Trwa ładowanie…
Trwa ładowanie…

Widzisz podstawowy wygląd strony. Wystąpił problem z serwerem plików. Napisz do mnie, gdyby problem występował zbyt długo.

Andrzej na rowerze

Wpisy archiwalne w kategorii

po dawnej linii kolejowej

Dystans całkowity:11656.08 km (w terenie 974.25 km; 8.36%)
Czas w ruchu:614:55
Średnia prędkość:18.73 km/h
Maksymalna prędkość:60.10 km/h
Suma podjazdów:59899 m
Maks. tętno maksymalne:130 (66 %)
Maks. tętno średnie:154 (78 %)
Suma kalorii:9779 kcal
Liczba aktywności:110
Średnio na aktywność:105.96 km i 5h 38m
Więcej statystyk

Zapomniałem o zwrotniku Raka

  55.20  02:52
Kompletnie zapomniałem o zwrotniku i z ciekawości sprawdziłem, którędy przebiega. Okazało się, że poprzedniego dnia go przekroczyłem – i to tuż pod miastem. Nie mogłem oprzeć się pokusie zawrócenia się, ale na mapie zauważyłem coś jeszcze.
Ruszyłem leniwie na południe miasta, gdzie znajdował się wjazd na drogę dla rowerów położoną na miejscu kolejki wąskotorowej. Niestety była to jedna z najgorszych dróg, po jakich jechałem. Kompletne przeciwieństwo tej ze wschodu wyspy. Wybetonowana i nierówna, a do tego na wjazdach były blokady dla skuterów i sakwy nie zawsze przechodziły bez problemów. Ostatecznie przejechałem całą drogę, aż znalazłem się pod pomnikiem informującym o zwrotniku Raka, który przekroczyłem w sumie po raz czwarty i tylko 3-krotnie w ciągu ostatnich dwóch dni.
Więcej przygód nie pamiętam. Dzień jak co dzień na Tajwanie. Końcówka była w sumie podobna, bo zajazd, w którym miałem się zatrzymać znowu znajdował się w innym miejscu niż powinien. Nie wiem skąd ta tendencja na Tajwanie do wskazywania złej lokalizacji obiektu. Jak oni ściągają gości?
Kategoria na trzech kółkach, kraje / Tajwan, z sakwami, za granicą, wyprawy / Tajwan 2018, po dawnej linii kolejowej, rowery / GT

Przekroczyłem zwrotnik Raka

  90.25  04:59
W zajeździe, w którym się zatrzymałem, miałem w cenie noclegu śniadanie w formie bufetu. Spróbowałem wszystkiego, co mieli i nie różniło się to mocno od japońskich potraw. Dzień zaczął się nieco chłodniej niż wczorajszy i w prognozie był deszcz, więc zebrałem się szybko, aby za bardzo nie zmoknąć.
Dzisiaj starałem się unikać głównych dróg i z tego powodu przegapiłem punkt dzisiejszego programu. Był nim park z tablicą pamiątkową informującą o granicy zwrotnika Raka. Przekroczyłem go zatem nieświadomie.
W miasteczku Yuli, gdy przejeżdżałem przez most, zauważyłem obok drugi z barierkami w kształcie rowerzystów. Zawróciłem, aby dostać się tam i udało mi się za pierwszym razem (a nie widziałem dróg na mapie). Wjechałem na drogę dla rowerów wybudowaną na dawnym torowisku. Aż mi się przypomniał szlak rowerowy ze Złocieńca do Połczyna-Zdroju. Tylko że ten w Polsce był nieco dłuższy, bo po kilku kilometrach dotarłem do ostatniej stacji i znów musiałem jechać z ruchem ulicznym. Potem trafił się jeszcze jeden odcinek, ale szukając drogi wjazdowej, dotarłem do ostatniej stacji i tyle z wygodnej jazdy.
Szlaki rowerowe i ciekawość w wiosce Luye doprowadziły mnie do targu ulicznego. Zupełnie się tego nie spodziewałem. Nos i oczy mówiły mi, żebym się zatrzymał, więc się zatrzymałem przy kulkach z mięsem (coś jak pyzy). Szybko podeszła do mnie Tajwanka, która mówiła po angielsku. Od sprzedawcy dostałem kulkę za darmo, bo chciał być miły. Porozmawiałem chwilę z kobietą, od której dowiedziałem się, że 20 lat wcześniej mieszkała w Węgrzech i odwiedziła Kraków. Potem jeszcze chciałem spróbować kulkę na słodko, ale znów sprzedawca był miły, więc dostałem ją za darmo. Czułem się głupio, więc gdy pożegnałem się z poznaną kobietą, kupiłem jeszcze zestaw kulek z mięsem, tym razem płacąc za jedzenie. Widziałem jeszcze kilka innych smacznie wyglądających przekąsek, jednak przed trafieniem na market zjadłem obiad i trudno było myśleć o dalszym jedzeniu.
Dotarłem do celu. Przynajmniej tak mi się wydawało, bo znów adres był nieprawidłowy. Znalazłem się w turystycznej wiosce ludu Bunun. Całe szczęście dziewczyna w recepcji zadzwoniła we właściwe miejsce. Powiedziała, że to się często zdarza, iż obcokrajowcy mylą adres. Wkrótce pojawił się ktoś z domu gościnnego, znów na skuterze, jako najpopularniejszym środku transportu na Tajwanie. Poprowadził mnie do właściwego miejsca, gdzie znów okazało się, że nie ma dostępu do internetu. Całe szczęście była sobota i nie potrzebowałem go tak bardzo, ale ostatecznie umożliwili mi połączenie przez sieć komórkową. Mają tam całkiem szybki mobilny dostęp do internetu.

