Trwa ładowanie…
Trwa ładowanie…

Widzisz podstawowy wygląd strony. Wystąpił problem z serwerem plików. Napisz do mnie, gdyby problem występował zbyt długo.

Andrzej na rowerze

Wpisy archiwalne w kategorii

po dawnej linii kolejowej

Dystans całkowity:12432.96 km (w terenie 1150.13 km; 9.25%)
Czas w ruchu:657:09
Średnia prędkość:18.71 km/h
Maksymalna prędkość:60.10 km/h
Suma podjazdów:62144 m
Maks. tętno maksymalne:130 (66 %)
Maks. tętno średnie:154 (78 %)
Suma kalorii:11368 kcal
Liczba aktywności:117
Średnio na aktywność:106.26 km i 5h 39m
Więcej statystyk

Stary most

  122.72  05:19
Na dzisiaj zaplanowałem wybrać się do Puszczy Noteckiej. Marzyło mi się znaleźć wrzosy, ale obecnie mam tylko kolarzówkę, a jedyne stanowisko tych roślin, które kiedyś znalazłem, wymagało ciężkiego orania piaszczystych dróg. Nie pozostało mi nic innego, jak odwiedzić moją ulubioną drogę dla rowerów. Tym razem chciałem ją przejechać w przeciwnym kierunku.
Czuć było późne lato. Było ciepło, ale wiał chłodny wiatr. Ruszyłem w stronę Kiekrza. Tym razem ominąłem te niebezpieczne drogi dla kaskaderów w Przeźmierowie, jadąc przy giełdzie samochodowej. Jeszcze gdyby tak zrobili asfalt na drodze z Rokietnicy do Pamiątkowa, to miałbym świetną trasę do Obrzycka albo i dalej. Droga na wschód od Jeziora Pamiątkowskiego już została wyremontowana.
W Szamotułach odbywał się jakiś festyn. Człowiek opowiadał o rowerach, więc założyłem, że to festyn rowerowy. W Obrzycku wypróbowałem nieznaną mi wcześniej drogę do Brączewa. Świetny asfalt, pewnie po remoncie. Ciut za wąsko, ale droga prowadzi tylko do dwóch wiosek, więc ruch powinien być znikomy. W Brączewie znajduje się stary most kolejowy, wykorzystywany przez miejscowych do przeprawy przez Wartę. Gdyby go wyremontowali, rowerzyści mogliby bez problemu pokonać całą drogę Obrzycko – Oborniki. W końcu dostrzegłem też zamek w Stobnicy. Ciekawe, ile jeszcze lat będzie powstawał. W dzisiejszych czasach to już nie jest kwestia dekad.
Połknąłem całą trasę do Obornik. Wiało z zachodu, więc w końcu miałem trochę ulgi. W Obornikach nawet zrobiło się słoneczniej i jakby cieplej. Nie miałem ochoty na jazdę po drodze krajowej, więc ruszyłem przez Objezierze, potem starymi dziurami, aż do Poznania.
Kategoria kraje / Polska, Polska / wielkopolskie, setki i więcej, Puszcza Notecka, po dawnej linii kolejowej, rowery / GT

Ponownie na szlaku w Puszczy Noteckiej

  112.49  04:49
Miałem ochotę pojechać do Puszczy Noteckiej, żeby ponownie odwiedzić niedawno odkrytą drogę z Obornik do Stobnicy.
Było dość pochmurno, dzięki czemu jechało się przyjemnie. W Poznaniu zastałem sporo remontów i na kilku musiałem szukać objazdów. Dalej nie kombinowałem i pojechałem prosto drogą krajową. Była zalana autami – całe szczęście tylko w kierunku Poznania. Pomijając Japonię, to ostatnio taki wysyp aut pamiętam z Islandii.
Nuda tak patrzeć na kolumnę mijanych aut, ale szybko zleciało i dotarłem do Obornik. Tam dojechałem do początku mojego celu. Zaskoczyło mnie, że była to w większości droga asfaltowa. Co prawda z kilkoma wysepkami wyłożonymi kostką Bauma, ale byłem pod wrażeniem. W innych częściach miasta wybudowali przecież tyle dróg dla kaskaderów, a tutaj się postarali.
Wjechałem wreszcie na właściwą drogę biegnącą po dawnym nasypie kolejowym, która, jak się dowiedziałem, powstała aż 2 lata temu. Zwróciłem dzisiaj uwagę na kilka nierówności, które ostatnim razem umknęły mojej uwadze, ale to nic w porównaniu z morzem przyjemności, jakie powstało na tym kilkunastokilometrowym odcinku.
Kierunek powrotu do domu obrałem standardowo przez Obrzycko i Szamotuły. Zaczęły się żniwa, więc dużo kombajnów kurzyło przy drogach. Bez maski można najeść się mnóstwa pyłu. A kawałek przed Poznaniem udało mi się znaleźć słoneczniki. W końcu!
Kategoria kraje / Polska, Polska / wielkopolskie, Puszcza Notecka, setki i więcej, po dawnej linii kolejowej, rowery / GT

