najbezpieczniejszą drogą w kierunku Chełma.
Kolejne przeszkody szybko się pojawiały. Pierwszą były oczywiście Pagóry Chełmskie. Kilkadziesiąt podjazdów i mroźnych zjazdów mocno spowalniało mnie na drodze do spoczynku. Kolejną przeszkodę stanowiły mgły, które pojawiały się najpierw tylko w dolinach rzek, a później zaczęły rozkładać się na całej długości mojej drogi. Nie mogłem się zatrzymać nawet na moment, bo tak przeraźliwie było zimno, a każdy postój mógł się skończyć nieprzyjemnymi dreszczami i jeszcze większym wychłodzeniem. Starałem się więc przyspieszać jak tylko mogłem tam, gdzie mgieł nie było, a jak się pojawiały, wtedy jechałem sprawnie, ale bez nadmiernego wysiłku, żeby się nie pocić.
Gdy byłem kilka kilometrów od Chełma i widziałem na niebie blask świateł ulicznych, cieszyłem się, że jestem już niedaleko. Ostatnie kilometry w ciemnościach i znalazłem się w mieście, wyludnionym miejscu, przez które prowadziła moja droga do domu. Zostały ostatnie kilometry, które pokonałem, kończąc swoją dzisiejszą podróż po godz. 23. Nareszcie w domu!
Kategoria góry i dużo podjazdów, Polska / lubelskie, po zmroku i nocne, setki i więcej, z sakwami, kraje / Polska, Polska / podkarpackie, rowery / Trek