Kategoria góry i dużo podjazdów, na trzech kółkach, kraje / Tajwan, z sakwami, za granicą, wyprawy / Tajwan 2018, po dawnej linii kolejowej, rowery / GT

Yilan

  73.28  03:46
Jednak nie mogłem zostać w Jiufen, bo nie było taniego noclegu. Ruszyłem dalej, zaczynając od podjazdu. Dzień zapowiadał się upalny, więc dobrze zrobiłem, zaczynając podróż wczesnym przedpołudniem.
W końcu poznałem Tajwan od lepszej strony. Na drodze było bardzo mało aut, do tego przepiękne widoki z krętej górskiej drogi zapewniały rozrywkę podczas jazdy. Było nawet słychać egzotyczne ptaki, których śpiewu w Japonii nigdy nie słyszałem. W wielu miejscach zostały stworzone postoje z tarasami widokowymi i dwujęzycznymi tablicami informacyjnymi. A na samym szczycie był większy plac, na którym można było zjeść coś na ciepło lub na zimno. Wybrałem lody, bo nie dało się wytrzymać upału.
Zjazd był mozolny, bo skutery strasznie wolno jeżdżą i na krętych drogach nie jest prosto z wyprzedzaniem. Planowałem skrócić sobie drogę, ale ostatecznie myśl o ponownym podjeździe poprowadziła mnie na wybrzeże. Oczywiście cały czas jechałem po szlaku rowerowym nr 1, który potem zamienił się w szlak nr 1-7, aczkolwiek z początku wydawało mi się, że to tylko kierunkowskaz do szlaków od 1 do 7. Szlak poprowadził mnie do wioski Fulong, gdzie trafiłem pod stację kolejową i w sumie miałem się nią nie przejmować, ale zaciekawiła mnie droga do starego tunelu Caoling. Byłem nieufny z braku jakichkolwiek map turystycznych. Sądziłem, że to jakiś krótki tunel na pokaz. Zaskoczyła mnie liczba rowerzystów oraz to, że tunel przeprowadził mnie przez górę. Plan objechania cypla skrócił się o kilka kilometrów. Tajwan zaczyna mnie zaskakiwać na plus.
Ruszyłem wzdłuż wybrzeża. Widoki były przepiękne. Co jakiś czas pojawiały się świątynie, z której największą była Caoling Qingyun. Korek aut ciągnął się przy niej na kilka kilometrów – i to w środku tygodnia. Chciałem coś zjeść, ale mam ten problem, że widząc wszystko po chińsku, nie wiem jak zamówić jedzenie, bo nie wiem co jest czym i ile kosztuje. Próbowałem kilka razy podczas mojego pobytu, ale obsługa zawsze była bezinteresowna. Nie wiem, boją się obcokrajowców chcących wydać pieniądze na ich jedzenie? W Japonii od razu ktoś by do mnie podbiegł i zaczął pytać czy pokazywać palcem na menu. Zjadłem kawałek dalej, jak zwykle w sklepie samoobsługowym.
Zaplanowałem zatrzymać się w mieście Yilan. Droga była w miarę prosta, ale gdy zauważyłem znak dla rowerów kierujący w boczną uliczkę, postanowiłem zaspokoić ciekawość. Trafiłem na pola ryżowe. Co więcej, drogi były pozbawione sygnalizacji świetlnych. Pomyślałem, że lepiej trafić nie mogłem. Problem w tym, że drogi nie są połączone w spójną sieć i po kilku skrzyżowaniach musiałem szukać objazdów. Pewnie jadąc główną ulicą, dojechałbym w tym samym czasie.
Mój hostel był wyjątkowo wysokiej jakości. Co cechuje tajwańskie hostele, to drzwi zamykane na klucz. Dzisiaj klucz zastąpiła karta magnetyczna.
Kategoria góry i dużo podjazdów, na trzech kółkach, kraje / Tajwan, z sakwami, za granicą, wyprawy / Tajwan 2018, po dawnej linii kolejowej, rowery / GT

