Trwa ładowanie…
Trwa ładowanie…

Widzisz podstawowy wygląd strony. Wystąpił problem z serwerem plików. Napisz do mnie, gdyby problem występował zbyt długo.

Andrzej na rowerze

Wpisy archiwalne w kategorii

góry i dużo podjazdów

Dystans całkowity:45472.96 km (w terenie 2892.42 km; 6.36%)
Czas w ruchu:2667:52
Średnia prędkość:16.80 km/h
Maksymalna prędkość:72.10 km/h
Suma podjazdów:489504 m
Suma kalorii:35974 kcal
Liczba aktywności:499
Średnio na aktywność:91.13 km i 5h 26m
Więcej statystyk

4 miasta, dzień 2: północna część szlaku

  159.32  09:10
Piątkowy poranek dnia drugiego mojej wyprawy. Spało się ciężko, o ile można to nazywać spaniem. Przez to zimno co chwila się budziłem i rano miałem wrażenie jakbym spał maksymalnie godzinę. Komfort śpiwora, to 15 °C, w namiocie było tylko 13 i daleko do jakiegokolwiek komfortu.
Zebrałem się przed godz. 6. Słońce leniwie za chmurami się budziło, a ja przy 9 °C ruszałem w dalszą drogę po Jurajskim Rowerowym Szlaku Orlich Gniazd. Na podjazdach nie było lekko, bo mięśnie nie odpoczęły. Dowiedziałem się, że noc spędziłem w Zawierciu. Duże to miasto.
Dotarłem do zamku w Morsku. Obok widziałem mnóstwo domków, więc pewnie jest tam kemping. Cóż, zaoszczędziłem przynajmniej. Pod hotelem, który też znajduje się w tym kompleksie stało mnóstwo aut. Turyści jeszcze spali, gdy ja zwiedzałem.
W tym miejscu kończy się nowe, przejrzyste znakowanie szlaku i zaczyna stare, wyblakłe, oddalone od siebie o zbyt dużą odległość. Także nie dość, że wjechałem w kolejną piaszczystą drogę, to szlak gdzieś przepadł. Szczęśliwie przedostałem się do Podlesic, gdzie odnalazłem zgubę. Dalsza droga prowadzi obok Rezerwatu Góry Zborów. Minąłem kilka znaków zakazu ruchu rowerem, bo taki zakaz obowiązuje w rezerwacie. Wprowadza to w zamęt na rowerowym szlaku, którym się poruszałem.
Bateria w telefonie była na rezerwie. Musiałem się gdzieś zatrzymać, bo bałem się, że nie zapiszę całej swojej drogi przy takim zużyciu energii. Wypadło na sklep w Zdowie. Jak już się tam zatrzymałem, to przesiedziałem wszystkie chmury, że mogłem zrzucić z siebie ciepłe ciuchy. Choć sklep jest mały, to kolejki strasznie długie i jak już się ruszyłem, to wyszły prawie 2 godziny ładowania baterii. To musiało wystarczyć na dzisiejszą drogę.
W Bobolicach o mało nie przegapiłem zamku, bo nagle pojawił się za moimi plecami, ale że się dużo rozglądałem, to wleciał mi w oko. Dopiero dalej był wjazd z dużym parkingiem i polem namiotowym. Jak na złość dopiero gdy są niepotrzebne, to się odnajdują. Do dziś zastanawia mnie to czy jechałem drogą dla rowerów, czy ulicą, bo znak C-13 jednoznacznie określa typ drogi, jednak jej wygląd, brak chodnika i obecne zabudowania wskazują na zwykłą ulicę.
To był wysyp zamków. Ledwo nacieszyłem się jednym i już kolejny – w Mirowie. Piękne są. Nie żałuję, że wybrałem się w tę podróż. Miałem okazję zobaczyć to, co widziałem tylko w książkach. Kiedyś wybiorę się szlakiem pieszym i postaram się zobaczyć z bliska wszystkie Orle Gniazda.
Tuż za Moczydłem wjechałem na kolejną leśną drogę, która jest drogą dla rowerów, choć wątpię, żeby tędy ich dużo jeździło. Za dużo piachu. Jak zawsze starałem się balansować z moimi sakwami, a w miarę możliwości jechać ścieżkami obok drogi. Szlak wkrótce zamienił się w ścieżkę, a po pewnym czasie zaczął znikać pod pozostałościami po wycince drzew. Udało mi się dojechać do Przewodziszowic i nie zgubić szlaku. Odtąd jednak wracają standardowe oznaczenia szlaku, znane mi z jego początku, czyli prawidłowe wytyczne co kilkadziesiąt metrów. Nawet droga jest lepsza. Ktoś pomyślał, że jazda po piachu jest mozolna dla rowerzystów i na niektórych odcinkach powstała nawierzchnia szutrowa. Czasem ubita, czasem nie, ale przynajmniej nie był to piach!
