Trwa ładowanie…
Trwa ładowanie…

Widzisz podstawowy wygląd strony. Wystąpił problem z serwerem plików. Napisz do mnie, gdyby problem występował zbyt długo.

Andrzej na rowerze

Wpisy archiwalne w kategorii

rowery / Trek

Dystans całkowity:78801.94 km (w terenie 7615.96 km; 9.66%)
Czas w ruchu:3278:21
Średnia prędkość:18.81 km/h
Maksymalna prędkość:72.10 km/h
Suma podjazdów:457369 m
Maks. tętno maksymalne:165 (84 %)
Maks. tętno średnie:160 (81 %)
Suma kalorii:226193 kcal
Liczba aktywności:935
Średnio na aktywność:84.28 km i 4h 00m
Więcej statystyk

Tatry, dzień 4. Niżne Tatry bis

  96.84  04:59
Dzisiaj wróciłem w Niżne Tatry. W sumie nic specjalnego. Wybrałem tę trasę ze względu na kilka szlaków rowerowych i chciałem mieć luźniejszy dzień po zdobyciu wczorajszego szczytu. Dzień był pochmurny, słońce wyjrzało zaledwie na parę chwil, temperatura nie przekroczyła 24 °C. Pogoda idealna na rower.
Chciałem sprawdzić drogę dla rowerów, która prowadzi prosto w Niżne Tatry. Odcinek asfaltowy był nawet wygodny, choć przez rolkarzy mało bezpieczny na zakrętach przesłanianych krzewami. W mieście Świt (słow. Svit) wjechałem na leśną drogę (asfaltową). Pięła się ona najpierw w górę, zmieniła w teren, aż w końcu, po kilku kilometrach pagórków, zaczął zjazd do Królewskiej Ligoty (Kráľova Lehota) wzdłuż Czarnego Wagu (Čierny Váh). Ładne widoki się ciągną wzdłuż tamtej doliny. Nie chciałem jednak jechać dalej szlakiem i skręciłem w drogę krajową, aby wrócić do Popradu. Aut nie było dużo. Pewnie dlatego, że obok biegnie autostrada. Dobrze, że droga jest szeroka i kierowcy nie musieli mnie wyprzedzać na styk.
Nie chciałem jechać drogą krajową przez Tatrzańską Szczyrbę (Tatranská Štrba), bo na planie widziałem duży podjazd. Zjechałem do wsi Ważec (Važec), bo zauważyłem, że leci z niej jakaś mniejsza droga, ale wydaje mi się, że ostatecznie wybrałem większe zło. Podjazd był bardziej stromy niż ten na drodze krajowej. Za to widoki, które tam są przy dobrej pogodzie, rekompensują tę niewygodę. Niestety dzisiaj było zbyt pochmurno i mój podjazd nie został wynagrodzony. Pozostał mi zjazd do Świtu i powrót do Popradu. Zmieniłem plan odrobinę, bo jednak nie chciałem jechać drogą krajową i wjechałem na drogę dla rowerów, którą poruszałem się rano. Trochę się za bardzo rozpędziłem, bo aby dostać się do mojej bazy, musiałem pojechać prawie do centrum miasta, ponieważ zabrakło mostu przez wartką rzekę Poprad.
Kategoria góry i dużo podjazdów, terenowe, kraje / Słowacja, za granicą, wyprawy / Tatry 2014, rowery / Trek