Szlakiem wąskich torów: Koronowo – Bydgoszcz

  139.94  06:23
Czas dokończyć podróż. Po zatrzymaniu się w Koronowie miałem do pokonania jeszcze kawałek do Bydgoszczy, Torunia oraz Inowrocławia.
Ruszyłem po 9, dzisiaj nie było mgły, więc liczyłem na ładne widoki. Niestety wczorajszy deszcz zostawił po sobie dużo śladów na drogach, więc czyszczenie maszyny zdało się na nic. Wiatr zmienił kierunek na północno-zachodni, ale było gorąco, bo temperatura utrzymywała się na poziomie 5,5 °C z porywami do sześciu.
Zatrzymałem się na stacji benzynowej na kawie, odszukałem początek drogi dla rowerów prowadzącej do Bydgoszczy i ruszyłem. Owa droga została w większości położona na miejscu zlikwidowanej linii kolei wąskotorowej. Najciekawszym punktem całej tej trasy jest most rozciągający się nad doliną, po której przepływa Brda. Planowałem już od ponad roku się tam udać, jednak wciąż nie było mi po drodze. W końcu, gdy się tam znalazłem, most już nie robił na mnie takiego wrażenia, jak na zdjęciach. Chyba Islandia mi napsuła w głowie.
Do Bydgoszczy ciągnęła się jako taka droga dla rowerów. Asfalt był mokry, a w wielu miejscach gnijące liście i błoto psuły całą przyjemność z jazdy. Była też kostka brukowa i odkryłem jej jedyną zaletę – jest sucha w przeciwieństwie do asfaltu. Był też biedobeton, na którym wywrotka może się skończyć w szpitalu ze względu na fakturę działającą jak bardzo gruby papier ścierny. Ktokolwiek na to pozwolił jest psychopatą.
Gdy dojechałem do Bydgoszczy, to całe to centrum gdzieś mi uciekło bokiem, a gdy się zorientowałem, to nie miałem ochoty zawracać. Pojechałem dalej, bo pewnie jeszcze niejednokrotnie tam wrócę. Chcąc wydostać się z miasta, wjechałem przypadkiem w jakieś przemysłowe tereny, na których równe drogi są pojęciem abstrakcyjnym. Dodatkowo łańcuch zaczął przypominać o potrzebie smarowania. Gdyby nie te deszcze. A może gdybym zaczął wozić ze sobą jakieś podstawowe narzędzia, to byłoby nawet lepiej. Ciekawe kiedy złapię pierwszego kapcia.
Zanim wjechałem do Bydgoszczy odrobinę kropiło, ale gdy wyjeżdżałem z niej, to lunęło na całego. I to deszczem ze śniegiem. Padało na szczęście krótko, toteż nie przemokłem kompletnie. Za Solcem – jako że jechałem kolarzówką – czekało mnie nieuniknione, czyli jazda drogą krajową. Gdybym jechał moim Trekiem, to mógłbym spróbować pojechać szlakiem nadwiślańskim, który poleciał gdzieś w las po nieutwardzonych drogach. Całe szczęście ruch nie był za duży, a kierowcy zachowywali się normalnie. No, może poza paroma niedowartościowanymi torunianami, którzy wyprzedzali lub mijali (na trzeciego) na gazetę.
Na obiad zatrzymałem się w przydrożnym barze o nazwie Route 10 Bar (wiecie, bo stoi przy drodze krajowej nr 10). W Toruniu odwiedziłem oczywiście punkt widokowy z panoramą na Starówkę. Liczyłem na dobre światło, bo słońce od czasu do czasu pojawiało się zza chmur, oświetlając pięknie krajobraz. Częściowo mi się udało, choć nie jestem zbyt zadowolony. Odwiedziłem też Toruńskie Pierniki, żeby zabrać kilka łakoci dla kolegów i koleżanek z pracy. Ponieważ w ogóle nie planowałem odwiedzać tego miasta, to szybko się zebrałem i ruszyłem w dalszą drogę. Trafiłem na zielony szlak rowerowy prowadzący do Gniewkowa tak samo, jak mój założony plan. Nie chciałem jednak jechać tą samą drogą. Za bardzo przekombinowałem, bo zabłądziłem i musiałbym wjechać na dwie drogi krajowe. Naprostowałem swój błąd i ostatecznie wróciłem na przebytą wcześniej trasę.
Do Gniewkowa prowadziła wygodna droga przez las. Prawie pusta, auta policzyć można było na palcach jednej ręki. Zmartwieniem były chmury, które toczyły się ciężko z północy. Musiałem się spiąć mimo zmęczenia i coraz ciężej pracującego łańcucha. Prognoza pogody mówiła o śniegu, ale przy 2 °C raczej nie było o tym mowy. Szlak z Gniewkowa do Inowrocławia prowadził trochę innymi drogami niż planowałem jechać, więc zrezygnowałem z niego i pojechałem na zachód, omijając drogę krajową. Wiało w twarz, a kierowcy oślepiali. Chyba nigdy się nie nauczą, a przecież byłem dobrze widoczny.
Dojechałem do Inowrocławia, zatoczyłem pętlę po centrum, aby znaleźć bankomat, kupiłem bilet na pociąg i, mając jeszcze kilka minut zapasu, wziąłem tradycyjnie dworcowego kebaba. Gdy kierowałem się na peron, z nieba zaczął padać śnieg. A jednak.
Kategoria po zmroku i nocne, setki i więcej, Polska / kujawsko-pomorskie, kraje / Polska, dojazd pociągiem, mikrowyprawa, po dawnej linii kolejowej, rowery / GT