Na drodze z Czatachowej do Ostrężnika poczułem się jak w średniowieczu. Kilkadziesiąt osób wzdłuż drogi, ubrani i posiadający rekwizyty jak sprzed kilkuset lat. Każdy odgrywał jakąś scenkę, nie zwracając uwagi na przechodniów. Widziałem między innymi proszenie o przejście przez bramę zamkową, zajmowanie się pacjentami w szpitalu polowym, kucie stali przez kowala, kobiety wracające z bazaru czy myśliwych niosących zdobycze. Znalazł się nawet skalny troll. Z początku myślałem, że to jakiś plan filmowy, ale nie było kamer, jakiejkolwiek ekipy filmowej, nawet zakazu wstępu na teren, więc ta myśl szybko się ulotniła. Do tej pory jestem ciekaw co to było i jak często się odbywa.
W Ostrężniku wjechałem pod rezerwat o tej samej nazwie. Wspiąłem się na skały z ruinami zamku, a także zobaczyłem krasnoluda strzegącego Jaskinii Ostrężnickiej. Szkoda było opuszczać tak widowiskowe miejsce.
Szlak co jakiś czas zmieniał częstotliwość i rodzaj oznakowania. Widocznie każda gmina odpowiada za swoją część. Szkoda, że nie ma jednolitego organu utrzymującego szlak.
Moim oczom ukazał się zamek w Olsztynie. Ostatnim razem byłem tutaj w podstawówce, chyba jeszcze za czasów, gdy nie pobierano opłat za wstęp. Z rowerem nie chciałem tam się pakować, więc tylko zrobiłem zdjęcie i ruszyłem dalej, bo byłem o rzut beretem od Częstochowy.
Miałem niestety pecha. Jechałem czerwonym szlakiem, aż dojechałem do Mstowa i... szlak się skończył (piktogram roweru z kropką oznacza początek oraz koniec szlaku). O co chodziło? Wjechałem na żółty szlak Przełomu Warty. Tak przynajmniej wynikało z mapy znajdującej się w tej wsi. Myślałem, że to nowy przebieg szlaku Orlich Gniazd. Coś mi nie pasowało, że ta czerwień wpadała w pomarańcz, ale na pewno nie był to kolor żółty! Wróciłem się do miejsca, gdzie mój szlak odbił – po prostu przegapiłem znak. Na pomyłce straciłem ok. 20 km.
Ostatni teren i w końcu dotarłem do Częstochowy. Miasto jest wielkim placem budowy. Nie znalazłem też żadnej mapy, więc nie zwiedziłem dużo. Zatrzymałem się w pizzerii na ciepłe jedzenie i podładowanie baterii w telefonie. Kurczak był suchy, ale głodny wszystko zje.
Po odpoczynku ruszyłem na Jasną Górę z nadzieją na znalezienie punktu informacji. Gdy już go odnalazłem, okazało się nim być urządzenie elektroniczne, które w dodatku nie działało! Niektórym się we łbach poprzewracało, żeby coś takiego uznawać za punkt informacji. Nie miałem wyjścia. Ruszyłem do miejsca, w którym miałem nocować wczoraj.
Ponieważ moje plany rzadko wychodzą jak należy, toteż nie szukałem noclegów dalej jak za Częstochową. Miałem się zatrzymać w Konopiskach, ale nie zapisałem sobie dokładnego adresu, a właściciele agroturystyk nie potrafią się reklamować. Byłem więc skazany na dalsze poszukiwania.
Dojechałem do Lublińca, w którym jest mapa. Na mapie zaznaczony jest kemping na południe od miasta, więc się tam skierowałem. Po drodze przypomniałem sobie, że w portfelu nie mam pieniędzy i zawróciłem się w poszukiwaniu bankomatu. Gdy go nie znalazłem, to zrezygnowany ruszyłem w dalszą drogę.
Mój plan na trzeci dzień kierował z Częstochowy do Opola drogami leśnymi i ogólnie okrężną drogą, bo zbyt szybko znalazłbym się na miejscu (zaledwie 100 km do przejechania). Był już zmrok, więc nie mogłem pozwolić sobie na błądzenie po lasach. Ruszyłem drogą krajową na Opole. Po drodze minąłem tylko gospodę, w której niestety nie było miejsc. Zacząłem się rozglądać za miejscem oddalonym od gospodarstw i lasów. Ponownie wypadło na ściernisko, bo nie minąłem żadnej łąki. Tym razem noc spędziłem przy drodze krajowej, więc ukryłem się za belami słomy, żeby wytłumić odgłosy aut.
Wyczerpała mi się bateria, więc została mi ostatnia zapasowa za kolejne dwa dni. Myślałem o ominięciu Opola lub Ostrawy, żeby wyrobić się w czasie. Nie wiedziałem wtedy, że byłem w połowie drogi z Częstochowy do kolejnego celu. Byłem przekonany, że się nie wyrobię z wykonaniem planu czterech miast.
Kategoria góry i dużo podjazdów, po zmroku i nocne, setki i więcej, terenowe, z sakwami, pod namiotem, kraje / Polska, Polska / śląskie, wyprawy / Cztery miasta 2013, rowery / Trek