Tatry, dzień 3. Kráľova hoľa

  129.28  08:11
Jest to wielki dzień, ponieważ spełnię dzisiaj mój mały plan wjazdu na wielką górę. Zaplanowałem dojechać z Popradu w Niżne Tatry – na Królewską Halę (słow. Kráľova hoľa). Jest to najwyższy szczyt możliwy do zdobycia na rowerze, na jaki do tej pory udało mi się trafić.
Dzień rozpoczął się chłodno. Temperatura wynosiła ok. 14 °C, gdy ruszałem na południe. Podjazd zaczął się już w Popradzie, ale nie trwał długo, bo zaraz zjechałem do Hranovnicy, aby po chwili zacząć kolejny podjazd. Nie było to nadal właściwe wzniesienie, bo zaraz znów miałem w dół. Przynajmniej wyszło słońce i przestało być tak chłodno.
W Telgarcie (Telgárt) uzupełniłem prowiant i skręciłem do centrum wioski, aby skrócić sobie dystans. Przestraszyłem się, gdy wjechałem do cygańskich slumsów. Okrzyki dziesiątek biegających brudnych cygańskich dzieci napawają obrzydzeniem. Szybko wydostałem się stamtąd, ale Cyganie są wszędzie. Mijałem ich co chwila i zawsze byli czymś zajęci. Miałem tylko nadzieję, że nie wyskoczy żaden z siekierą. Wyskakiwali jedynie z jadaczką. Ciekaw jestem o czym krzyczeli.
Šumiac – to tutaj rozpoczynała się właściwa podróż na szczyt. Kawałek podjazdu asfaltowego do strefy ochronnej parku narodowego i dalej kilka kilometrów podjazdu po mieszance szutru, kamieni i ziemi. Nie spieszyłem się, bo ten kilkunastokilometrowy podjazd mógł mnie łatwo wykończyć – ostatnio mało jeździłem rowerem, więc nie byłem w najlepszej formie. W połowie drogi minąłem Predné sedlo leżące na wysokości 1 451 m n.p.m. i wraz z nim zaczęła się asfaltowa nawierzchnia na sam szczyt. Przystanków robiłem setki, bo nie mogłem się oprzeć widokom. To nic, że dziesiąty raz widziałem tę samą panoramę, ale za każdym razem było to pod innym kątem. Zawsze mnie taki widok zachwycał i nie mogłem od niego oderwać wzroku, więc wyciągałem aparat i robiłem zdjęcia.
Wciąż wypatrywałem Tatr Wysokich, nie mogłem ich dojrzeć. Wiatr się nasilał, temperatura spadała. Na szczęście miałem ze sobą ciepłe ubrania. Po ponad dwóch godzinach dotarłem na wysokość 1 946,1 m n.p.m. Na szczycie wiało bardzo mocno, temperatura spadła poniżej 11 °C, ale było bezchmurnie. Jedynie dalekie chmury zasłaniały widoki, między innymi Tatr Wysokich.
Nie zabawiłem długo na szczycie. Zjazd zrobiłem tą samą drogą, chociaż myślałem o zboczeniu z trasy na inny szlak. Nie udało mi się odnaleźć mapy tych gór, dlatego wolałem zjechać do punktu wyjścia, czyli wsi leżącej u podnóża góry. Ubrałem się jeszcze cieplej i zacząłem zjazd. Na asfalcie nawet 60 km/h, ale na drodze terenowej nie dało się powyżej 40. Zjazd zajął mi 25 minut i spotkałem nawet jednego rowerzystę, który jednak był słabo przygotowany. Miał na sobie zwykłą koszulkę i spodenki, żadnego plecaka. Pewnie zmarzł, jeśli jechał na szczyt. Mnie ciepłe ubranie przydało się tylko na początku zjazdu, potem wiatr ustał, a zaczęło przypiekać słońce.
W Šumiac zdecydowałem, że nie chcę wracać przez wioskę cygańską. W dodatku droga była miejscami kamienista, trawiasta i błotnista, więc wybrałem drogę krajową. Dojechałem nią przez Telgárt do skrzyżowania za Vernár, a potem daleko na wschód. Robiło się coraz chłodniej, bo jechałem ciągle w dół, aż dotarłem do drogi, która zaintrygowała mnie podczas planowania podróży. Była to droga przez Słowacki Raj, kolejny park narodowy na Słowacji. Najpierw czekał mnie krótki podjazd, a potem bardzo długi zjazd po serpentynach. Coś pięknego. Droga absolutnie nie nadaje się do podjazdu – została stworzona do tego, aby po niej zjeżdżać. Szkoda jednak, że nie ustanowili ją drogą jednokierunkową, bo jest ta obawa, że się na kogoś wpadnie na jednym ze stu zakrętów.
Jeszcze przed Słowackim Rajem przestraszył mnie deszczyk. Nie trwał długo. Po opuszczeniu parku zobaczyłem tęczę, ale za sobą miałem czarną chmurę, która mnie goniła do samego Popradu. Wróciłem do tego miasta, ponieważ postanowiłem zrobić sobie miejsce wypadowe właśnie w Popradzie. Pierwotny plan zakładał objechanie połowy Słowacji i powrót do Poznania na rowerze, ale uznałem, że nie jest to najlepszy pomysł ze względu na moją nieznajomość kraju i języka. Wolałem znaleźć jedno miejsce i zostać tam do końca urlopu. A miałem co zwiedzać.
Kategoria góry i dużo podjazdów, setki i więcej, terenowe, kraje / Słowacja, za granicą, wyprawy / Tatry 2014, rowery / Trek

Tatry, dzień 2. Ile jeszcze będzie padać?