Cyklotrasa milicka

  195.60  08:55
Minęło sporo czasu od mojej ostatniej wycieczki. Dzisiaj postanowiłem pokonać wytyczoną na starym nasypie kolejki wąskotorowej 20-kilometrową drogę dla rowerów z Sułowa do Grabownicy w Parku Krajobrazowym Dolina Baryczy. Musiałem tylko znaleźć się na Dolnym Śląsku.
Na początku tego miesiąca wybrałem się w dwutygodniową podróż za granicę. Niestety bez roweru, choć miałem plany wypożyczenia czegoś na miejscu. Nie udało się, ale odkryłem w sobie zamiłowanie do backpackingu. Przynajmniej z początku, bo gdy po kilku dniach chodzenia z ciężarem na plecach zaczęły boleć nogi, to oczywiście odechciewało się wszystkiego. Po powrocie plecak rzuciłem w kąt, a na rower nie mogłem znaleźć czasu ani ochoty. Rozleniwiłem się po prostu. Dzisiaj w końcu udało mi się wziąć w obroty plan sprzed kilku już lat.
Droga na południe to zdecydowanie nuda. Wrzuciłem do planu kilka miejscowości, w których moje koło nie odcisnęło śladu, a które były oznaczone na żółto na mapie Demartu jako miejscowości z cennymi zabytkami. Powoli zaczynam się też rozglądać za oznakami jesieni. To chyba moja ulubiona pora roku i nie może w niej zabraknąć widoku złotego stroju Matki Natury. A jeszcze gdy dodać góry, to już całkiem – nogi miękną, aby zatrzymać się do zdjęć.
Do Sułowa, czyli początku mojej głównej atrakcji na dzisiaj, dotarłem wieczorem. Słońce zaczynało czerwienieć na niebie, a przede mną tyle kilometrów. Planowałem z początku pojechać aż do Kępna, żeby zaliczyć przy okazji jakąś gminę, ale to kawał drogi; i gdzie później szukać pociągu do domu? Pozostawało trzymać się planu.
Droga dla rowerów ma kilka różnych nawierzchni – asfaltową, szutrową i betonową. Największego minusa projektanci mają za brak jakiegokolwiek przejazdu dla rowerów. Każde skrzyżowanie z drogą czy nawet z leśną ścieżką kończyło się w taki sposób, że zgodnie z polskim prawem musiałbym zsiąść z roweru, przeprowadzić go przez skrzyżowanie i dopiero za nim jechałbym dalej. Ciekaw jestem, czy w historii tej trasy ktokolwiek tak zrobił.
Wciąż się głowiłem, dokąd udać się na pociąg powrotny. Było kilka miast na oku. Między innymi Milicz, dlatego nie skręcałem do jego centrum w trakcie przejazdu. Kawałek dalej znalazłem się w rezerwacie Stawy Milickie, który rozbrzmiewał ptasim śpiewem, a w zasięgu wzroku nie było żywej duszy. Cieszyłem się też z braku śmieci wzdłuż mojej drogi. Do czasu, aż spotkałem dzikie wysypisko. Szlag człowieka trafia, gdy widzi ślady ludzkiej próżności i głupoty.
Niestety na pociąg z Milicza nie zdążyłbym, dlatego skierowałem się do Ostrowa Wielkopolskiego. Zmrok zbliżał się wielkimi krokami, na niebie pojawił się olbrzymi księżyc (jutro będzie jego perygeum). Gdy znalazłem się w Sulmierzycach, wiedziałem, że nie wyrobię się do Ostrowa, dlatego sprawdziłem w internecie rozkład jazdy pociągów z Krotoszyna. Przycisnąłem mocniej w pedały i na peronie znalazłem się na 3 minuty przed pociągiem. Niestety popełniłem jeden błąd, bo wydawało mi się, że wsiadam do bezpośredniego pociągu do Poznania. Niestety ostatnią stacją było Leszno. Okazało się, że wertując rozkład jazdy, spojrzałem na pociąg o godzinie 18, a było po 20. Co zrobić? Dojechałem do Leszna, tam kupiłem bilet na kolejny pociąg i poszedłem zdrzemnąć się na ławce. Miałem na to ponad 4 godziny. Myślałem o pojechaniu do Poznania rowerem (dojechałbym do domu dużo wcześniej niż pociągiem), ale nie miałem już ani sił, ani ubrań na tę chłodną noc.
Przykre wieści. Przejechałem dopiero 11 tys. km na obecnym napędzie, a zębatka nr 5 (w 7-rzędowej kasecie) przestała być funkcjonalna. Najwidoczniej najczęściej jej używałem, więc zaczęła powodować przeskakiwanie łańcucha. Podejrzewam, że winny jest brak zróżnicowania terenu, abym mógł korzystać ze wszystkich biegów. Powinienem w ogóle kupić sobie jakiś single speed z paskiem zamiast łańcucha. Toby dopiero był hippisowski rower na poznańskie „włości”. Tylko czy warto, skoro nie podoba mi się tutaj?