4 miasta, dzień 1: południowa część szlaku

  130.69  07:58
Jest długi weekend, dzień zapowiada się słoneczny, więc czas zacząć mój plan z wczoraj. A zaplanowałem dojechać do czterech miast: Częstochowy, Opola, Ostrawy i Krakowa. Plan ten nie został jednak zrealizowany w sposób, jaki chciałem, ale do tego jeszcze dojdę. Dzisiaj bowiem miałem do pokonania Jurajski Rowerowy Szlak Orlich Gniazd. 190 km z Krakowa do Częstochowy.
Początek nie najlepszy, bo nie mogłem odnaleźć początku szlaku, a ten znajduje się tuż przy skrzyżowaniu ulic. Po oficjalnym początku rozpoczęły się problemy ze znakami. Musiałem zedrzeć kilka reklam, żeby odnaleźć kolejne wskazówki, ale i to nie uchroniło mnie przed przegapieniem skrętu. Niestety bez mapy ze szlakiem nie da się jechać, bo pod żadną reklamą nie znalazłem strzałki. Dalej też nie było najlepiej, gdy całą zabawę z jazdy psuły piktogramy ukryte w zaroślach, zdrapane, zaklejone reklamami, zamalowane czy w ogóle gdy zniknęły drzewa z tymi znakami. Zacząłem bardziej uważać i zerkać na plan, żeby nie zboczyć ze szlaku.
Dotarłem do Balic. Tutaj zaczął się prawdziwy teren – wąwóz. Jazda z sakwami dodatkowo utrudniała jazdę, więc kilka razy mnie zrzuciło z roweru. Jeszcze nie przywykłem do balansowania rowerem o zwiększonej masie.
Temperatura w słońcu wciąż rosła, ale szlak prowadził leśnymi drogami. Niestety na kilku był zakaz wstępu z powodu wycinki drzew. Szczęście, że dziś święto państwowe, więc nikt nie miał pretensji. Musiałem jednak jechać na wyczucie, bo niektóre piktogramy zostały zamalowane. Nie sądzę, żeby zrobili to leśnicy, bo usunęliby wszystkie na tej trasie. Zacząłem więc podążać za srebrnymi kwadratami. Oczywiście o ile było to możliwe, bo na asfaltowych drogach było tyle dziur, że nie wiedziałem czy je omijać, czy szukać szlaku.
Starym, znanym asfaltem dojechałem do Rudna, w którym stoi zamek Tenczyn. Ponieważ już go widziałem, to nie zatrzymywałem się – czekało na mnie jeszcze kilkanaście innych Orlich Gniazd.
Przez Krzeszowice i Dolinę Eliaszówki dojechałem do Racławic (ale nie tych związanych z insurekcją kościuszkowską). Tutaj znakowanie wprowadziło mnie w zakłopotanie. Sądziłem, że wjechałem na stary przebieg, bo mapa znaleziona w internecie prowadziła drogą obok. Okazało się, że szlak zmienił przebieg i prowadzi teraz obok starego, drewnianego kościoła zamiast wzniosłego, wapiennego szczytu. Jadąc dalej spotkałem się z problemem błędnego oznaczenia – na skrzyżowaniu starego przebiegu szlaku z nowym wjechałem na starą drogę. Dzięki temu zobaczyłem ów szczyt, ale też wydłużyłem sobie drogę.
Tym, co mnie teraz najbardziej martwiło były piachy. Zbliżałem się do Olkusza, który leży na terenach piaszczystych (wszak nieopodal znajduje się Pustynia Błędowska). Jechało się coraz mniej wygodnie, ale mijani rowerzyści mnie podziwiali za jazdę moim rowerem po takiej nawierzchni. Szkoda, że mój łańcuch cierpiał, otrzymując takie ilości pyłu.
Przed Olkuszem minąłem kilkudziesięciu rowerzystów, prawie wszystkich sakwiarzy. Jechali trochę moim szlakiem, trochę skracając sobie drogę, ale ich plan był podzielony na kilka dni, a ja chciałem tego dokonać w jeden dzień. Wątpiłem, żeby mi się udało, zważając na moją pozycję i czas – do Olkusza dojechałem po godz. 15, a przede mną jeszcze 120 km i to z dużą dawką terenu.
Dojeżdżając do Rabsztyna, zobaczyłem pierwszy zamek widoczny ze szlaku. Warto było jechać taki kawał dla tego widoku. To jednak dopiero pierwsze Orle Gniazdo, więc przez lasy dotarłem do Bydlina. Tutejszy zamek nie jest widoczny ze szlaku, jednak zauważyłem tablicę ostrzegawczą GOPR-u, dzięki czemu mogłem po krótkim podjeździe zobaczyć warownię.
Droga nie należy do najwygodniejszych. Piach, kamienie, piach i jeszcze trochę piachu. A! jeszcze trawa z piachem i piach z liśćmi. Ktoś zamawiał piasek rzeczny? Oto i kałuże pełna piachu. Powoli miałem dość, ale nie było wyjścia.
Smoleń. Kolejna trwała ruina. Niestety przyroda odbiera, co swoje i na zamek nie ma wstępu ze względu na możliwość zawalenia. Przynajmniej od strony ulicy, bo już po obejściu ogrodzenia takowych zakazów nie ma, a sama budowla cieszy się sporą popularnością.
Było coraz później. W sumie zbliżał się zachód słońca, gdy ujrzałem Ogrodzieniec. Postanowiłem zatrzymać się i coś zjeść. Zamówiłem jakiś kotlet z frytkami i surówkami. Zamek pięknie wygląda oświetlony czerwienią zachodu słońca. Szkoda, że nie mogłem tutaj dłużej zostać. Nie udało mi się dotrzeć do Częstochowy, więc trzeba było się rozejrzeć za kempingiem.
Słońce zaszło, temperatura szybko spadała, a ja nie znajdowałem żadnego miejsca do spania. Zacząłem się rozglądać za łąką, jednak wszędzie rozciągały się albo lasy, albo ścierniska. Tę noc spędziłem na polu pod namiotem. Szczęśliwie droga, przy której się zatrzymałem nie była ruchliwa, a nocą zbyt wiele zwierząt nie hałasowało. Problemem była tylko temperatura, która spadała do 13 stopni w namiocie i 9 poza nim.
Kategoria kraje / Polska, Polska / śląskie, góry i dużo podjazdów, Polska / małopolskie, po zmroku i nocne, setki i więcej, terenowe, z sakwami, pod namiotem, wyprawy / Cztery miasta 2013, rowery / Trek