Kraków – Łańcut

  226.03  10:04
Dzień nie zaczął się dobrze. Na początek zaspałem. Bałem się, że cały mój dzisiejszy plan legł w gruzach. Nie poddałem się i spakowałem cały bagaż plus nadbagaż (to historia na inny dzień), zwlekłem się po schodach przed kamienicę i tuż przed południem zacząłem moją długą i niepewną podróż w kierunku, w którym słońce wschodzi.
Na początek Wieliczka, do której dostałem się ruchliwą drogą krajową. Szerokie pobocze było po mojej stronie, jednak pagórki już nie. Ruszanie z takim bagażem nie jest łatwe, a co dopiero podjeżdżanie. Robiłem to powolutku, a auta omijały mnie na 2 metry.
Było późno, ale nie zrezygnowałem z planu i skrócenia sobie drogi poprzez dalszą jazdę drogą krajową. Wolałem spokojniejsze tereny, zwłaszcza, że prognoza pogody przewidywała przelotne opady. Tuż za Wieliczką – w Biskupicach – zatrzymałem się w sklepie na jakieś zakupy, bo przede mną daleka droga – ponad 440 km w planie 2-dniowym. Po wyjściu zorientowałem się, że goni mnie przeolbrzymia, czarna chmura. Obawiałem się jej, dlatego dawałem z siebie wszystko. Liczba podjazdów zaczęła się zwiększać, ale na zjazdach pędziłem ile sił w nogach. Z bagażem osiągałem prędkości rzędu 70 km/h.
Temperatura coraz bardziej spadała, poczynając od 22 °C w Krakowie, na 16 °C za miastem kończąc. Nie było odwrotu, więc jechałem dalej, zachwycając się widokami na wzniesieniach i zabudowaniami w dolinach. Jechałem drogami znanymi i nieznanymi, aż dotarłem do Bochni i stąd, robiąc kolejne podjazdy, do Nowego Wiśnicza.
Już z daleka widziałem zamek, jednak duży ruch uniemożliwiał mi zjechanie na drugą stronę jezdni i pstryknięcie fotki. Dojechałem więc do centrum miasta i zacząłem szukać drogi do budowli. Fragment widoczny z drogi wjazdowej nie jest tak okazały, jak cały zamek, dlatego postanowiłem wjechać drogą prowadzącą w górę, mając nadzieję na uchwycenie całej fortecy. Nie udało mi się to, jednak pokonałem bardzo spokojną drogę. Ostatnia dolina w Lipnicy Murowanej, za nią podjazd i dalsza droga – wzdłuż Dunajca – ciągnęła się daleko.
Z Gromnika do Tuchowa znów jechałem wzdłuż rzeki, tym razem Białej. Po drodze zatrzymałem się w napotkanym sklepie. Staram się zatrzymywać tam, gdzie nie kręci się zbyt duża grupka osób i jak na razie mam szczęście, że mnie nikt nie okradł. Pod względem bezpieczeństwa jest lepiej mieć kompana, który popilnuje sprzętu, ale z drugiej strony kto porywałby się na próbę ruszenia tak ciężkiego roweru o przesuniętym środku ciężkości?
W Tuchowie natknąłem się na wystawę, którą kiedyś oglądałem w Brzesku – wystawę pt. "Małopolska – przemiana". Jadąc dalej dojrzałem bazylikę i klasztor, ale nie chciałem szukać miejsca na najlepsze ujęcie. Czekał mnie bowiem morderczy podjazd, na którym piłowałem korbą, aż musiałem się kilka razy zatrzymać. Na szczęście dalej droga była mniej pagórkowata. Jechałem przez las, od czasu do czasu zatrzymując się, żeby zadzwonić w sprawie noclegu, ale nie mogłem złapać zasięgu. Myślałem z początku, że las mi w tym przeszkadza, więc cisnąłem dalej.
Kolejna zmiana wysokości w Woli Lubeckiej – zjazd z ok. 350 m n.p.m. do 220 m. Dalej, mimo kilkuset innych podjazdów, wysokość zmieniała się nieznacznie.
W Jaworzu Górnym miałem skręcić w teren i jakimiś wioskami dostać się do Rzeszowa. Niestety słońce schowało się kilkanaście minut wcześniej, co dyskwalifikowało ruszenie tamtą trasą. Chciałem się jak najszybciej znaleźć na miejscu, przedtem próbując złapać jakikolwiek sygnał w telefonie, co wciąż mi się nie udawało. Ubrałem się cieplej i ruszyłem w kierunku drogi krajowej nr 4, aby z nadzieją na jakikolwiek nocleg dojechać prosto do Łańcuta.
Pobocze było bardzo skąpe, więc jazda wymagała dużego skupienia. Starałem się omijać wszelkie obwodnice. W Dębicy jechałem jakąś marną drogą dla rowerów, ale bynajmniej nie mają najgorszych krawężników. Na jednym z przystanków zatrzymałem się, wyłączyłem i włączyłem telefon, i w końcu mogłem się gdziekolwiek dodzwonić. Ponieważ na tanią agroturystykę było już za późno (było po godz. 20, a przede mną jeszcze 2-3 godziny jazdy), to zadzwoniłem do alternatywnego miejsca – motelu.
Od kilkudziesięciu minut jechałem ciemną nocą, pośród pędzących aut. Tam, gdzie pobocze było, mogłem jechać spokojnie, ale na przykład w Lubzinie ktoś się na łby z pustakami pozamieniał. Jadę uważnie poboczem, a tam metalowe słupki. Nie dość tego – droga dwujezdniowa o jednym pasie ruchu, rozdzielona pasem z kostki brukowej i co kilkadziesiąt metrów na tym pasie znaki nakazu jazdy z prawej strony znaku. Tym sposobem kierowcy nie mieli możliwości mnie wyprzedzić.
Na szczęście więcej nie spotkałem się z takimi przeszkodami. W Ropczycach przegapiłem zjazd z obwodnicy, więc w sumie niepotrzebnie później się pchałem do centrum. W Sędziszowie Małopolskim już nie mogłem jechać obwodnicą ze względu na zakaz. Wyjeżdżając z miasta napotkałem na zamkniętą drogę, więc znów wydłużyła mi się droga. Od Trzciany prowadzi droga dwupasmowa, więc w Świlczy przeraziłem się, gdy przed placem budowy drogi ekspresowej nagle droga zwęziła się, a za mną jechał rządek blachosmrodów.
Spodobały mi się napisy w Rzeszowie na drogach wylotowych – informowały o miastach, do których prowadzą. Taka pozioma wersja tablicy informacyjnej E-1. Nie trzeba wytężać wzroku, żeby zobaczyć co jest napisane na tych poziomych znakach.
Rzeczą, która mi się nie spodobała są drogi dla rowerów. O ile tam, gdzie nie było zakazu ruchu jednośladem, to ignorowałem zjazd, ale jak tylko się pojawił, wskoczyłem na... no właśnie, na co? Rzeszowskie drogi dla rowerów są pomyłką. Nie wiem kto kładł tak nierówny asfalt, ale musiał chcieć zrobić na złość rowerzystom. Nie chciałbym mieszkać w tym mieście. Gdy tylko mogłem, to ignorowałem zakazy i jechałem jezdnią. Jeszcze te krawężniki, ale skucha.
Była 22:30, gdy zostało mi niecałe 20 km do Łańcuta. Udało mi się w godzinę pokonać tę drogę, bo byłem bardzo zmęczony. Podczas szukania noclegu skorzystałem z jakiegoś marnego portalu, który wskazał mi niewłaściwą drogę i musiałem się trochę namęczyć. Kilka godzin wcześniej, gdy dzwoniłem do motelu, powiedziano mi, że jest tam wesele i można po muzyce trafić. Tam, gdzie ja dojechałem była kompletna cisza. Nawet panowie policjanci cicho łapali piratów.
Zadzwoniłem ponownie do motelu i w końcu którejś z rzędu osobie udało się nakierować mnie na właściwą drogę. Tanich pokoi niestety nie mieli, zniżek także – jedyną możliwością był dwuosobowy ze śniadaniem za 80 zł. Rower wprowadziłem do jakiegoś zaplecza zamykanego na klucz, więc nie musiałem obawiać się kradzieży. Pokój luksusowy – telewizor, prysznic. W sumie pierwszy raz w takich warunkach nocowałem. Jedynie wesele za oknem oraz nocny DJ na korytarzu przeszkadzali. Byłem wykończony. Może trzeba było to rozbić na 3 dni?
Kategoria góry i dużo podjazdów, Polska / małopolskie, po zmroku i nocne, setki i więcej, z sakwami, kraje / Polska, Polska / podkarpackie, rowery / Trek