Kategoria kraje / Polska, Polska / dolnośląskie, po zmroku i nocne, setki i więcej, Polska / wielkopolskie, dojazd pociągiem, po dawnej linii kolejowej, Wielkopolski Park Narodowy, rowery / Trek

Pędem do Wrocławia

  130.43  06:09
Noc przespałem całą, a pospałbym jeszcze z pół dnia, odrabiając ostatnie noce pod gwiazdami. Wstałem z budzikiem. Poranne mgły wciąż nie ustępowały. Na dzisiaj zaplanowałem dojechać do Wrocławia na pociąg do domu. Byłem tak zmęczony, że na nic nie miałem ochoty, ale zmobilizowałem się i pojechałem szukać sklepu, żeby zjeść śniadanie.
Mgła okazała się być przyjemna, jednak przeszła dosyć szybko, a słońce zaczęło przypominać o swoim – już codziennym – planie. Co kilka kilometrów przystawałem i zmieniam swój plan podróży. Ostatecznie zrezygnowałem z Kłodzka i skierowałem się do Srebrnej Góry. Wjechałem do samej twierdzy, bo mogłem. Okolica bardzo silnie promuje rowery. Już miałem kupić bilet wstępu do obiektu, gdy zorientowałem się, że zgubiłem pieniądze. Musiało to być na parkingu ośrodka, w którym się zatrzymałem, bo już wczoraj zauważyłem, że nie zamknąłem portfela po wizycie w recepcji. Później nie sprawdziłem jego zawartości i tak się to skończyło. Przeklinając pod nosem, zjechałem ze wzniesienia. Przegapiłem przy tym kilka widoków.
Skierowałem się na Ząbkowice Śląskie. W planach był Kamieniec Ząbkowicki, jednak już raz tam byłem, a tamtejszy zamek zobaczę kiedy indziej. Tak samo Góry Stołowe i Twierdzę Srebrnogórską. Może nawet przejdę trasę linową w Srebrnej Górze, bo zrobiła na mnie spore wrażenie.
Na mapie zauważyłem drogę dla rowerów na miejscu dawnej linii kolejowej. Z ciekawości chciałem się tamtędy przejechać. Nie dość, że przegapiłem jej początek, to okazała się zwykłą polną drogą. Prawie, bo brakowało jej normalności. Jakiś baran wypełnił dziury śmieciami, przez co mijanie się z innymi rowerami (o dziwo ktoś był chętny się tamtędy przejechać) to tragedia. W ogóle mijanie tych leżących śmieci to pomyłka. Zjechałem stamtąd czym prędzej i spotkałem dwóch kolarzy z Wrocławia. Nie byli pewni, czy jadą w dobrym kierunku, więc im pomogłem. Po krótkiej pogawędce pojechaliśmy w swoje strony. Zaliczyłem Ząbkowice Śląskie, Ziębice, a nawet deszcz. Na szczęście lekki. Potem kierunek na Strzelin. Z początku mozolnie kilometr za kilometrem, ale potem sprawdziłem rozkład pociągów i spiąłem się. Objechałem jak głupi centrum miasta, na stacji benzynowej zjadłem kanapkę, zaspokoiłem ciekawość ekspedientki, która ostatecznie stwierdziła, że 90 km to mało (domyśliłem się, że jest zagorzałą rowerzystką zmuszoną do siedzenia w pracy) i ruszyłem na północ. Miałem kroczyć bocznymi wioskami, ale ruszyłem z impetem po wojewódzkiej. Gdy zobaczyłem znak „Wrocław 27”, zacząłem pilnować, żeby licznik nie zszedł poniżej 27 km/h. Miałem 80 minut do pociągu. Potem jeszcze wiatr się wzmógł i jechałem 30-33 km/h. Na dworzec dotarłem na ponad pół godziny przed odjazdem. Kupiłem jedzenie, bilet, wsiadłem do pociągu, ochrzaniłem palacza za trucie mnie i po ochłonięciu przebrałem się, żeby nie zabić nikogo moim odorem, chociaż i tak nie znalazło się wolne miejsce siedzące, więc spędziłem podróż na podłodze. Czułem ogromne zmęczenie i lekki niedosyt.
Dokąd następnym razem? Może znów Bieszczady? Albo odłożę je na jesień. Idealna pora. Teraz wybiorę coś bliżej. W Sudetach już nie mam gmin do zaliczania, więc nie będzie tej spinki. Może wrócę pod Javorník? Tam było ładnie, choć za dużo kamieni na mój sprzęt. Jakby było dobrze jeździć zwrotnym i lekkim MTB po takich ścieżkach. Marzenie. Trzeba objechać ostatnie gminy pod Poznaniem i pomyśleć o zmianie miejsca zamieszkania. To jest pewne, ja nie potrafię siedzieć w jednym miejscu, stąd te coraz częstsze podróże w dalekie miejsca. Nudzi mnie Poznań, za długo w nim siedzę. Będę to powtarzał do skutku.
Kategoria kraje / Polska, Polska / dolnośląskie, góry i dużo podjazdów, setki i więcej, dojazd pociągiem, mikrowyprawa, po dawnej linii kolejowej, rowery / Trek