  110.26  05:58
Prognoza meteo.pl zmieniła się. Jeszcze wczoraj rano prognozowała dzisiejszy deszcz od godz. 9–10, ale wieczorem już informowała o ciągłych opadach przez ponad dobę. Nie było wyjścia. Nie mogłem bezczynnie siedzieć. Musiałem wyruszyć.
Planowałem spędzić urodziny na Słowacji, a dzisiaj chciałem znaleźć się w Popradzie. Jako że znów nie mogłem spać i budziłem się co godzinę, to słyszałem kiedy padało za oknem. Gdy jednak po ponownym przebudzeniu, po godz. 6, nie słyszałem żadnego ciapania, zerwałem się na równe nogi i zacząłem przygotowania. Wszystkie rzeczy zapakowałem szczelnie w worki na śmieci, nasmarowałem łańcuch dużą porcją oliwy, założyłem przeciwdeszczowe spodnie oraz kurtkę. Wyruszyłem o ósmej, ale deszcz po kilku kilometrach powrócił. Założyłem worek na licznik oraz nawigację, naciągnąłem kaptur na czoło, ściągnąłem nogawki aż za buty i jechałem dalej – w ulewnym deszczu.
Najgorsze były zjazdy, bo mokre klocki hamulcowe miały obniżoną efektywność, a do tego panował wszechogarniający ziąb. Moja kurtka przeciwdeszczowa zaczęła przeciekać już po kilku kilometrach jazdy w ulewie. Jedynie spodnie się trzymały i chroniły buty. Aut było dużo na trasie do Zakopanego, ale gdy skręciłem w Poroninie na Bukowinę Tatrzańską, auta zaczęły się pojawiać sporadycznie.
Przestało padać, gdy dojeżdżałem do granicy ze Słowacją. Długo jednak tak nie jechałem, bo chwilę po rozpoczęciu długiego podjazdu na Słowacji znów lunęło. Potem był długi i zimny zjazd, na którym deszcz ustąpił. Nie chciałem jechać do centrum miejscowości Wysokie Tatry (słow. Vysoké Tatry). Pojechałem prosto do Białej Spiskiej (Spišská Belá) wygodną drogą dla rowerów. Chociaż widoczność nie była najlepsza, to kształty gór pięknie odznaczały się na horyzoncie. Tylko Tatr brakowało, bo zostały okryte przez chmury.
W stronę Popradu jechałem drogą krajową. Nie było tak źle. Aut niewiele, podjazdy krótkie, deszcz sporadyczny. Dziwił mnie jednak widok ciemnoskórych ludzi. Zawsze uważałem, że Czesi i Słowacy mają jasną karnację, jak Polacy, a tutaj ani jednego białoskórego człowieka. Dopiero w Popradzie zrozumiałem, że to Cyganie, którzy żyją w slumsach na obrzeżach miast i wsi, a brak miejscowych można wytłumaczyć dużą liczbą Romów, którzy prawdopodobnie są tak niebezpieczni, że wszyscy ich unikają. Szkoda, że ja o tym nie wiedziałem. Zacząłem się obawiać o moje bezpieczeństwo. W Polsce jedynymi Cyganami, z jakimi miałem styczność, byli żebracy, naciągacze i złodzieje (aaa, w Legnicy, jak kiedyś usłyszałem od policjantów wizytujących na mojej uczelni, można było dostać od Cygana śrubokrętem między żebra). Nie wiedziałem jednak do czego są zdolni tutejsi Romowie. Wolałem ich unikać.
Do Popradu dotarłem po godz. 13. Uznałem, że to za wcześnie, aby pojechać do miejsca noclegowego. Ponieważ już nie zanosiło się na deszcz, to pomyślałem o planie dodatkowym na dzień dzisiejszy, czyli o wizycie w Starym Smokowcu (Starý Smokovec). Podjazd był krótki, chociaż końcówka stroma, a wizyta na górze znów przyniosła wspomnienia z zeszłego lata. Ponieważ byłem głodny, to zacząłem szukać jakiejś restauracji. Wybrałem taką, w której rower mogłem zostawić nie na widoku. Zamówiłem rosół, danie z kuchni słowackiej i caffè latte. Dostałem rosół, pierogi jak u mojej mamy oraz napój Kofola. Rosół i pierogi były bardzo smaczne, ale Kofola bardzo mnie zaintrygowała. Smakowała jak cola połączona z odrobiną wina. Dopiero później dowiedziałem się, że to jeden z trzech konkurencyjnych na rynku słowackim napojów typu cola, z tym że Kofola ma ten intrygujący, winny posmak. Ciekawe.
Ostatni na dzisiaj zjazd był długi i wietrzny. Dobrze, że wcześniej zmieniłem kurtkę, bo z pewnością przemarzłbym w tamtej wilgotnej. Musiałem zrobić jeszcze zakupy, żeby mieć coś na kolację i śniadanie. Znalazłem Tesco. Nie różni się mocno od tego w Polsce. Brakuje jednak wielu produktów, jak napoje izotoniczne, produkty garmażeryjne, kabanosy. Jest za to szeroki wybór przeróżnej maści serów.
Gdy pakowałem zakupy do sakw, znów zaczęło padać. Nie miałem już ochoty moknąć, dlatego odczekałem ponad kwadrans zanim opad ustał i w końcu ruszyłem do noclegu Martin. Przyjęła mnie bardzo miła i uprzejma pani Marian, która rozumie polski język (chociaż ja słowackiego nie rozumiałem za dobrze). Pokazała mi wszystko, co potrzeba w budynku, pozwoliła wnieść rower na korytarz przed pokojem i nawet włączyła ogrzewanie, abym mógł wysuszyć przemoczone ubrania. Oravská 46, Poprad, bardzo polecam. Może nawet kiedyś tam wrócę.

Kategoria góry i dużo podjazdów, Polska / małopolskie, setki i więcej, z sakwami, za granicą, kraje / Polska, kraje / Słowacja, wyprawy / Tatry 2014, rowery / Trek