Twierdza Kraków, część 4

  35.89  02:16
Pogoda nie sprzyja, ale mimo to wyruszyłem, aby kontynuować moje zwiedzanie jednej z największych twierdz w Europie. Dzisiaj ostatni odcinek trasy, którą obrałem w pierwszej części. Było chłodno i od czasu do czasu lekko kropiło. Żadna przeszkoda przed eksploracją.
W punkcie informacji turystycznej dostałem przewodnik po Twierdzy Kraków. Jest w nim pokrótce opisana historia twierdzy, zarys historyczny wybranych fortów oraz schematyczna mapka z zaznaczonymi Szlakami Dawnej Twierdzy Kraków oraz fortami i umocnieniami fortecznymi.
Za pierwszy cel obrałem fort reditowy 7 "Za Rzeką" (nazywany też "Bronowice"). Powstał w latach 1857-65 na miejscu szańca z 1854. Obecnie znajduje się on na terenie wojskowym, jednak ja wykorzystałem to, że jest tam warsztat samochodowy i wjechałem przez otwartą bramę. Na drodze do samego fortu nie ma ani jednego znaku zakazującego ruchu. Sam fort jest jednak zamknięty na cztery spusty. Obejście go dookoła jest niemożliwe, bo stoją tam zakazy ruchu pieszych. Wyczytałem w sieci, że w części fortu znajduje się drukarnia, a sam fort można zwiedzać, tylko jak tu zwiedzać, gdy wszystkie drogi są zablokowane wielkimi bramami?
Próbowałem jeszcze objechać fort z zewnątrz, żeby uchwycić jakieś ujęcie, ale drzewa, baraki i wysokie mury skutecznie to uniemożliwiają. Pojechałem więc do miejsca, w którym skończyłem. Po drodze wjechałem pod fort pomocniczy piechoty 39 "Olszanica" wybudowany w latach 1884-85 jako obiekt półstały, a po 25 latach przebudowany na fort stały. Obiekt miał burzliwe losy, ale obecnie jest wyremontowany i mieści się w nim Harcerski Klub Turystyki Konnej. Całość jest ogrodzona i możliwa do zwiedzania, ale nie mam pojęcia kiedy. Na bramie nie ma żadnej tabliczki poza informacyjną o szlaku Twierdzy Kraków.
Coś mnie skusiło, żeby wjechać w teren. I tak najpierw po drodze, a później ciut zarośniętej ścieżce dojechałem do lasu. W samym lesie mnóstwo wyjeżdżonych ścieżek. Ktoś tam się dobrze bawi na crossie lub rowerze.
Udało mi się wyjechać niedaleko kolejnego obiektu, na którym zakończyłem ostatnią część. Fort pancerny główny 38 "Śmierdząca Skała" wybudowany w 1878 jako obiekt półstały i zmodernizowany na fort pancerny w 1884-86. Był pierwszym fortem pancernym Twierdzy Kraków. Od 1953 jest własnością Uniwersytetu Jagiellońskiego. Mieści się tam obserwatorium astronomiczne. Wstęp niemożliwy, o ile nie jest się studentem astronomii na UJ.
Następny przystanek przy forcie pancernym pomocniczym "Bielany", zwanym też jako "Krępak". Wybudowany w 1908-12 jako ostatni z fortów twierdzy. Nie zdążono nadać mu numeru. Jest fortem rozproszonym i udało mi się odnaleźć schron bojowy oraz blok koszarowy, choć na planie obiektu jest więcej elementów do zobaczenia. Może innym razem znajdę czas na poszukiwania, bo w tej chwili nie ma dokładnej mapy pozostałości po tym forcie.
Dalsza droga prowadziła w górę, po lekko zarośniętej ścieżce, a dalej przez Las Wolski do Klasztoru Kamedułów. Dalej jechałem szlakiem patrząc na mapę i dojechałem do kazamaty baterii FB-36 z lat 1914-15. Próbowałem jeszcze odnaleźć samą baterię, ale bez wiedzy o jej położeniu tylko przejechałem po niej, nawet nie zauważając jej obrysów.
Zjechałem z Pasma Sowińca i wjechałem na Wzgórze św. Bronisławy, dojeżdżając do fortu cytadelowego 2 "Kościuszko". Powstał w latach 1850-56 wokół Kopca Kościuszki i bronił dostępu do rdzenia twierdzy od zachodu. Częściowo zniszczony przez Niemców, później przez władze sowieckie, przetrwał i – odremontowany – ma teraz kilku właścicieli. Jak dla mnie jest to największe dzieło Austriaków w Krakowie, ale tylko dlatego, że jest otwarte i można je zwiedzać. Może jest jakiś inny fort, który bardziej by mi się spodobał, ale na to trzeba mieć czas i możliwości.
Kolejnym przystankiem był "Diabelski Most" sprzed 1900 roku, który jak "Czerwony Most" miał zapewnić bezkolizyjny ruch przegrupowujących się wojsk na drodze do fortu "Kościuszko" oraz drogi rokadowej. Obecnie wyremontowany, zyskał dawny wygląd.
Planowałem na koniec zobaczyć szaniec FS-3, ale na mapie oznaczyli go po złej stronie ulicy i szukałem w złym miejscu. Kolejny obiekt na liście do zobaczenia.
Kategoria góry i dużo podjazdów, Polska / małopolskie, terenowe, Twierdza Kraków, kraje / Polska, rowery / Trek

Miechów

  100.12  04:35
Plan sprzed dwóch tygodni w końcu mógł zostać zrealizowany. Wyjątkowo szybko się zorganizowałem i tuż przed godz. 18 ruszyłem na północ. Na ul. Łobzowskiej powinien znaleźć się kontrapas albo przynajmniej droga dla rowerów, bo nadal mam wydłużoną drogę do Krowodrzy. Może gdyby przynajmniej Sienkiewicza nie była jednokierunkowa, to mógłbym pojechać jeszcze krótszą drogą. Spróbuję następnym razem.
Na drodze terenowej do Giebułtowa strasznie się kurzy. Znów napęd będzie do czyszczenia. Mogłoby trochę popadać, bo rozjeżdżony teren zniechęca. Przejechałbym się jakimiś drogami leśnymi. Teraz tęsknię za lasami lubińskimi.
Za Skałą zaczęły się widokowe wzgórza. Piękne, ale męczące. Ogólnie na całej trasie miałem 9 większych podjazdów i kilkanaście mniejszych. Szkoda, że tak mało zdjęć zrobiłem, no ale był wieczór i mój telefon nie dałby rady uchwycić tych widoków.
Tuż za Gołczą wjechałem w teren, żeby skrócić sobie drogę, ale przypadkiem ominąłem gminę Charsznica. Z drugiej strony widziałem zachód słońca, więc nie zdążyłbym dojechać do celu przed zmierzchem astronomicznym.
Ruszyłem do domu. Myślałem o ominięciu drogi krajowej nr 7, ale już mi się nie chciało błądzić po wsiach. Pobocze węższe niż na południe od Krakowa, ale duży ruch powodował, że dobrze widziałem nawierzchnię i nie wpadłem w żadną poważniejszą dziurę. Zgodnie z planem zjechałem z krajówki i skierowałem się do Iwanowic. Droga trochę okrężna, ale wyjścia nie miałem – było ciemno, więc bezpieczniej jechać mniej uczęszczaną drogą.
W Maszkowie minąłem skały wapienne. Jaka szkoda, że było ciemno. Chciałbym tam jeszcze wrócić, bo okolica wygląda na bardzo ładną.
Wjechałem ponownie na drogę krajową i dojechałem do samego Krakowa. Pod kamienicą miałem 99,6 km, więc przejechałem się jeszcze drogami jednokierunkowymi, żeby dobić do setki.
Kategoria Dolina Prądnika, góry i dużo podjazdów, Polska / małopolskie, po zmroku i nocne, setki i więcej, kraje / Polska, rowery / Trek