Morze przed zachodem

  219.85  10:07
Ja się chyba nigdy porządnie nie wyśpię. Całą noc bardziej leżałem, czuwając niż śpiąc. Tak bez powodu, bo prostaki z głośnymi blachosmrodami zniknęli dosyć wcześnie. Dodatkowo 14 °C w namiocie nie pomagało, bo wziąłem śpiwór z komfortem 22 °C. Oczywiście ta noc negatywnie wpłynęła na moje mięśnie, więc mój plan dotarcia nad morze właśnie dzisiaj mógł się nie udać.
Ruszyłem po godzinie 7. Na spotkanej stacji benzynowej doładowałem się kawą i zacząłem mozolnie rozgrzewać swoją „maszynerię”. Nie poszło tak źle i już po kilku kilometrach posuwałem się bardzo szybko. Niestety nie tylko ja zmierzałem nad morze, bo wyprzedzało mnie bardzo dużo aut, zwłaszcza takich z kuframi na dachu. Wciąż liczyłem, że coś się zmieni.
Za Trzcianką ruch prawie znikł. W Wałczu pojawił się problem logistyczny, aby dostać się do Złocieńca. Nie było bezpośredniej drogi. Google zaproponował mi teren, ale po wczoraj miałem ich zdecydowanie dość (terenu i Google'a). Wypadło na drogę krajową. Najpierw się ucieszyłem, bo wjechałem na asfaltową drogę dla rowerów, ale potem zdenerwowałem, gdy po chwili zakończyła się idiotycznymi barierkami. Pozostało mi jechać po krajówce – bez pobocza.
Po kilku kilometrach skręciłem na znalezioną na mapie drogę. Była zaznaczona jako asfaltowa, ale w rzeczywistości to polna droga. Za to nie lubię map społecznościowych, bo zbyt często zdarza się, że drogi są rysowane przez nieuków. Na szczęście nie było piachu. Potem pojawił się asfalt, nawet jakiś podjazd się znalazł, a za kościółkiem z muru pruskiego znów teren. Tym razem miałem olbrzymie szczęście trafić na piachy. Ach, jaka to przyjemność się po nich wolno toczyć. Koniec końców dotarłem niespodziewanie na asfalt. Potem skończył się cień rzucany przez drzewa i zaczęło smażenie w słońcu. Obawiałem się jazdy w tej temperaturze, bo termometr wskazywał 35 °C w moim cieniu, a nawet 41 °C jako maksimum. Najgorzej było na podjazdach. Na prostych mogłem wytworzyć kojące opory powietrza, ale i tak nie było przyjemnie.
W Złocieńcu wjechałem na asfaltową drogę dla rowerów. Była ona szczególna, bo mając 22 km, prowadziła do Połczyna-Zdroju. Została utworzona na starym nasypie kolejowym. Ma odcinki lepsze, ma i gorsze, ale to dobra droga. Godna polecenia, przynajmniej póki wciąż istnieje. Przyroda kiedyś ją zabierze.
Niestety wszystko co dobre szybko się kończy. Wiatr z południa zaczynał się zmieniać na północny. Dodatkowo naszły takie chmury, że zostało niecałe 30 °C. Na szczęście nie padało.
Od Połczyna-Zdroju miałem już tylko 60 km do Koszalina. Jak na złość opadłem z sił, i to w takim momencie. Nie było łatwo pokonać wspomniany dystans. Drogi też nie zawsze pozwalały na jazdę prosto. Dopiero na kilkanaście kilometrów przed Koszalinem wjechałem na drogę dla rowerów. Czasem asfaltowa, czasem brukowa, a nawet cementowa, ale dało się jechać bardziej komfortowo niż w wielu polskich miastach. Widziałem po ulicach Koszalina, że padało kilka godzin wcześniej. Miałem szczęście, że niespiesznie dotarłem do celu. Wiatr znad morza robił się coraz chłodniejszy, a przede mną pozostały jeszcze dojazd do Mielna, kolacja i poszukiwanie kempingu. Znów wszystko na ostatnią chwilę. I jak tu zwiedzić Koszalin?
Na przejściu dla pieszych w centrum Koszalina grają melodię, którą pamiętam z rodzinnego miasta – Chełma. Aż dziwnie tak usłyszeć melodię, której się nie słyszało już chyba kilkanaście lat. Nie przypominam sobie, żeby ją gdzieś jeszcze odtwarzali.
Wypatrzyłem na planie miasta drogę do Mielna. Nie miałem tej wsi w planach, więc nie wszystko szło po mojej myśli. Najpierw dojechałem do miejsca, w którym powinna zaczynać się droga dla rowerów. Zastałem jedynie ogrodzone roboty drogowe i zakaz wstępu. Nie ma się co poddawać; ruszyłem pod wiadukt, żeby znaleźć inny sposób na bezpieczne wydostanie się z miasta. Gdy się to udało, całą drogę do Mielna pokonałem po drogach dla rowerów. Nie polecam, bo pewien odcinek jest tak strasznie stary, że drogowcy o nim zapomnieli. W końcu zorientowałem się dlaczego zrobiło się tak chłodno. Była lekka mgła, a poznałem to po mlecznym słońcu.
Dojechałem do Mielna po godz. 20, zobaczyłem morze, podzieliłem się szczęściem, poczułem piasek na stopach. Wspomniałem, że z Poznania przyjechałem w sandałach? Nie polecam na tak długich odcinkach. Spełniłem też jeden z celów wyprawy – zjadłem grillowaną rybę. Nie udało mi się wykąpać w morzu, ale w tym roku jest jeszcze wiele miast do odwiedzenia po raz kolejny (rok temu przejechałem trasę ze Świnoujścia na Hel).
Gdzie szukać noclegu? Odwiedziłem jakieś osiedle, bo wydawało mi się, że jest tam pole namiotowe, które wypatrzyłem rok temu. Nie było, ale zaintrygowało mnie czerwone niebo. Gdy dotarłem nad brzeg morza, słońce właśnie się schowało. Co za pech. Na szczęście nie chodził on za mną, bo w końcu trafiłem na czynny kemping z możliwością rozbicia namiotu. Miał nawet ciepłą wodę. Nie wiem, co będę robić jutro. Za wcześnie przyjechałem.
Kategoria Polska / zachodniopomorskie, kraje / Polska, pod namiotem, setki i więcej, terenowe, Polska / wielkopolskie, z sakwami, mikrowyprawa, po dawnej linii kolejowej, rowery / Trek