Kolejny trójstyk granic i Suwałki

  145.12  09:12
W nocy chwilę popadało. Przynajmniej sąsiad się uciszył, bo nie przestawał mielić jęzorem. Ranek był bezchmurny i upalny. Kontynuowałem jazdę po szlaku Green Velo.
Na początek dużo terenu. Wjechałem na dawne nasypy kolejowe, które zostały wysypane szutrem i przekształcone w... drogi dla rowerów. Na każdym skrzyżowaniu stoi znak, chyba że akurat droga jest dojazdowa, to wtedy są jakieś ograniczenia, ale nikt się do tych znaków nie stosuje, jak zauważyłem. Blachosmrody pędzą, zostawiając chmury kurzu, drogi usłane tarką od zbyt dużej prędkości poruszających się aut, nawet na drogach dla rowerów. Typowa polska mentalność.
Dawny szlak kolejowy piął się wysoko po wzgórzu. Minąłem dziesiątki rowerzystów. Po jakimś czasie naszły chmury i temperatura zrobiła się przyjemna. Do tego wiał porywisty wiatr zachodni, więc jechało się całkiem lekko. Z chmur od czasu do czasu coś pokropiło, ale bez szału. Nie zapowiadało się na ulewę, jak 2 lata temu.
Gdy dotarłem do Gołdapi, zdecydowałem się zrobić krótki postój w docelowo połowie podróży, aby wypić kawę i zjeść coś słodkiego. Jedyne stoliki wystawione na zewnątrz miała wytwórnia kołaczy węgierskich. Nigdy ich nie próbowałem. Upodobałem sobie z menu smak szarlotki i to była bomba. Nie tylko kaloryczna, ale też kawał smacznego ciasta.
Po chwili wytchnienia na asfaltach znów wróciły drogi terenowe. Niestety jakością były jeszcze gorsze. Tarka miejscami była nie do ominięcia i telepało rowerem gorzej niż podczas trzęsienia ziemi.
Miałem ominąć kawał szlaku przez zniszczone drogi, gdy skusiły mnie mosty w Stańczykach. Ominąłem już mosty w Kiepojciach, więc gdy pojawiła się podobna atrakcja, pozostałem na szlaku. Wstęp był płatny, ale widok z dystansu w zupełności mi odpowiadał.
Liczba pagórków stale wzrastała. Raz aż spadła mi sakwa przez te przeklęte doły. Pojawiło się też kilka piaszczystych miejsc, które wymagały pchania roweru. Spotkałem kilka grup rowerzystów. Ostatnia, największa, zmartwiła mnie. Byłem prawie pod trójstykiem granic. Tym razem Litwy, Polski i Rosji. Drugi taki po trójstyku Czech, Polski i Słowacji. Udało mi się zrobić pamiątkowe zdjęcia zanim dotarła grupa, która obległa cały obiekt pilnowany przez Straż Graniczną. Wkroczenie na część rosyjską mogło bowiem skutkować mandatem.
Zdecydowałem się dopiąć swego i dojechać do Suwałk, gdzie rozważałem spędzić urodziny. Po raz pierwszy od ośmiu lat w całości w Polsce (w 2013 i 2015 były częściowo w Polsce). Droga była jeszcze mocniej pagórkowata, ale dominowały asfalty – w większości w bardzo dobrej kondycji. Ominąłem jeszcze jeden odcinek szlaku, przy paru atrakcjach się nie zatrzymałem, ale wszystko po to, aby dotrzeć przed prognozowanym deszczem. Jeszcze przed Suwałkami zaczęło odrobinę kropić. Miasto przywitało mnie niewygodnymi drogami dla kaskaderów. Mimo to infrastruktura jest dosyć rozbudowana. Szkoda tylko, że wyrzucili w błoto tyle pieniędzy, bo utrzymanie takich dróg jest dużo droższe od asfaltowych.
Dotarłem na kemping wykończony, zwłaszcza po intensywnej końcówce. Drogi terenowe, które stanowiły połowę dzisiejszego dystansu, też dały mi w kość. Zapadł zmierzch, gdy się rozbiłem, więc o przyjemnym spędzaniu czasu mowy nie było. Poszedłem do ostatniego otwartego sklepu w okolicy uzupełnić zapasy i w końcu mogłem odpocząć. Deszcz zaczął padać, gdy wracałem z zakupami.