Tatry Tour

  383.59  19:31
Rok temu zaplanowałem taką sobie wycieczkę wokół Tatr. Po miesiącu postanowiłem wykonać plan, jednak z powodu złego samopoczucia nie udało się. Plan czekał na swoją realizację aż do wczoraj. Obudziłem się wcześniej, żeby przespać się przed wyruszeniem. Z drzemki wiele nie wyszło, bo nie potrafię zasnąć w ciągu dnia. Przygotowałem zawczasu sakwy, wypełniłem odrobiną ubrań, zapasem wody i jedzenia. Wgrałem do telefonu szczegółową mapę, aby nie robić dodatkowych kilometrów. Sprawdziłem rozkład pociągów, żeby z Chabówki (70 km od Krakowa) wrócić pociągiem. Byłem gotowy.
Wyruszyłem tuż po godz. 22, żeby zdążyć na wschód słońca w pięknej scenerii. Było gorąco i duszno, dlatego jak najszybciej chciałem się wydostać z Krakowa. Za jego granicami powietrze było rześkie i jechało się o wiele lepiej. Oświetlona droga aż do Świątnik Górnych pozwalała na swobodną jazdę. Do czasu, bo za tym miastem musiałem się aż zatrzymać, żeby przyzwyczaić wzrok do ciemności. Nawet moje oświetlenie nie pomagało.
Tuż przed Myślenicami zaczęło wiać. Droga przestała być przyjemna. W samym miasteczku jakaś impreza, więc pełno ludzi i aut zaparkowanych na ulicach. W miarę szybko się przedarłem do drogi tuż przy ekspresówce. Miałem piękny widok na rzekę Rabę w świetle księżyca.
Za Lubieniem zaczął się podjazd do Skomielnej Białej. Na drodze ekspresowej panował strasznie duży ruch, że bałem się jak będzie dalej, ale niepotrzebnie, bo na krajówce już mogłem spokojnie jechać pod górę. Od Chabówki zaczęła się droga, której nie znałem. Na początek podjazdy z przepięknymi widokami. Przejaśniało się coraz bardziej, a ja dojeżdżałem do Nowego Targu. To miasto przywitało mnie mgłą. Brr. Jechałem więc dalej, żeby jak najszybciej znaleźć się w górach. Chciałem zobaczyć wschód słońca i w ogóle Tatry.
Kolejny podjazd zacząłem w Gronkowie. Piękne górskie domy, tylko ciągle zastanawia mnie czemu one są takie wysokie. Czy po to, żeby ćwiczyć nogi na schodach przed wyjściem w góry?
Po 100 km drogi miałem średnią 17,1 km/h, no ale musiałem się oszczędzać, zwłaszcza, że jechałem wciąż pod górę. Od czasu do czasu robiłem też krótki odpoczynek, bo przede mną było jeszcze dużo gór.
Wschodu słońca nie zobaczyłem, ponieważ jechałem drogą wzdłuż kotliny. Zobaczyłem za to Tatry. Najpierw tylko jeden szczyt, a gdy wjechałem na wzniesienie, które przesłaniało mi panoramę – ujrzałem przepiękny widok. Każdy metr drogi, to inna perspektywa, dlatego co chwila zatrzymywałem się, żeby zrobić zdjęcie. Chciałoby się tam zostać, ale przede mną była jeszcze długa droga.
Zjechałem do Łysej Polany. Przede mną granica państwa, ale moją uwagę zwrócił znak "Morskie Oko". Nie był to mój cel, dlatego nawet nie próbowałem jazdy w tamtym kierunku. W dodatku to teren parku narodowego, więc jazda rowerem jest niemożliwa. Widziałem za to tabuny aut tam zmierzających. Ciekawe jak duży jest tamtejszy parking.
Ruszyłem Drogą Wolności na Słowacji. Mijałem piękne widoki z dużą ilością podjazdów i zjazdów. I co najciekawsze – na drodze były wyrysowane oznaczenia trasy Tatry Tour z informacją o długości podjazdu lub o najbliższym skręcie. Ponieważ ta trasa wiedzie wokół Tatr zgodnie z ruchem wskazówek zegara, to po pewnym czasie przestałem zerkać na mapę i jechałem za strzałkami.
Na Słowacji panuje inna kultura wśród rowerzystów. Oni się tam nie pozdrawiają. To chyba domena Polaków. Mimo wszystko ja machałem im, a gdy mi się znudziło to, że nie każdy odmachiwał, wtedy zauważyłem, że większość z nich dziwnie się patrzyła, gdy się mijaliśmy. Ach, jeszcze dziwniejsza rzecz – na Słowacji ludzie witają się lewą ręką? Jak już ktoś mi odmachał, to tylko lewą. Może ja po prostu nie zauważałem, gdy podnosili dwa palce, żeby niby mi pomachać? (Oczywiście teoretyzuję, bo takiego przypadku nie dostrzegłem).
Miasto Wysokie Tatry (słow. Vysoké Tatry) jest naprawdę położone wysoko, bo właśnie tutaj osiągnąłem wysokość 1271 m n.p.m. Miasto powstało z połączenia kilkunastu mniejszych osad, przez co ciągnie się przez kilkadziesiąt kilometrów.
Zmartwiła mnie bateria w telefonie, która padła po 150 km jazdy. Stanowczo odradzam kupowania zamienników, bo szybko się zużywają (coraz częściej muszę ją ładować). Na szczęście miałem przy sobie drugą, oryginalną, dzięki czemu mam ślad z całej wycieczki.
Gdy zaczął się zjazd – w miejscowości Szczyrbskie Jezioro – pojawił się problem. Na najwyższym biegu łańcuch przeskakiwał na tylnej zębatce. Zatrzymałem się i zacząłem grzebać przy napędzie, ale nie wiedzieć czemu nie udało mi się tego skorygować. Mając już tylko 6 rzędów w kasecie, ruszyłem dalej, już po Tatrzańskiej Drodze Młodości.
Tak jechałem i podziwiałem widoki – na lewo doliny, na prawo góry. Często się zatrzymywałem, żeby albo zrobić zdjęcie, albo po prostu odpocząć od upału, bo zbliżało się południe i jazda stawała się coraz cięższa. Co za widoki! Miejscowi kolarze mają tu raj, bo droga bardzo wygodna, aut niedużo i piękne okolice. Tylko brakuje drzew, które dawałyby cień. Choć z drugiej strony krajobrazy już nie byłyby tak zachwycające.
W miejscowości Podtúreň minąłem autostradę, która ma monumentalny most. Aż przypomniała mi się estakada nad Milówką. W sumie jeszcze nigdy nie jechałem żadną tak wzniosłą budowlą. Kiedyś trzeba spróbować.
W Liptowskim Mikułaszu (słow. Liptovský Mikuláš) miałem okazję przejechać się po raz drugi dzisiaj drogą dla rowerów, choć już mniej wygodną. Tutaj też odpocząłem, zjadłem swój posiłek, który zrobiłem wczoraj i pojechałem dalej, zatrzymując się coraz częściej, bo słońce prażyło coraz bardziej.