Tatry, pierwszy nieudany podjazd

  80.78  05:22
Kilka miesięcy temu, gdy tworzyłem wpis z podsumowaniem poprzedniego sezonu, zacząłem się zastanawiać, czy w granicach moich możliwości mógłbym wjechać jeszcze wyżej niż do schroniska na Turbaczu. Trochę poszperałem w sieci i znalazłem pewien szczyt, którego nazwy na razie nie zdradzę. Wtedy jego zdobycie wydawało się mrzonką, ale głowiąc się gdzie spędzę moje kolejne urodziny, przypomniałem sobie o tej górze. Miesiąc temu zgłosiłem 5-dniowy urlop, który, po dodaniu weekendów, dawał pełne 9 dni. Kolejne w tym roku 9 dni dobrej zabawy, jednak już nie nad morzem, nie po płaskim terenie, ale w górach. W moich ukochanych górach.
Moje przygotowanie było niewielkie, bo tym razem nie planowałem spać pod namiotem. Plan wycieczek obmyśliłem na 2 tygodnie przed wyjazdem, ale po tygodniu zmieniłem wszystko diametralnie. Jest to jednak historia na inne opowiadanie :)
Jeszcze zanim przejdę do opisu wycieczki, muszę wspomnieć jak się znalazłem w Zakopanem, a okazało się to nie być czymś prostym. Pojechałem wczesnym rankiem, aby wsiąść do pociągu. Wszystko szło nieźle do momentu, aż wjechałem w ślepą uliczkę. Próbowałem dostać się rowerem do dworca, ale zakończyło się to jazdą po chodnikach i dotarciu na dworzec na 3 minuty po odjeździe mojego pociągu. Szukanie kolejnego połączenia skończyło się fiaskiem, ponieważ następny pociąg do Zakopanego był dopiero późnym wieczorem. Pani w okienku podsunęła mi pomysł, abym dogadał się z kierownikiem innego pociągu, w którym nie ma przedziału dla rowerów. Spróbowałem i... przegrałem. Jestem chyba mało przekonujący. Kolejnym pomysłem był dojazd do Krakowa pociągami, a potem 100 km rowerem do Zakopanego. Nie mogłem jednak znaleźć mojego telefonu do nawigacji. Zrezygnowany wróciłem do domu, ale odnalazłem telefon w torbie, gdy ją dokładnie przeszukałem. Nie mam wyrobionego nawyku pakowania się i takie są tego efekty. Pomysł dojazdu do Zakopanego rowerem nie motywował mnie przez ograniczony czas. Zacząłem szukać ofert carpoolingowych, ale z dwóch dostępnych ofert żaden z kierowców nie mógł zabrać roweru. Moją ostatnią szansą był autobus. Obdzwoniłem kilku przewoźników i udało się znaleźć kierowcę, który zgodził się przewieźć mnie z bagażem. Pozostało mi dojechać na dworzec, kupić bilet i wsiąść do pociągu. Znów w ostatniej chwili, ale tym razem bez większych problemów – udało mi się dojechać do Warszawy, potem do Krakowa i ostatecznie do Zakopanego. Powietrze było tak przejrzyste, że góry widziałem z bardzo daleka, a podróż autobusem po drodze, którą kiedyś tyle razy przebyłem przyniosła tak dużo wspomnień. Mój nocleg udało mi się odnaleźć po zmroku. I znów nie było łatwo, bo tamtejszych dróg nie ma nawet na mapach. Przyjęli mnie przemili ludzie i jeżeli wybiorę się ponownie w Tatry, to na pewno będzie to pierwsze miejsce do sprawdzenia.
Oficjalnie pierwszy dzień miał być wczoraj, ale z powodu 3-godzinnego opóźnienia mój plan odwiedzin Polany Chochołowskiej przełożył się na dzisiaj. Ciężko mi się spało. Chyba przez to górskie powietrze. Obudziłem się wcześnie i ruszyłem do miasta w poszukiwaniu czynnego sklepu. Słabo z nim w niedzielę o poranku. Objechałem całe miasto, ale w końcu go znalazłem. Najwięcej zapłaciłem za pęto dobrej kiełbasy, bo kasjerka wbiła cenę za kilogram, ale już mi się nie chciało wracać, bo miałem plany i chciałem je wykonać zanim pogoda załamałaby się.
Po śniadaniu ruszyłem na zachód, aby wykonać plan z wczoraj. Do drogi prowadzącej do Doliny Chochołowskiej dotarłem nawet szybko. Sama droga nie była w najlepszej kondycji, jak przystało na szlak rowerowy. Przy wejściu do Tatrzańskiego Parku Narodowego nie było nikogo pobierającego opłaty. Kilkadziesiąt metrów dalej dowiedziałem się dlaczego. Szlak został zamknięty, ponieważ w grudniu wiatr halny powalił kilkaset hektarów lasu i do tej pory trwają prace mające na celu uprzątnięcie połamanych drzew oraz odbudowę szlaków. Widok górskich zboczy z połamanymi drzewami jest taki przykry. Szkoda, że nie udało mi się wykonać tego planu. Miałem nadzieję, że w zamian uda mi się dotrzeć na Halę Gąsienicową po południu.
Zawróciłem z zamkniętego szlaku. Aby nie jechać niewygodnym terenem, wybrałem inną, zaznaczoną na mapie drogę. Była bardzo kamienista, więc mocno trzęsło. Owo trzęsienie spowodowało poluzowanie i zagubienie jednej ze śrub w bagażniku. Kolejny powód do zmiany roweru? Miałem nadzieję, że bagażnik wytrzyma z jedynie trzema śrubami.
Do Kościeliska dojechałem drogami terenowymi i asfaltowymi, a potem trafiłem na szlak rowerowy. Ten mnie prowadził wysoko, aż gdzieś się zgubił. Chciałem dotrzeć do miejscowości Nowe Bystre. Mapy Google pokazały mi, że mogę się przedostać jakimiś drogami terenowymi. Problem w tym, że te mapy są sprzed kilkudziesięciu lat. Z początku jakieś drogi były widoczne, ale potem, gdy wjechałem na pastwisko, wszelkie ślady kół zniknęły. Dobrze chociaż, że łąki zostały niedawno skoszone, bo nie dałbym rady w wysokiej trawie. Sama nawierzchnia istniejących dróg była bardzo zmienna – od szutru, przez błoto, kamienie, aż po trawę, a jak droga była niewidoczna, to jechało się i po łąkach.
Udało mi się cało przedostać przez tamte wzniesienia, chociaż zjazdy nie wszystkie były bezpieczne przez luźne kamienie lub dołki ukryte w trawach. Potem – na asfalcie – było lepiej, bo oto miałem długi zjazd do Szaflar, ale przystanków robiłem mnóstwo, więc szybko nie dało się zjeżdżać. Martwił mnie widok Tatr spowitych chmurami. Bałem się, że także wjazd na Halę Gąsienicową mi się nie uda.
Szaflary mnie niczym nie zachwyciły. W dalszej części plan kierował mnie do Bukowiny Tatrzańskiej. Był długi podjazd do Gliczarowa Górnego, a potem zjazd przez Bukowinę prawie do Poronina. Prawie, bo chciałem podjechać do skrzyżowania kierującego na Halę Gąsienicową i tam zdecydować, czy będę robił podjazd.
W trakcie jazdy w górę miejscowości Murzasichle uznałem, że chmury wiszące nad Tatrami nie są tylko dla pokazu. Odpuściłem sobie Gąsienicową, skręciłem na Zakopane i tam, błądząc drogami lokalnymi, dotarłem na jakieś wzgórze, z którego zobaczyłem Wielką Krokiew. Zjazd ze wzgórza był o tyle dziwny, że za moimi plecami wyrosła tabliczka informująca o terenie prywatnym. Przykro mi bardzo, ale teren prywatny musi mieć swój początek i swój koniec.
Byłem kilometr od mojego noclegu, gdy zaczął kropić deszcz. Dotarłem na miejsce, a opad przerodził się najpierw w ulewę, a potem w burzę. Ja to miałem szczęście. Gdybym tak wjechał w te Tatry, to z pewnością wróciłbym mokry. Niestety deszcz uniemożliwił mi późniejsze wyjście do miasta. Może innym razem mi się uda. W każdym razie, gdy mijałem Krupówki po godz. 16, były one strasznie zatłoczone, a rano ok. 7 – pięć osób na krzyż. Turyści chyba przyjeżdżają tutaj, aby się wyspać.
Kategoria góry i dużo podjazdów, Polska / małopolskie, terenowe, kraje / Polska, wyprawy / Tatry 2014, rowery / Trek