Kategoria góry i dużo podjazdów, kraje / Polska, pod namiotem, Polska / warmińsko-mazurskie, setki i więcej, terenowe, z sakwami, po dawnej linii kolejowej, wyprawy / Green Velo I 2020, rowery / Trek

Mazury

  130.44  08:22
Lało jeszcze przez pół nocy. Ranek był pochmurny, ale wyszło słońce, więc przesuszyłem namiot w trakcie jedzenia śniadania zaserwowanego przez właścicieli agroturystyki. Skromny bufet, ale nabrałem energii na pierwszą połowę dnia.
Szlak Green Velo przebiegał przez Lidzbark Warmiński. Ładne miasteczko, z kilkoma ciekawymi zabytkami, choć ma paskudne drogi dla kaskaderów. Trafiłem tam też na pierwszą tablicę drogową R-4e. Szkoda, że nie ma takich znaków w strategicznych miejscach. Ten stał trochę niepotrzebnie, bo przed rondem, więc równie dobrze mogłem kierować się znakami dla kierowców.
Za Lidzbarkiem wjechałem na szutrowe drogi biegnące po dawnej linii kolejowej. Część była pokryta błotem, a raptem przed miastem zatrzymałem się na czyszczenie roweru. Pechowa ta Warmia. Na tablicy informacyjnej o szlaku wyczytałem, że aż 53 km szlaku zostały poprowadzone na dawnych liniach kolejowych w samym Warmińsko-Mazurskiem. Oznacza to kawał spokojnej jazdy. W teorii.
Kolejna ciekawostka z tablicy informacyjnej: 37 dni trwał pierwszy przejazd rowerzysty szlakiem Green Velo w ramach przygotowań do kampanii promocyjnej szlaku w kwietniu, maju i czerwcu 2013 roku (jeszcze przed wybudowaniem trasy). To nie jest jakoś dawno temu, a mimo to na szlaku brakuje wielu znaków. Kilka razy musiałem się zawracać, bo zostały same słupki albo w ogóle całe słupki ze znakami zostały powyrywane. Bez znajomości przebiegu szlaku można się miejscami nieźle natrudzić. Całe szczęście, że wgrałem świeżą mapę do Garmina, na której widziałem parę ważniejszych szlaków i w przypadku wątpliwości zacząłem korygować swoją drogę.
Przy jeziorze Kinkajmskim spotkała mnie najgorsza nawierzchnia do tej pory. Była gorsza nawet od wczorajszych dziur pod Janikowem. Zaledwie kilka kilometrów po starej trylince ciągnęło się jakbym pokonał kilkudziesięciokilometrowy dystans. Już czarny szlak ze Śnieżki jest wygodniejszy. Nie polecę nikomu tamtego odcinka. Dużo bezpieczniej jest – o wygodzie nie wspominając – przejechać po równoległej drodze wojewódzkiej.
Przez większość dnia miałem wiatr po swojej stronie, bo wiało z południowego-zachodu. Niestety odcinek do Sępopola, a potem pod Korsze dał się we znaki, bo zaczęło wiać mocniej i miałem wrażenie, że wiało w twarz. Czasem na niebie pojawiało się więcej ciemnych chmur, ale przynajmniej nie sprowadziły na mnie deszczu, bo byłby to naprawdę pechowy dzień.
W końcu zacząłem jechać z wiatrem. Pojawiło się trochę dróg dla rowerów. Tych wygodniejszych. Albo to ja zacząłem się zachwycać dowolnym asfaltem po ostatnich wertepach. Dziwiło mnie to, że drogi dla rowerów powstały przy drogach o dobrych nawierzchniach zamiast tych niebezpiecznych, gdzie była dziura na dziurze.
Gmina Węgorzewo chwali się, że jest rowerową stolicą Polski. Fakt, mieli wygodne drogi dla rowerów, ale ciężko to ocenić po przejechaniu kawałka drogi, zwłaszcza że w Węgorzewie było pełno niewygodnych dróg dla kaskaderów. Denerwujące były znaki postawione nawet co kilkaset metrów, które informowały o dystansie do Węgorzewa. Właściwie to do granic miasta, bo z jakiegoś powodu znaki R-4c nie podają dystansu do centrum. Domyślam się, że chodzi o problem ze spójnością infrastruktury, bo w niektórych miastach drogi do centrów lubią biec zygzakiem w przeciwieństwie do ulic i taki dystans byłby niespójny. W sumie nawet spotkane znaki oszukały mnie, bo wskazywały granicę na pół kilometra przed jej faktycznym położeniem.
Byłem na Mazurach. Zobaczyłem jezioro Mamry, a wcześniej jeszcze parę innych. Zatrzymałem się na kempingu położonym tuż nad jeziorem i zaskakująco nie było komarów. Do tej pory kojarzyłem Mazury z wylęgarnią komarów, ale po tej podróży będę miał inne zdanie.
Kategoria góry i dużo podjazdów, kraje / Polska, pod namiotem, Polska / warmińsko-mazurskie, setki i więcej, terenowe, z sakwami, po dawnej linii kolejowej, wyprawy / Green Velo I 2020, rowery / Trek