Przejechałem koło jeziora Wag (słow. Váh), przy którym w tak upalny dzień tłumy nie miały końca. Minąłem jeden z wielu kościołów dzisiaj, ale jakoś nie miałem ochoty zatrzymywać się i szukać najlepszego ujęcia, dlatego ten w Liptowskich Matiaszowcach (słow. Liptovské Matiašovce) jest jedynym, który sfotografowałem. Szkoda, bo minąłem ich tak dużo i niektóre wyglądały wybitnie. Chyba piękno Tatr dodatkowo zniechęcało mnie od odrywania aparatu od tych gór.
Jeszcze przez wyjazdem martwiła mnie serpentyna, do której zbliżałem się. I właściwie, bo przy tym upale nie mogłem jej podjechać. Zatrzymywałem się dosłownie przy każdym cieniu. Ten niestety był tylko po lewej stronie jezdni, a jak już ów cień był dłuższy, to szedłem do jego końca, odpoczywałem od upału o ile robaki pozwoliły i próbowałem dojechać do kolejnego przystanku. To był najgorszy podjazd jaki do tej pory zrobiłem w życiu. Gorszy od Kapelli. Ciągnął się niemiłosiernie. Co zakręt pragnąłem, żeby to był już koniec, ale tak nie było. Gdy w końcu dojechałem do cienia rzucanego przez stok... słońce zaszło za chmurę. Niech to szlag! Tak perfidnie. I jak już stok się skończył, to i chmura zdążyła się oddalić. Szczęście, że to był już koniec podjazdu.
Jak na temperaturę ok. 40 °C w słońcu, to miałem dość. Pół roku temu koleżanka namówiła mnie na tarocistę, który wywróżył mi wizytę w ciągu dwóch lat... w Afryce – na rowerze. To nie dla mnie, ja nie wytrzymam takich temperatur. Niech ktoś inny korzysta z tej wróżby, ale na pewno nie będę to ja.
Wczoraj, przed wyjazdem, spojrzałem na prognozę pogody dla okolic Tatr. Jak nic miało padać. Trochę się tego obawiałem przed podróżą, jednak podczas tego podjazdu pragnąłem, żeby spadł deszcz. Nie było jednak o tym mowy, bo o ile chmur nagromadziło się sporo, to nad moją głową nie było ani jednej. No, może poza tą, która w pewnym momencie na chwilę zasłoniła słońce, gdy kończyłem podjazd.
Miałem z górki i to długiej, ale dużej ulgi to nie przyniosło. Nie czułem tego chłodu podczas zjazdu, jak rok temu, gdy po długim podjeździe między Wisłą i Szczyrkiem zaczął się chłodny zjazd. Wtedy jednak cała podróż była przesycona mroźną jazdą; nie to, co dzisiaj.
Zaplanowałem dojazd do Chabówki, a następnie powrót pociągiem – ostatnim, którym można przewieźć rower – po godz. 15. Niestety ta godzina wybiła podczas morderczego podjazdu i wyglądało na to, że dzisiaj pobiję rekord życiowy.
W Orawicach (słow. Oravice) zaczęło być płasko, co więcej – miałem z górki, ponieważ jechałem z nurtem rzeki Orawicy (słow. Oravica). W samej miejscowości odbywał się jakiś festyn. Dużo Polaków i Słowaków, ale to zrozumiałe dla przygranicznych miejscowości. Ja jechałem dalej, ponieważ kończyła mi się woda, a nie miałem euro, żeby cokolwiek kupić po tej stronie granicy.
Chmur przybywało, widziałem nawet błyskawicę, ale przestawało być upalnie, więc już nie chciałem żadnego deszczu. Ostatni podjazd i znalazłem się w Chochołowie, w Polsce. Tutaj też znalazłem otwarty sklep. Sporo ludzi, jednak nie miałem wyjścia – zostawiłem rower przed wejściem. Nadal mam szczęście i mogłem ostatnie 100 km pokonać na rowerze. Jedynie licznikiem ktoś się pobawił.
Gdy Zakopianka jest zakorkowana, turyści wybierają właśnie tę drogę do powrotu z Zakopanego. Na początku mijało mnie strasznie dużo aut, ale później ruch się zmniejszył (fala się skończyła czy jest jakiś inny objazd?). Miałem teraz cały czas z górki, a po mojej lewej stronie widziałem zachodzące słońce. A! Co najważniejsze – za plecami miałem Tatry. Są widoczne naprawdę z daleka. Dlaczego nie zrobiłem tego ostatniego zdjęcia po polskiej stronie?
Z Chabówki udałem się do Rabki-Zdrój. Nie miałem już sił ani ochoty na podjazdy, więc skierowałem się do Mszany Dolnej. Zapomniałem, że na tej drodze jest kilka wzgórz, ale szybko sobie z nimi poradziłem. Masakra była dopiero z Mszany Dolnej do Lubienia. Dosłownie masakra, bo robactwa już dawno tyle się ode mnie nie odbiło. Chciałem jak najszybciej wyjechać z tej doliny, bo to najprawdopodobniej fauna znad rzeki Raby.
Droga do Myślenic już nie taka spokojna, bowiem było więcej aut niż ostatnio. Księżyc się schował, więc nie było widać Raby. Zostawało mi gapienie się na pędzące auta powracające z gór.
Impreza w Myślenicach nie miała końca, a dodatkowo zaraziła Lubień, który minąłem wcześniej. No ale każdy ma inny sposób na spędzanie wolnego czasu. Ja dzisiaj go spędziłem na rowerze.
Za Myślenicami czekała mnie ostatnia katorga. Jechałem i jechałem – podjazdy i zjazdy. Miałem dość, a końca nie było widać. Jeszcze te setki aut. Jedyny plus taki, że oświetlały mi pobocze, a to było szerokie i najczęściej wygodne. Jedynie od czasu do czasu pojawiały się wsi, w których ktoś wymyślił, żeby postawić betonowe bloki na mojej drodze.
Niestety w Krakowie idylla się skończyła i musiałem jechać po jezdni. O ile na wiadukcie nad autostradą mogłem przejechać z 5 razy w obie strony i nikt nie przeszkodziłby mi, to dalej ruch był znów duży i straszny. Gdy mogłem, to jechałem po chodniku, ale ten nie nadaje się, bo to stare, betonowe płyty, więc jak nie było aut, to wracałem na asfalt.
Do domu dojechałem tuż przed północą. Pokonałem swój poprzedni rekord życiowy, w dodatku miałem tyle podjazdów, że na ten rok mam dość. W 2014 spróbuję zrobić dystans z czwórką na przodzie. Marzy mi się też wyprawa jak rok temu podczas majówki, tylko może dłuższa. Marzenia.
Kategoria góry i dużo podjazdów, Polska / małopolskie, po zmroku i nocne, setki i więcej, z sakwami, za granicą, kraje / Słowacja, kraje / Polska, rowery / Trek