Czerwiec 2014

  237.53 
Dojazdy do pracy.
Kategoria kraje / Polska, rowery / Trek

Twierdza Poznań, część 3 – Cytadela

  19.26  01:10
Miałem zostawić tę wycieczkę na sam koniec, ale nie miałem pomysłu na spędzenie dzisiejszego dnia. Po pracy pojechałem do Parku Cytadelowego, na miejscu którego mieścił się kiedyś fort Winiary, największy fort artyleryjski w Europie. Za czasów PRL-u na zrujnowanej budowli wybudowano park, rozbierając niemalże cały fort. Do dziś pozostało niewiele fragmentów tej fortyfikacji, część z nich jest mocno zniszczona. A sama nazwa fortu wzięła się od nazwy miejscowości, która znajdowała się w tamtym miejscu do czasu rozpoczęcia budowy fortu.
Zjeździłem raptem kilka alejek, więc pewnie nie zobaczyłem wszystkiego, co oferuje tenże park. Widziałem kilka bastionów i rawelinów, schron. Jest to ładne miejsce, jednak stan całego zabytku jest bardzo zły. Część obiektów została w jakiś sposób zabezpieczona, ale wandale są wszędzie. Widziałem także „szczury”, które wyszły z dziury pierwszego rawelinu. Wyglądały na totalnych amatorów. Jeszcze bardziej amatorsko niż Tube Raiders za czasów swojego początku. No, ja lubię eksplorację otwartych wnętrz, a inni – głębokich dziur.
Myślę, że ten park można odwiedzić jeszcze kilka razy. Może nie tylko dla fortu, ale dla samego klimatu. Jest tam coś takiego, co przyciąga zarówno rowerzystów, jak i wszystkich ludzi. Takie przyjemne miejsce do odpoczynku lub do treningu.
Kategoria Twierdza Poznań, Polska / wielkopolskie, kraje / Polska, rowery / Trek