Deszczowa Warmia

  113.47  07:55
W nocy przyszła burza. Lunęło porządnie, ale namiot dał radę. Przywitały mnie pochmurny poranek i chmara komarów. Mimo zapewnień nikt z obsługi kempingu nie przybył, więc zostawiłem pieniądze za nocleg i pojechałem do centrum Fromborka znaleźć śniadanie, bo wczoraj wszystko było pozamykane.
Kontynuowałem podróż szlakiem Green Velo. Wjechałem na wały przeciwpowodziowe wyłożone starymi płytami z betonu. Pomyśleć, że rozważałem wybrać się w tę podróż na kolarzówce. To dopiero byłaby klęska. Zawracałbym, jak pewnego, nieszczęsnego dnia w Japonii.
Słońce zaczęło przedzierać się przez chmury, podnosząc temperaturę. Za Braniewem szlak zaczął biec po lokalnych drogach. Niektóre były całkiem wygodne. Ten szlak da się polubić.
Zaczęło kropić w Pieniężnie. Kapuśniak nie odpuszczał przez wiele kilometrów, ale jakoś mocno nie przeszkadzał. Pojawiło się jeszcze parę szutrów, trochę dróg dla rowerów zarastających roślinnością, aż dotarłem do dawnego nasypu kolejowego. Niestety nie postarali się, jak pod Puszczą Notecką i wysypali go szutrem. Spotkałem tam w sumie trzech sakwiarzy. Zaczęło też mocniej ciapać.
W Górowie Iławeckim zatrzymałem się na zakupy, bo to mogła być ostatnia szansa, żeby zdobyć coś do jedzenia. Wydawało mi się, że deszcz padał coraz mocniej. Za miastem trafiłem na tak dziurawe drogi, że zacząłem się zastanawiać, czy ktoś, kto projektował ten szlak, nie nienawidzi rowerzystów. Najpierw wlekłem się pod górę, próbując nie wybić sobie zębów na dziurach w dziurach, a potem staczając się z górki z tą samą prędkością, starałem się nie rozwalić kół podczas omijania kolejnych dziur. Koszmar gorszy niż ten deszcz.
W okolicy nie znalazłem żadnych kempingów, dlatego zaplanowałem zatrzymać się w agroturystyce. Gdybym nie miał tam rezerwacji, zatrzymałbym się dużo wcześniej na napotkanym polu namiotowym. Pozostało mi kilka kilometrów jazdy w terenie. Niestety deszcz zamienił go w błoto, które przy domostwach było zmieszane z gnojówką. Rower do czyszczenia.
Dotarłem przemoczony. Rozbiłem się w deszczu, zupełnie jak pewnego razu na Islandii. Z rozpędu na trawniku, choć dostałem propozycję rozłożenia namiotu pod zadaszeniem (pod warunkiem uprzątnięcia gratów). Deszcz nie przestał padać do końca dnia, ale miałem sucho w namiocie.
Kategoria góry i dużo podjazdów, kraje / Polska, pod namiotem, Polska / warmińsko-mazurskie, setki i więcej, terenowe, z sakwami, wyprawy / Green Velo I 2020, po dawnej linii kolejowej, rowery / Trek