Rowerem po Krakowie, odcinek 24

  18.73  00:53
Wyszedłem na chwilę, żeby się przejechać. Jutro planuję zrobić sobie krótki urlop, choć jesienne deszcze nie są mi przychylne. Zobaczę rano jak to będzie. Póki co padało, gdy wyszedłem. Jednak jeżeli tylko taki deszczyk ma mi przeszkadzać w drodze, to nie mam nic przeciwko niemu.
Najpierw I obwodnicą objechałem Stare Miasto, choć przeszkodą był zakaz skrętu w lewo pod dworcem PKP i objechałem to bocznymi uliczkami. Dystans był za krótki, więc wybrałem się jeszcze na Błonia, a że było mi wciąż mało, to pojechałem jeszcze pod Wawel. Właściwie, to na bulwary po drugiej stronie Wisły. Już miałem wracać przez Most Grunwaldzki, ale zmieniłem zdanie i pojechałem aż do kładki nad Wisłą. Stamtąd przez Kazimierz na Rynek, żeby go zapamiętać nocą, bo nie wiem kiedy znów będzie mi dane na nim się znaleźć. Jeszcze mam całą Polskę do zwiedzenia :)
Kategoria Polska / małopolskie, po zmroku i nocne, kraje / Polska, rowery / Trek

Kategorie

Archiwum

Moje rowery