Twierdza Poznań, część 2

  40.96  02:06
Postanowiłem wciąż kierować się zgodnie z ruchem wskazówek zegara, aby zobaczyć kolejną część fortów poznańskiej twierdzy. Zakończyłem ostatnio na forcie IIIa, ponieważ kolejny znajduje się na terenie ogrodu zoologicznego. Chciałem sprawdzić, czy da się tam dostać bez konieczności kupowania biletu.
Pojechałem na Maltę, dostałem się pod zoo i niestety nie wyczytałem żadnej informacji o twierdzy. Kasy były już zamknięte, więc nawet nie zobaczyłem fortu III. Pojechałem tylko rzucić okiem na pobliski schron piechoty, pobłądziłem chwilę po zaroślach w nadziei, że może jednak coś, ale nic.
Jechałem dalej. Fort IIa jest ogrodzony i zamknięty bramą. Dla chcącego to żadna przeszkoda, bo nie wiadomo do kogo ten obiekt należy, ale ja miałem rower, więc szkoda mi było go zostawić. W forcie II przywitał mnie owczarek niemiecki. Ujadał chwilę zza wielkiej bramy, ale potem pozwolił mi zrobić zdjęcie.
W końcu fort, który udało mi się zwiedzić – fort Ia. Jest niezagospodarowany, niewysadzony w powietrze (pomijając wynik działań wandali oraz złodziei) i otwarty. Po drodze spotkani mężczyźni doradzili mi, abym zaprowadził rower do wnętrza, bo ktoś mógłby go ukraść. Ostatnio stałem się zbyt ufny. W końcu kiedyś komuś ten rower się spodoba i będę tego żałował. W każdym razie, obszedłem chyba większość korytarzy tej fortyfikacji. Szkoda, że jest tam tak pusto. Miło byłoby zobaczyć na miejscu muzeum z ciekawymi eksponatami.
Dotarłem do parku, w którym znajduje się fort I, niestety ogrodzony, na terenie prywatnym, bez możliwości wstępu. Jedynie wdrapując się na drzewo lub mając wysięgnik do aparatu, można zrobić zdjęcie placu wraz z zabudową. Podobno fort można zwiedzać w wyjątkowych wydarzeniach, które jednak zdarzają się równie wyjątkowo.
Chciałem dostać się jeszcze na drugi brzeg Warty, aby kontynuować zwiedzanie od fortu IXa. Niestety kładka przy moście kolejowym została zamknięta. Podobno na czas remontu, jednak spawy, które mocują metalowe belki blokujące przejście, nie wyglądały na świeże, więc wygląda to bardziej jak permanentna blokada przejścia. Mam nadzieję, że się mylę.
Kategoria Twierdza Poznań, Polska / wielkopolskie, kraje / Polska, rowery / Trek

Środa Wielkopolska

  103.15  05:00
Planowałem pojechać dzisiaj do Janowca Wielkopolskiego, jednak obawiałem się prognozy pogody, która przewidywała deszcz późnym popołudniem. Wybrałem coś krótszego, aby zdążyć z powrotem do domu. Nie było zbyt ciepło (18–22 °C), ale lekka bluza z windstopperem wystarczyła.
Ruszyłem do centrum, jak zwykle. Dziś trwa jakiś festyn czy coś, bo strasznie dużo ludzi się plątało. Zaryzykowałem i pojechałem jednokierunkową drogą dla rowerów pod Maltę, ale już nie wjeżdżałem do parku, bo za dużo czasu zajęłoby mi przedostanie się wśród ślepych pieszych (znak zakazu ruchu pieszych stoi jak wół i to po obu stronach drogi). Wybrałem drogę bardziej na południe, ale zapomniałem, że już raz nią jechałem i miałem więcej tego nie robić. Wzdłuż ulicy ciągnie się droga dla rowerów wymyślona przez barana, któremu bardzo się nudziło, więc wstawił kilka przejazdów dla rowerów z jednej strony ulicy na drugą. Od tak, żeby bardziej zirytować rowerzystów.
Jakoś udało mi się wydostać z tego miasta, ale chyba przybłąkał się do mnie pech. Miałem dotrzeć do Środy Śląskiej szlakiem Transwielkopolskiej Trasy Rowerowej, jednak na dwóch skrzyżowaniach źle skręciłem. Koniec końców udało się dostać na właściwą drogę i nawet sprawnie dojechałem do mojego celu. Środa Wielkopolska nawet mi się podoba. Co prawda po wjechaniu do miasta trafiłem na jakąś paskudną drogę dla rowerów, ale potem już problemów nie było. Dojechałem do centrum, tam ruch rowerowy jest dozwolony, bo co chwila pod jakimś znakiem nakazu lub zakazu widoczna była tabliczka T-22. Obfotografowałem miasto, a potem szybko pojechałem do stacji kolei wąskotorowej, ponieważ byłem bardzo ciekaw, czy można przewieźć nią rower. Niestety informacje, które znalazłem są bardzo lakoniczne, a i żywej duszy nie spotkałem. Nie zaspokoiłem swojej ciekawości. Teraz zauważyłem, że Średzka Kolej Powiatowa ma w swoim taborze już tylko lokomotywy spalinowe (a dwa parowozy oczekują naprawy), więc to już nie ta kolej.
Musiałem wracać do domu, aby zdążyć przed deszczem. Czarne chmury ciągnęły się z południowego-zachodu od początku mojej podróży. Miałem nadzieję, że uda mi się szybko wrócić, jednak dopiero zmierzając na północ, poczułem, że nie będzie łatwo. Wiatr wiejący z północnego-zachodu bardzo przeszkadzał. Postanowiłem jechać tylko asfaltem i wybrałem drogę przez Dominowo, a potem wzdłuż autostrady. Nie podobało mi się to, że ponad 70% drogi, która miała być w całości asfaltowa, była drogą terenową. Trochę mnie to spowolniło.
W Swarzędzu z ciekawości pojechałem drogą dla pieszych i rowerów, aż dotarłem do beznadziejnego skrzyżowania, na którym ktoś wymyślił sobie, że rowerzysta skręcający w lewo będzie musiał pokonać światła na dwóch przejściach dla pieszych i jeszcze jedne światła, aby włączyć się do ruchu. Tylko dlatego, że ktoś postawił tam jednokierunkową drogę dla rowerów i odgrodził ją od ulicy barierkami. Skąd się biorą tacy bezmyślni projektanci dróg?
Z ciekawości przejechałem się na Maltę, żeby sprawdzić, czy piesi są rzeczywiście ślepi, czy to wina drogowców. Okazało się, że i piesi są ślepi, i drogowcy głupi. Na końcach pewnego odcinka drogi przy jeziorze stoją łącznie 4 znaki zakazu ruchu pieszych, ale tuż przy kładce prowadzącej do Galerii Malta nie ma żadnego. Poznań jest przykładem, jak miasto przyczynia się do zacofania ludzi (chyba tak to można określić).
Na koniec, tuż przed mostem Św. Rocha, na jednokierunkowej drodze dla rowerów, matka wypchnęła swoje dziecko wprost pod koła. Przeczuwałem, że coś się wydarzy i na szczęście udało mi się z piskiem wyhamować zanim stała się tragedia. Ja nie chcę mieszkać w tym mieście...
Kategoria setki i więcej, Polska / wielkopolskie, kraje / Polska, rowery / Trek