Powroty potrafią być długie

  204.04  09:41
Kolejny chłodny dzień przede mną. Jeszcze rano niebo było błękitne, ale gdy wyszedłem na dwór, czarne chmury zaczęły mnie martwić. Po nieprzespanej nocy i szybkiej kawie na Orlenie obok motelu ruszyłem w dalszą drogę z nadzieją, że dojadę do domu suchy.
Jagów, godz. 10.31
Pyrzyce mają kawał solidnych murów. Szkoda że drogi dla rowerów są tam źle oznaczone. Za miastem trafiłem na bardzo dobrej jakości ciąg pieszo-rowerowy na starym nasypie kolejowym. Tylko po co tam szykany?
Kolejne miasto – Pełczyce – było na wyciągnięcie ręki. Mnie jednak coś podkusiło, żeby wjechać w teren. Dużo tutejszych dróg jest wyłożonych kamieniami. Po pewnym czasie zauważyłem goniącą mnie chmurę burzową. Na szczęście przeszła bokiem, ale niespodziewanie pojawiła się kolejna. Zaczęło się od lekkiej mżawki, potem coraz mocniejszego deszczu, aż znalazłem przystanek z wiatą. Gdy oglądałem się za siebie, widziałem jak bardzo nie chciałem znaleźć się pod tamtymi chmurami. Po kilku minutach wszystko ucichło. Trzeba było ruszać dalej.
Bobrówko, godz. 11.55
Słońce coraz częściej wychylało się zza chmur. Temperatura się podwoiła w stosunku do poranka. Po kilku kilometrach wygodnych asfaltów znów wjechałem na kamienne ścieżki. Byłem coraz bliżej Strzelec Krajeńskich, gdy natrafiłem na znak prowadzący do głazu „Leżący Słoń”, ale daleko tej skale do zwierzęcia. Spodnie całe pożółkły od pyłku z kwiatów rzepaku, przez który trzeba było się przedrzeć, aby ów głaz obejrzeć. Czy on ma jakąś wartość historyczną?
Gościmiec, godz. 14.18
W chwili gdy tylko zobaczyłem dużą liczbę kałuż, zaczęło kropić. Wisiała nade mną kolejna czarna chmura. Zastanawiałem się tylko kiedy to się skończy. W Strzelcach Krajeńskich zobaczyłem zachowane w świetnym stanie mury obronne i wyznaczony wzdłuż nich szlak rowerowy. Jaka szkoda, że droga, po której szlak prowadzi jest wyboista. Na mapie okolic miasta zauważyłem napotkanego „Leżącego Słonia”. Najwidoczniej ma jakieś znaczenie. Chmury mnie nie opuszczały. Raz po raz jakaś przelatywała po niebie obok lub nade mną, strasząc drobnym deszczem.
Puszcza Notecka, godz. 15.19
Przejechałem przez Noteć i po chwili znalazłem się oczywiście w Puszczy Noteckiej. Spokój, brak blachosmrodów, brak wiatru – wspaniale.
Międzychód, godz. 17.17
Trochę mi zeszło w puszczy. W końcu przekroczyłem Wartę, dojechałem do Międzychodu i zmieniłem plany. Miało być trochę nowych dróg, ale musiałem z tego zrezygnować, zwłaszcza że od pewnego czasu czarne chmury zakrywały całe niebo. Wybrałem drogę krajową, aby w Tarnowie Podgórnym skręcić na Kiekrz i wygodnie wrócić do domu. Żeby jeszcze pogoda mi na to pozwoliła.
Młodasko, godz. 19.42
Droga krajowa nie do końca była dobrym pomysłem. Panował strasznie duży ruch, a pobocza było ledwo pół metra. Dopiero za Pniewami poboczu się urosło. Właściwie zapomniałem już jak beznadziejne jest to miasto. Zakazy wjazdu rowerem, drogi dla rowerów z kostki i jeszcze gigantyczne progi zwalniające. Oni wiedzą jak zniechęcać do siebie przejezdnych.
Pomyślałem sobie, żeby może pojechać przez Kaźmierz, ale po ostatecznym zbadaniu mapy porzuciłem wszystkie poprzednie pomysły, bo droga w Sadach wydała mi się jeszcze krótsza. Byłoby pewnie łatwiej z nawigacją.
Poznań, godz. 20.00
Nawet nie wiem kiedy złapał mnie zmierzch. Do Poznania dojechałem dosyć szybko po znanych mi drogach, ale tak jakoś inaczej się jedzie wieczorem, a inaczej po zmroku. Coraz dłuższe dni pozwalają się cieszyć światłem jeszcze dłużej. Trzeba to wykorzystywać. Ciekawe dokąd mnie poniesie następnym razem.
Pokonałem pierwsze w tym roku 200 km. Niestety drugiego dnia ciężko się jechało. Siedzenie bolało okropnie. Mogłem użyć sakw, bo zapakowałem się w plecak i nie był on najlżejszy. Muszę w końcu odwiedzić serwis rowerowy i zrobić przegląd roweru.