Odkrycie roku 2020

  131.90  05:29
Jestem niesamowicie zafascynowany dzisiejszym odkryciem, ale po kolei. Pogoda znów była niepewna, jednak nie miałem nic do stracenia. Było pochmurno i parno, prawie jak latem w Japonii, tylko bez wysokiej temperatury. Właściwie to była idealna temperatura do jazdy.
Wiało z północnego-zachodu, więc do głowy przyszły mi Szamotuły. Pojechałem na północ Wartostradą. Było za dużo ludzi, więc nie pchałem się do centrum, tylko objechałem miasto przez Morasko. Wpadłem na pomysł, żeby pojechać przez Oborniki. Z braku ochoty na tłuczenie się po dziurawych drogach ruszyłem krajówką. Ruch był całkiem spory, jak na tamtą drogę.
W Obornikach znów zmieniłem plany. Pomyślałem, że miło byłoby pojechać do Obrzycka, jak za starych lat. Oborniki wygrywają dzisiaj plebiscyt na najgorsze drogi dla kaskaderów. Powstało ich jeszcze więcej i są jeszcze gorszej jakości.
Wgrałem do Garmina zaktualizowaną mapę, tym razem w stylu Openfietsmap Lite. Nie lubię go przez nadmierną szczegółowość, ale generyczny styl nie wyświetla lasów, więc dałem kolejną szansę czemuś nowemu. Od Obornik widziałem linię ciągnącą się obok mojej drogi, a na horyzoncie – budynki typowe dla zabudowy kolejowej, ale linia kolejowa miała zupełnie inny wygląd. W końcu dałem upust swojej ciekawości i pojechałem na miejsce. Odkryłem nową drogę dla rowerów. Nie byle jaką, bo drogę idealną. To najlepsza droga dla rowerów w Polsce, jaką kiedykolwiek widziałem. Jedynym mankamentem mogą być szyszki spadające z drzew, ale przecież to Puszcza Notecka. Widoki, zapachy (o ile nie jedzie się za kimś), wygoda – marzenie. Droga momentami przypominała mi o podróży po Korei. Jaka szkoda, że nie wjechałem na nią na początku, ale przynajmniej mam powód, aby tam wrócić.
Wszystko, co dobre, kiedyś się kończy. Tak i droga zakończyła się na znaku zakazu. To tylko znak, że kiedyś wyremontują stary most kolejowy i obecnie niemal 12-kilometrowy raj ze Słonaw do Stobnicy będzie jeszcze dłuższy. Droga została wybudowana na nasypie dawnej linii kolejowej, która biegła aż do Wronek. Oby udało się, a wtedy pokonaliby dystansem drogę z Zieleńca do Połczyna-Zdroju, bo jakością już biją wszystkie inne drogi w Polsce.
Dostałem się do Obrzycka. Rozważałem dojazd do Wronek, ale skróciłem plan i ruszyłem do Szamotuł. Kolejna niespodzianka, bo wyremontowali tę dziurawą drogę i wybudowali obok 8-kilometrową drogę dla rowerów. Jakość całkiem dobra, ale skrzyżowania wykonane typowo polskim sposobem – na odwal. Przynajmniej nie zrobili zygzaków, jak w Koronowie (do dzisiaj pamiętam ten koszmar).
Dalsza droga była bez niespodzianek. Zrobiło się nieco chłodniej, wydawało się, że zacznie padać, ale nic z tego. Wróciłem do domu tylko odrobinę zmęczony. Ciekawe, czy to zasługa znośnej pogody, czy moje mięśnie odzyskały sprawność i będę mógł robić dłuższe wycieczki.
Kategoria kraje / Polska, Polska / wielkopolskie, Puszcza Notecka, setki i więcej, po dawnej linii kolejowej, rowery / GT