Lwówek

  147.64  06:48
Zapowiadał się bardzo słoneczny dzień. Trzeba korzystać z dobrej pogody, bo nazajutrz miał spaść deszcz. Postanowiłem zaliczyć kilka gmin na mapie i zaplanowałem trasę do Lwówka.
Problemy z wydostaniem się z miasta miałem od samego początku. Pomyliłem się i wjechałem na drogę krajową, którą i tak źle pojechałem, przez co tylko zmarnowałem czas. Żeby wrócić na właściwy kurs, potrzebowałem ominąć lotnisko. Na szczęście trafiły się lasy komunalne, choć liczba bezmyślnych gnomów była dzisiaj jak zwykle zastraszająca. Gdy w końcu udało mi się wrócić do zaplanowanej drogi, zatrzymałem się pod sklepem na jakąś kanapkę i zapas wody. Jakie było moje zdziwienie po wyjściu, gdy na termometrze zobaczyłem temperaturę 51,9 °C (oczywiście w słońcu). Wiedziałem, że nie będzie lekko. Na szczęście powiewał lekki wiatr, który choć odrobinę łagodził wysoką temperaturę.
Droga była jak najbardziej nudna. Żadnych ładnych widoków. Do Buku dojechałem znaną mi trasą, a do Lwówka przez mniejsze wsi. Niestety po drodze cały czas brakowało lasów. Był jakiś 2-kilometrowy odcinek, ale to kropla w morzu potrzeb. Uważam, że w lecie powinienem wyjeżdżać w zalesione rejony. Nie wiem, Ustrzyki Dolne, Żywiec, Zielona Góra, Krzyż Wielkopolski, Lipusz, Augustów, a może Bańska Bystrzyca? Ale na pewno nie Poznań. Tutaj człowiek się zmorduje, a cienia i tak zobaczy tyle, co za własnym domem.
Dotarłem do Lwówka. Zwyczajne miasteczko, ale plac na Rynku bardzo mi przypomina ten w Myślenicach. Musiałem się zatrzymać i wyregulować siodło, bo zbyt nisko ułożony nos powodował cierpnięcie moich pośladków. Dodatkowo przysunąłem siedzenie bliżej kierownicy, bo jednak źle je wyregulowałem. Będę musiał to jeszcze poprawić, aby uzyskać jak najlepsze ustawienie.
Powrót był również mało ciekawy. Zdarzył się jeden jedyny las, że aż chciało się tam zostać. Szkoda, że był taki krótki, a ja miałem tak daleko do domu. Zostałbym tam na dużo dłużej i zbadał wszystkie niezarośnięte zieleniną drogi.
Wjechałem na drogę krajową. Ruch był spory, ale było też szerokie pobocze, więc dało się jechać. Dopiero za Tarnowem Podgórnym pozazdrościłem cienia na drodze serwisowej i wjechałem na nią. Niepotrzebnie. Cień się szybko skończył, a ja zacząłem się strasznie denerwować na beznadziejną infrastrukturę drogową i debili, którzy rysują mapy. Wjechałem na drogę serwisową, aby ominąć drogę ekspresową, ale tym razem od północnej strony drogi krajowej. Na mapie wyglądało wszystko w porządku, chociaż zauważyłem znak ślepej uliczki. Jeżeli nie mógłbym się przedostać tędy, to musiałbym cofać się ponad 3 km, aby przekroczyć ten węzeł drogowy. Niestety najpierw pierwsza blokada z ziemi i potem kolejna upewniły mnie, na jak wysokim poziomie partactwa stoi przyszłość dróg w Polsce. Zabrakło 150 metrów drogi, aby połączyć gotowy wiadukt nad drogą ekspresową z drogą po jej drugiej stronie. Niestety ziemia była zbyt sypka, abym mógł zjechać z wiaduktu po stromym zboczu, więc zawróciłem i skierowałem się bardziej na północ, gdzie droga ekspresowa jest wciąż w budowie. Miałem nadzieję, że tak samo, jak pod Gnieznem uda mi się znaleźć jakąś ścieżkę i przedostać na drugą stronę. Do drogi co prawda nie dojechałem, ale znalazłem otwartą bramę, przez którą przejechałem wszerz nieużywanego fragmentu drogi ekspresowej, przedostając się tym samym na dół z drugiej strony wiaduktu.
Potem miałem problem z kolejną drogą. Błądząc w stronę Poznania, znalazłem trzeci Decathlon (nie myślałem, że on jeszcze istnieje, bo na stronie internetowej go nie ma). Mało mi to pomogło, bo nadal nie wiedziałem jak się przedostać dalej. Jeździłem uliczkami pod prąd, chodnikami, jakimiś placami budowy, aż dojechałem do znanego mi skrzyżowania, na którym czeka się 5 minut. Trafiłem potem do lasu komunalnego z setką ludzi, a w końcu niespodziewanie wyjechałem nieopodal fortu Winiary. Stąd postanowiłem zrobić rozjazd do mojego osiedla. Spaliłem się na tym słońcu.