Gdów

  69.22  03:04
Zaplanowałem dzisiaj zaliczyć 2 gminy. Po trudzie złapania sygnału GPS (ostatnio coraz ciężej z nim) ruszyłem w kierunku serwisu rowerowego nad Wisłą. Ostatnio za bardzo męczy mnie trzeszczenie w korbie (a przynajmniej ona jest najbardziej podejrzana) i chciałem zapytać czy znajdą czas nazajutrz. Później pozostało mi udać się w kierunku Wieliczki. To niestety przerosło moją nieznajomość miasta i pojechałem na Rynek, z którego już dalszą drogę znam.
Szybkim tempem dostałem się do Wieliczki i jakoś trafiłem na właściwą ulicę. Cóż, właściwie mapa przed wielickimi plantami mi w tym pomogła. No, może pomogła też pamięć tego miejsca, ponieważ na Rynku Górnym byłem już po raz trzeci. Pojechałem drogą o stromym podjeździe. Najpierw po gruzie, ponieważ w połowie drogi na szczyt stała koparka, która zerwała połowę kostki brukowej. Później po bruku i asfalcie. Kilometr męczącego podjazdu. Tylko że to dopiero początek tego, co mnie czekało.
Mijałem kolejne miejscowości, a te widoki, które stamtąd się rozciągają są tak piękne. Mieszkańcy mają tam naprawdę widowiskowe poranki i zachody słońca. Już sam nie wiem gdzie dokładnie chciałbym mieszkać :D
W pewnym momencie chciałem przerwać dalszą jazdę na południe i wrócić już do domu, ponieważ się ściemniało, ale rozmyśliłem się i dojechałem do samego Gdowa. Stąd już nie miałem tak łatwo. Pojawiły się auta, zaczęły podjazdy (7-9%) i zjazdy. Straciłem rachubę chyba po piątym wzniesieniu z rzędu. Dopiero jak dojechałem do Wieliczki, to wszystko się uspokoiło. Nie chciałem wracać drogą krajową, dlatego w ciemno skręciłem na Kraków, aby dojechać do Bieżanowa. Ciut za wcześnie odbiłem, ale na szczęście dojechałem tam, gdzie chciałem. Pozostała tylko ciężka jazda po Wielickiej, przy której nie biegnie żadna droga dla rowerów, a nawet o chodnik jest ciężko.
Kategoria góry i dużo podjazdów, Polska / małopolskie, po zmroku i nocne, kraje / Polska, rowery / Trek