Zmęczony Koreą

  45.61  02:41
Wczoraj przejechałem prawie 200 km. Ostatnim razem tak duży dystans pokonałem w 2016, ale wtedy była to moja życiówka. Zestarzałem się albo rozleniwiłem. W każdym razie, po wczorajszym maratonie nie miałem ochoty na rower ani w ogóle na przebywanie w pozycji siedzącej.
Wczorajsza porażka z rejsem na Jeju-do nie zniechęciła mnie do ponownej wizyty w porcie. Tym razem było otwarte, ale nie spotkałem żywej duszy. To miejsce wymarło po międzynarodowych targach z 2012, dla których wybudowano całe miasteczko. Dziś opustoszałe, z nielicznymi znudzonymi ludźmi chodzącymi po kompleksie. Odwiedziłem punkt informacji, ale facet za ladą był zbyt skupiony na graniu na komputerze, aby odpowiedzieć na moje pytania. Całe szczęście pod stacją było jeszcze centrum informacji. Nie pomogli mi za wiele. Pokazali jakieś dwie odległe daty rejsów i tyle. Mogę sobie pomarzyć o wyprawie do najpiękniejszego zakątku Korei. Zostaną mi tylko wspomnienia z tej brzydkiej części.
Nie chciałem zostawać na półwyspie. Znalazłem nocleg oddalony nieco bardziej niż bym tego chciał i ruszyłem. Najpierw pojechałem w kierunku początku drogi dla rowerów na dawnej linii kolejowej. Było to lepsze niż jazda ulicami przez górzystą część miasta. Przejechałem przez dwa tunele, z czego pierwszy był bardziej dla aut, bo kierowany był ruchem wahadłowym. Ledwo zdążyłem wyjechać, gdy auta z przeciwka zaczęły ruszać.
Przedostałem się przez miasto, potem drogami biegnącymi po wielu stromych pagórkach dojechałem do niziny. Wzdłuż rzeki dostałem się do miasta Suncheon.
Kategoria góry i dużo podjazdów, kraje / Korea Południowa, z sakwami, za granicą, wyprawy / Korea 2019, po dawnej linii kolejowej, rowery / Trek