Kategoria Polska / wielkopolskie, setki i więcej, kraje / Polska, rowery / Trek

Meteoryt Morasko

  37.71  01:46
Spędziłem dzisiaj kilka godzin na poszukiwaniach sklepów rowerowych. Niestety w żadnym nie znalazłem śruby. Zostałem za to skierowany do Castoramy, która miała być gdzieś za galerią Pestka. Objechałem Pestkę, a także galerię Plaza i nic, nie znalazłem żadnej Castoramy. Zauważyłem jedynie Praktikera, a jako że nie oglądam telewizji, to pomyślałem, że Castorama tak się teraz nazywa i wszyscy używają starej nazwy. Pojechałem do tego sklepu i udało mi się odnaleźć zamiennik. Nawet mój rower bez siodełka został nietknięty – nie miałem ze sobą linki, więc go nie przypiąłem. Zastanawiam się, czy to jest jakiś sposób na złodziei.
Przykręciłem siodło z innymi ustawieniami. Trochę dalej i nosem bardziej do dołu. Będę jeszcze musiał nad tym popracować, aby dostosować siedzisko pod siebie. Zastanawia mnie, czy pochylone siodło zmniejszy nieprzyjemności związane z długodystansowymi wyprawami.
Dzisiejszą wycieczkę – już na siodełku – rozpocząłem od parku Wodziczki. Tak z ciekawości co tam jest. Po całym parku można poruszać się rowerem, ale zaraz dalej – w parku Sołackim – wszędzie zakazy i tylko jedna droga dla rowerów, po której tłoczą się piesi. Dopiero gdy droga zamieniła się w ścieżkę, przeszkody się skończyły. Dowiedziałem się, że w latach międzywojennych w Poznaniu stworzono założenie urbanistyczne, które polegało na połączeniu parków miejskich z lasami podmiejskimi. Zostało to nazwane klinami zieleni. Z założenia nie zostało zbyt dużo, bo kliny nie odznaczają się tak bardzo na mapach – dużo zieleni wykarczowano i zamieniono na osiedla. Ja jechałem Szlakiem Stu Jezior wzdłuż klina zachodniego, który jest obecnie najlepiej zachowanym obszarem zielonym w mieście. Dotarłem do Kiekrza, skąd chciałem dostać się do Suchego Lasu, ale przeoczyłem skrzyżowanie. Pomyślałem, że dostanę się jakąś polną drogą. Wjechałem na jedną taką, ale była ona strasznie zarośnięta. Dowiedziałem się czemu, gdy z niej wyjechałem. Za plecami miałem kilka tabliczek ostrzegających o terenie prywatnym. Dziwi mnie za to obecność znaku drogi dla rowerów na Google Street View, bo nie przypominam sobie, aby teraz taki znak tam stał.
Przez Suchy Las dotarłem pod rezerwat Meteoryt Morasko. Pomyślałem, że to jest szansa, aby zobaczyć, co ciekawego się tam znajduje. Wjechałem w jakąś drogę, doczytałem, że po rezerwacie jest zakaz jazdy rowerem i zacząłem spacer żółtym szlakiem pieszym. Komary strasznie dziabały na przystankach, ale dowiedziałem się, że w tamtym miejscu 5–6 tys. lat temu spadł meteoryt żelazny. Widziałem kilka kraterów, ale meteorytu nie znalazłem żadnego. Może gdybym zabrał ze sobą łopatę i to urządzenie do wykrywania metalu, to miałbym większe szanse.
Szedłem dalej szlakiem, aż dotarłem na Górę Moraską. Podobno można zobaczyć na niej obiekty oddalone o 30 km (jak to na równinie), ale nie wiem gdzie należy stanąć, aby cokolwiek zobaczyć. Lasy są tam wyjątkowo bujne. Zgubiłem mój szlak. Na szczyt góry prowadzi kilka dróg. Szukając właściwej, wsłuchiwałem się w las. On żyje! Mrówki, które licznie zamieszkują poszycie, pracują nieustannie, robiąc wyjątkowo dużo hałasu. Te potwory są ogromne. Zniknąłem stamtąd pierwszą szerszą drogą, bo szlaku nie odnalazłem.
Wracając do domu, pomyślałem, aby pojechać w stronę Kampusu Morasko (Uniwersytet im. A. Mickiewicza). Kompleks jest duży, a dodatkowo się rozbudowuje. Jest swoistym miastem w mieście. Pojechałem trochę w złym kierunku, ale trafiłem na znaną mi drogę i przez las komunalny wróciłem na moje osiedle.
Kategoria terenowe, Polska / wielkopolskie, kraje / Polska, rowery / Trek

Kategorie

Archiwum

Moje rowery