Wyjechałem z parku i słońce błysnęło kilkakrotnie spomiędzy chmur. Drogi zrobiły się trochę grząskie, ale bez większego błota. Im bliżej Gorzowa, tym wiatr bardziej dokuczał, ale to dlatego, że droga nie była idealnie prosta. Do tego sporo psów mnie atakowało, z czego jeden potargał mi nogawkę. Na koniec zaskoczyła mnie droga, która ostatnim razem była pokryta świeżym, grubym szutrem. Do dzisiaj prawie nic z niego nie zostało. Było za to mnóstwo kałuż.
W Gorzowie miałem jeszcze trochę dnia przed sobą, więc pojechałem do Santoka. Tam wciąż pozostawało mi mnóstwo czasu do pociągu, więc skoczyłem do kolejnej stacji, zaliczając trochę bardziej grząskiego piachu. Gdyby nie zmierzch, dojechałbym do Krzyża po ścieżce rowerowej na nasypie dawnej linii kolejowej, ale nocna jazda nie daje takiej frajdy.