Kategoria Polska / zachodniopomorskie, kraje / Polska, Puszcza Notecka, setki i więcej, terenowe, Polska / wielkopolskie, mikrowyprawa, po dawnej linii kolejowej, rowery / Trek

Pamiętniki ze Szczecina

  176.76  08:40
Prognoza pogody przewidywała deszcze. Co roku w maju są deszcze, ale po minionym weekendzie wiedziałem, że nie chcę siedzieć bezczynnie. Wsiadłem wcześnie do pociągu i pojechałem jak najdalej. Za cel obrałem Szczecin. Kusił mnie od dawna. Byłem w nim rok temu, więc miałem łatwiej. Mogłem zrezygnować ze zwiedzania. Dalszy kierunek – Nowe Warpno. Do domu wracam jutro.
Police, godz. 11.28
Z lekkim opóźnieniem dotarłem do Szczecina przed godziną 10. Od razu zaskoczył mnie chłodny wiatr. Miałem nadzieję jechać dzisiaj w letnich ubraniach, ale nie dało się. Po drugim śniadaniu ruszyłem w trasę. To miasto jest tak bardzo rozwinięte, a Poznań? Stanął i koniec – żadnych inwestycji w centrum. Niestety wygodne drogi poprowadziły mnie lekko w złym kierunku. Przedmieścia już nie są takie kolorowe (nie dosłownie, bo gdzie nie spojrzeć są jakieś bohomazy z graffiti). Bałbym się po nich poruszać po zmroku. Na mojej drodze stała emanująca bardzo negatywnymi emocjami dzielnica. Po pokonaniu kilkudziesięciu pagórków wydostałem się do Postolic. Po dwóch godzinach miałem 20 km na liczniku. Z nieba zniknęło słońce.
Nowe Warpno, godz. 14.10
Wjechałem na wygodną drogę wojewódzką, ale niedługo się nią cieszyłem, bo w planie znalazł się teren. Nie zawsze wygodny, ponieważ pojawił się piach, czasem kilka kałuż, aż trafiłem na ogrodzenie. Mapom Google przydałaby się aktualizacja. Pojechałem do głównej drogi, ale zaraz w Warnołęce wróciłem na swój szlak. Nie było przyjemnie, bo na drodze leżały płyty betonowe.
Zalew Szczeciński ślicznie się prezentował, zwłaszcza wyspa Wolin na horyzoncie. W Nowym Warpnie trafiłem na wygodną drogę dla rowerów stworzoną na starym nasypie kolejowym. Samo miasteczko jest najbardziej zadbanym ze wszystkich, które kiedykolwiek odwiedziłem. Wywarło na mnie ogromne wrażenie. Zatrzymałem się w barze, zjadłem oczywiście pyszną rybę, choć rachunek mnie zamurował. Najedzony ruszyłem na południe.
Niedaleko granicy z Niemcami, godz. 15.17
Nie pojechałem na południe. No, przynajmniej nie od razu. Poruszałem się odcinkiem drogi dla rowerów stworzonej na starym nasypie kolejki wąskotorowej. Gdy się urwała, będąc zawiedzionym, uznałem, że pozostaje mi tylko droga przez Puszczę Wkrzańską. Trafiłem jednak na dalszą część tamtej drogi, tym razem z zezwoleniem na ruch pieszych (swoją drogą mogliby kiedyś połączyć te dwa odcinki). Rzuciłem okiem na mapę i po dłuższym namyśle zdecydowałem, że trzymanie się planu nie doda tej wyprawie przygody. Upewniłem się, którędy mogę jechać i pomknąłem do Niemiec.
Dobieszczyn, godz. 14.32
Po niemieckiej stronie nie było wygodnie. W dodatku się zagapiłem i pojechałem drogą okrężną. Okazało się, że Niemcy też zrobili drogę dla rowerów na nasypie starej kolei. Szkoda tylko, że nie połączyli swojego odcinka z polskim. Sama droga była gruntowa z odrobiną kamieni. Na pewno było wygodniej niż po bruku na drodze publicznej. Przy okazji zaczęło kropić. Wiedziałem, że tamte ciemne chmury nie wisiały na próżno. Na szczęście opad nie był uciążliwy.
Wróciłem do Polski, bo miałem do zaliczenia jedną Dobrą gminę. Od razu nawierzchnia dróg zmieniła się na mniej wygodną i pierwszy z brzegu polaczek pokazał jakim jest cwaniakiem, wyprzedzając mnie „na gazetę”. Mogłem darować sobie zaliczanie gmin i pozostać w Niemczech.
Blankensee, godz. 17.32
Potem jeszcze kilku innych polaczków po obu stronach granicy przyprawiło mnie o złość lub zawroty głowy. Nie wiem, czy to Pomorzanie są takimi kretynami (wszyscy cwaniacy na blachach województwa zachodniopomorskiego), czy ja miałem takiego pecha, żeby trafić na tyle bezmyślnych ciot.
W Stolcu (wymyślna nazwa) chciałem przekroczyć granicę, jednak przegapiłem drogę. Kolejna próba była dalej i udało się, gdy przeskoczyłem kamień zagradzający przejście. Chyba blokada dla konnych. Ponownie w Niemczech i zrobiło się jakoś przyjemniej. Ładne miejsca, nawet deszcz zacinający od czasu do czasu czy temperatura spadająca nawet do 10 °C nie przeszkadzały. Gdyby tylko nie polaczki, byłaby sielanka.
Nadrensee, godz. 19.04
Znalazłem się na głównej drodze, a właściwie obok, bo co chwila jakaś droga dla rowerów się pojawiała. Czasem jakości, której ze świecą szukać w Polsce, czasem było tak źle, że polskie dziurawe drogi stawały się przyjemnością. Były dziesiątki wzgórz, które pokonywałem powoli. Dopadło mnie zmęczenie. Nie pomagały ani banany, ani batony. Ciężko się kręciło. Zmierzch mnie gonił, więc zjechałem do lasu, tak na skróty, bo innej możliwości nie widziałem. Pomogłem też Polakom z zapasem paliwa na 30 km dojechać do Gryfina. Sam też się tam kierowałem, ale musiałem się dostać o własnych siłach.
Gryfino, godz. 20.33
Nagle poczułem przypływ energii i od razu prędkość zaczęła wyglądać normalnie. Zmodyfikowałem swój plan, żeby jak najszybciej znaleźć się w Polsce. Jak przez całą podróż po Niemczech widziałem raptem kilka aut, tak na drodze krajowej B2 były ich tuziny. 90% na polskich blachach. Dokąd oni wszyscy tak pędzili?
Wjazd do Polski znów nie był komfortowy, ale to szczegół. Pojawił się inny problem. Miałem 30 km do następnego miasta, a godzina nie była już młoda. Bałem się o nocleg.
Pyrzyce, godz. 23.20
Zapadł zmrok, gdy wjeżdżałem na leśną dróżkę. Zachciało mi się zaliczyć jedną gminę, do której nie było i pewnie nie będzie mi po drodze. Niby jestem już duży, ale im głębiej w las, tym bardziej mnie ciarki przechodziły z każdym napotkanym zwierzem. Po pewnym czasie zaczęły mnie piec ręce od klaskania, tak obawiałem się, że zaraz wyskoczy reszta stada napotykanych saren i trafią akurat we mnie. Czasem dokuczała też wyobraźnia. Potrafi być bujna.
Gdy wyjechałem z lasu, pojawiły się wysokie trawy i kolejne zmartwienia. Obawa przed kleszczami przede wszystkim. Drugie było pytanie – czemu ta latarka się sama przełącza na inne tryby? Przy poziomie 10% niewiele widziałem, a droga nie była równa. Kiedy już dotarłem do asfaltu, przegapiłem skręt i wydłużyłem sobie dystans. Gdy w końcu dotarłem do Pyrzyc, zastałem tylko jeden hotel (i dwie kwatery prywatne, ale o takiej porze nie wypadało dzwonić). W hotelu pojawił się bezdomny, który się na mnie rzucił, gdy wcisnąłem przycisk wzywania recepcjonistki. Ciekawe jak zareagowałbym, gdybym użył gazu pieprzowego. Trzeba sobie kupić coś takiego – przydałoby się także na psy. Bezdomny to jakiś znajomy recepcjonistki. Nie chcę, żeby moje podatki szły na takich śmieci. Odradzam ten hotel. Pokój, który dostałem miał cienkie ściany. Włączony telewizor czy nawet chrapanie z innych pokojów bardzo przeszkadzały. Ciężko będzie wcześnie wstać nazajutrz. W dodatku długa droga przede mną.

Kategoria Polska / zachodniopomorskie, kraje / Polska, kraje / Niemcy, setki i więcej, za granicą, dojazd pociągiem, mikrowyprawa, terenowe, po dawnej linii kolejowej, rowery / Trek

Majówka: dzień 4

  139.87 
Dnia czwartego kontynuowałem moją podróż po Mazurach :) Ponieważ plan był dojechać do pola kempingowego pod Kępnem, to nie miałem wiele czasu na zwiedzanie. Wkrótce jednak powrócę tutaj.
Udałem się w kierunku Kępna. Przepiękne miasto. Chyba najpiękniejsze z odwiedzonych podczas całej majówki :) W dodatku mają wiele ścieżek rowerowych, które w dodatku prowadzą do samego Rynku!
Noc miałem spędzić na polu kempingowym, lecz nie znalazłem go (głupia mapa!). Było jednak spokojnie, nawet lepiej niż drugiej nocy :)
Kategoria Polska / dolnośląskie, pod namiotem, setki i więcej, z sakwami, Polska / wielkopolskie, kraje / Polska, wyprawy / Dolny Śląsk 2012, po dawnej linii kolejowej, rowery / Trek

Kategorie

Archiwum

Moje rowery