Ostatni szlak i pusty port

  197.37  12:02
To był długi i ciężki dzień. Zaczął się pochmurnie z częściowym przejaśnieniem. Całkiem przyjemnie, a i widoki niczego sobie.
Dojechałem do szlaku. Był trochę kręty, więc postanowiłem sobie skrócić drogę. Starsza kobieta, wracająca na quadzie z pola, zawróciła mnie, dając do zrozumienia, że dalej nie ma drogi. Całe szczęście nie byłem dużo stratny. Potem jeszcze raz skróciłem sobie drogę, już z sukcesem, ale jednocześnie z porażką. Po raz kolejny punkt z pieczątką został oznaczony w nieprawidłowym miejscu na mapie i mój skrót sprawił, że punkt miałem kilometr za plecami, o czym zorientowałem się po kolejnych trzech. Zachciało mi się skrótów.
Kolejnym problemem okazał się brak sklepów. Gdy jednak na jakiś trafiłem, był pusty. W sensie – towar zalegał na półkach, ale nie było nikogo, kto wydałby mi resztę. To samo w kawiarni obok. Potem trafiłem na jeszcze jeden sklep – i też nie było nikogo. Myślałem, że w Korei nie jest bezpiecznie, a tu takie rzeczy. Ostatecznie znalazłem wodę, ale zajęło mi to kilkadziesiąt kilometrów jazdy. Nie wspominałem jeszcze, że w Korei jest duży problem ze sprzedażą towarów. Nie mam w nawyku sprawdzać daty ważności i dopiero gdy coś jem, patrzę na szlaczki na opakowaniu, a tam dostrzegam termin ważności kilka dni, miesięcy, a nawet lat wstecz (zjadłem już kilka lodów z terminem datowanym na rok 2017, ale nic mi nie jest).
Spadło kilka kropel z nieba, ale to tyle. Ciężkie chmury tylko straszyły. Wbiłem ostatnią pieczątkę na szlaku Seomjingang i to mogło być na tyle. Był to ostatni szlak, który miałem do przejechania. Wczoraj jednak wpadłem na pomysł, aby popłynąć na wyspę Jeju-do, uważaną za najpiękniejsze miejsce w Korei. Jedynym problemem był powrót z wyspy, więc zaplanowałem dojechać do portu i dopytać o szczegóły. No i pojechałem. Most prowadzący bezpośrednio na wyspę był zamknięty dla ruchu pieszego i rowerowego. Musiałem wybrać drogę o 30 km dłuższą. Byłem jednak zdeterminowany.
Po zmroku jeździ się jakoś lepiej. Brak aut, puste skrzyżowania (aczkolwiek z działającą sygnalizacją świetlną, choć kierowcy nie robili sobie z tego kłopotu). W Yeosu zauważyłem na mapie kawałek drogi dla rowerów, jeszcze sprawdziłem na zdjęciach satelitarnych początek. Już z daleka widziałem światła kuszące do skorzystania z drogi, ale wjazd na nią okazał się trudniejszy. Gdy jednak się nań dostałem – niebo. Droga położona na dawnej linii kolejowej, więc podjazdy były niewielkie, a nawierzchnia jedna z najlepszych dzisiaj (ale nie idealna).
Dojechałem do portu, którego adres znalazłem u operatora promu, a tam jedna wielka cisza. Zero świateł, zero ludzi. Jakiś absurd jak na dwie godziny przed planowanym rejsem. Mój plan spalił na panewce. Była północ, więc mogłem zrobić tylko jedno – pojechać do noclegu. Całe szczęście byłem na to przygotowany. Niestety Airbnb, z którego korzystałem, nie działa dla noclegów rezerwowanych po północy. Udałem się na miejsce osobiście i nieświadomie zapłaciłem więcej niż w ofercie.
Kategoria góry i dużo podjazdów, kraje / Korea Południowa, po zmroku i nocne, setki i więcej, z sakwami, za granicą, wyprawy / Korea 2019, po dawnej linii kolejowej, rowery / Trek

Powrót z Seulu

  125.36  06:49
Wczoraj zrobiłem sobie wolne od roweru. Odwiedziłem centrum, aby kupić trochę pocztówek, byłem też na stacji kolejowej. Próbowałem rozgryźć biletomat, ale wciąż wyskakiwał błąd (a opcja roweru była do wyboru), więc zapytałem w okienku o bilet na przewóz roweru. Pani powiedziała, że musi to być składak, bo innego nie można. Pewnie jeszcze mógłbym kombinować z pudłem, ale na to nie miałem najmniejszej ochoty. W internecie znalazłem trochę informacji o rowerzystach w koreańskich pociągach, jednak najwidoczniej się to zmieniło.
W ten słoneczny dzień ruszyłem z powrotem na południe. Po szlaku i prawie po własnym śladzie. Nie mam nic ciekawego do opowiadania. Było dziwnie patrzeć na te same widoki. Czasem miałem wrażenie, jakbym jechał przez niektóre miejsca dzień wcześniej. Rano było upalnie, a po południu chmury zakryły słońce i zrobiło się nieco lżej. Odczułem też ulgę, wyjeżdżając z Seulu. Spotkałem dzisiaj tysiące rowerzystów o bardzo różnym ilorazie inteligencji. Dzisiejszą noc spędzam w domku, który jest jeszcze w trakcie wykańczania, ale po co czekać – niech na siebie zarabia.
Kategoria kraje / Korea Południowa, setki i więcej, z sakwami, za granicą, wyprawy / Korea 2019, po dawnej linii kolejowej, rowery / Trek

To już Seul

  92.43  05:12
Kolejny gorący dzień w Korei. Na dzisiaj zaplanowałem wrócić się kawał drogi po pieczątkę i przeskoczyć jedną górę w poszukiwaniu nowego szlaku.
Dokończyłem szlak biegnący wokół jeziora i wjechałem na drogi znane mi z wczoraj. Planowałem pojechać wzdłuż drugiego brzegu rzeki, ale za bardzo się zasugerowałem znakiem i pojechałem całkiem po własnym śladzie.
Po drodze nie było nic ciekawego. Kilka widoków, które miałem wczoraj za plecami i tyle. O, odwiedziłem jeszcze pocztę. W sumie nie mam szczęścia do sklepów z pamiątkami, bo od przyjazdu nie trafiłem na żaden. Te w Busan się nie liczą, bo wtedy bałem się zostawić rower bez opieki na turystycznej ulicy. W ten sposób, pół miesiąca od przybycia do kraju, nie mam żadnej pamiątki czy kartki, którą mógłbym wysłać. Ale jest nadzieja w stolicy.
Wbiłem ostatnią pieczątkę na tym szlaku i ruszyłem przez górę, aby dostać się do kolejnego szlaku. Równie dobrze mogłem pojechać jak wczoraj, ale nie podobał mi się ten pomysł. Przetoczyłem się przez górę nawet sprawnie, potem zjazd z wieloma opóźniającymi jazdę skrzyżowaniami, aż zjechałem ze szlaku, aby „skrótem” dostać się do kolejnego. No i się zaczęło. Co skrzyżowanie czerwone światło, do tego nierówne drogi dla rowerów, a na końcu piekło.
Już dawno nie miałem takiego pecha, jak dzisiaj. Trafiłem na remonty. Już pominę duży ruch, bo Korea to jakaś abstrakcja. Tworzą irracjonalnie wielopasowe drogi, które i tak nie dają rady obsłużyć całego ruchu. Od spokojnego szlaku rowerowego dzieliło mnie kilka barierek i masa aut. Na początek wypatrzyłem auto jadące poziom niżej, więc myślałem, że przedostanę się tunelem pod drogą. Zjechałem, a tam ściana. Pojechałem dalej, gdzie już nawet na mapie był przejazd, a tam zamknięte, bo roboty drogowe. Pomyślałem, że pojadę drogami i przedostanę się od strony mniejszej rzeki. Trafiłem na zawalidrogę, za którym potoczyłem się z wolna do wału rzecznego, wspiąłem się nań, a tam jakby mnie coś strzeliło. Droga dla rowerów biegła kilkadziesiąt metrów w dole, zero dróg zjazdowych w zasięgu wzroku, a zbocze tak strome, że dla mojego obładowanego roweru była to bariera nie do pokonania. Ruszyłem w stronę mostu, gdzie czekała na mnie kolejna przykra wiadomość. Remont i zakaz wjazdu. Od tamtej strony też nie mogłem się dostać.
Wróciłem do punktu wyjścia. Kolejnym krokiem była jazda do najbliższego skrzyżowania. Tak dojechałem do łącznika z autostradą, za którym był, jak mi się wydawało, zjazd pod drogę. Owszem, był, ale ów zjazd – ogrodzony porządnie – doprowadził mnie tylko do ruchu w przeciwnym kierunku. Wracać nie było jak, a na drogę dla rowerów mogłem tylko popatrzeć przez barierki. Ostatnia szansa – pojechałem z ruchem, aż wróciłem do punktu wyjścia jeszcze sprzed wcześniejszego punktu wyjścia. Byłem przy skrzyżowaniu, od którego zaczęła się moja bolączka. Pół godziny spędzone na kręceniu się w kółko i w końcu zjechałem do mojego szlaku rowerowego. Byłem wykończony i poirytowany brakiem znaków, infrastruktury, ogólnie stawianiem auta nad człowieka. Horror i to tuż przy stolicy, bo zaraz po przekroczeniu rzeki znalazłem się w Seulu. Odebrałem pieczątkę na szlaku i dojechałem padnięty do wynajętej kwatery. Potrzebuję odpoczynku, bo ten kraj mnie wykończy.
Kategoria kraje / Korea Południowa, z sakwami, za granicą, wyprawy / Korea 2019, po dawnej linii kolejowej, rowery / Trek

Kategorie

Archiwum

Moje rowery