Kotlina Kłodzka

  258.91  13:06
Na początku tego roku zaplanowałem wizytę w Kotlinie Kłodzkiej. Ponieważ wakacje spędzam w Krakowie, to chciałem wykonać jeszcze choć jeden mój plan zwiedzenia Dolnego Śląska celem zaliczania gmin. Oczywiście to jest poboczny cel, ponieważ najważniejsza jest radość z widoków, jakie mijamy podczas pokonywania trasy. Tak było oczywiście i tym razem, ale jeszcze do tego wrócę.
Pobudka przed godz. 5, aby zdążyć na szynobus jadący ponad 3 godziny z Legnicy do Kłodzka. Tym razem obyło się bez niespodzianek i skorzystałem z promocyjnego przewozu roweru za złotówkę. Jeszcze nie wsiadłem na rower, a widoki już były niesamowite. Przewertowałem całą mapę ziemi kłodzkiej, zaplanowałem trasę z Kłodzka do Wałbrzycha i wpadł mi do głowy jeden pomysł. Może po zakończeniu studiów, tuż przed wakacjami zamieszkam w okolicach Kłodzka, aby móc zwiedzić choć część tego bogatego w historię i zabytki rejonu. Nie tylko na rowerze, ponieważ kuszą mnie podziemne trasy turystyczne, parki linowe i wiele innych atrakcji.
W końcu (z małym opóźnieniem) dotarłem do Kłodzka. Na początek niespodzianka – jak się wydostać? Objechałem dworzec, mapy niestety nie znalazłem, dlatego pojechałem jedyną drogą, która stamtąd odchodziła. Miałem piękny widok na Twierdzę Kłodzko. Chciałbym ją kiedyś zwiedzić. Dzisiaj niestety nie miałem ani czasu, ani sposobności.
Ruszyłem czerwonym szlakiem rowerowym do Bystrzycy Kłodzkiej, próbując nie zabłądzić. Szło mi to dobrze, aż do Gorzanowa, w którym z braku orientacji i elektronicznej mapy zaryzykowałem zjechanie do wsi, i dobrze wybrałem. Zatrzymałem się na chwilę pod remontowanym pałacem, a miejscowa kobieta mnie zaczepiła, że spóźniłem się o 100 lat ze zdjęciem. Jeśli za kilkanaście lat tam wrócę, to będzie nawet ładny pałacyk.
Nie mogłem ugryźć Bystrzycy Kłodzkiej. Nawet gdy odnalazłem mapę starego miasta, to nie wiedziałem gdzie ono jest. Brakowało najważniejszej rzeczy – oznaczenia punktu, gdzie się znajduję. Pokręciłem się chwilę i zacząłem szukać dalszej drogi w kierunku Długopola-Zdrój, aby ominąć drogę krajową. Zjechałem z górnej części miasta i zobaczyłem piękny widok na stare miasto, ale już nie chciałem zawracać i podjeżdżać, żeby przyjrzeć się z bliska tym budowlom.
W południe chmury zakryły słońce i zacząłem się obawiać deszczu. Prognoza pogody przewidywała przelotne opady. Mimo wszystko nie przejmowałem się, bo miałem jeszcze pół dnia do wykorzystania.
W Różance miejscowy zapytał mnie czy ciężko jest jechać pod górę. Nawet nie zauważyłem wzniesienia. Jednak dopiero za wsią zaczął się podjazd, na którym się zmęczyłem. Jakie widoki! A później zjazd do Międzylesia. Stąd jadę dalej na południe aż do Czech. Nie było w planach jazdy aż tak daleko na południe, ale w pociągu zmieniłem zdanie. Później zmieniłem zdanie jazdy przez Kamieńczyk i dojechałem do granicy drogą krajową.
Tym razem Czechy nie były tak miłe. Za Mladkovem zaczęły się podjazdy, a w sumie jeden długi podjazd, a właściwie serpentyna. Dojechałem do przejścia granicznego, do którego dostałbym się z Kamieńczyka. Chwilę odpocząłem po długim podjeździe i obejrzałem widoki. Droga do Polski kierowała w dół, a moja dalsza droga była dalej pod górę. Nie miałem ochoty na zjazd – wolałem przejechać się szczytami gór. Niestety długo to nie trwało, bo w krótkim czasie zjechałem w dół. Dalej drogą przygraniczną wzdłuż Dzikiej Orlicy... w kierunku źródła. Oznaczało to podjazd, długi podjazd. Przejechałem na polską stronę i tędy Szlakiem Liczyrzepy oraz Głównym Szlakiem Sudeckim jechałem pod górę.
Po 90 km czułem zmęczenie, a przede mną był jeszcze taki kawał drogi. W Rudawie minąłem jezioro z kilkoma plażowiczami. Szkoda, że nie umiem pływać, bo nawet nie zauważyłem kiedy się spaliłem na słońcu. Jechałem szlakiem ER-2, skręcając w leśną drogę. Kiedyś był tam asfalt, a teraz leży żwir. Po pewnym czasie jednak znów był asfalt, z tą różnicą, że świeży, jeszcze się lepił. Po drodze miałem aż 3 przeszkody – ciężkie maszyny pracujące przy wykańczaniu tej drogi. Przez to wszystko zgubiłem szlak i gdyby nie ścinka drzew (nie udałoby mi się minąć maszyny tam pracującej), to dostałbym się jakimś skrótem. Niestety musiałem wrócić się. Wjechałem na jakiś szczyt i dalej czekał mnie megazjazd – taki na rozpędzenie się do 60 km/h.
Dojechałem do Szczytnej, gdzie zgubiłem Szlak Liczyrzepy, który odnalazł się za miastem. Na kolejnym podjeździe zawiesił mi się telefon. Na szczęście zawiesił się w momencie, gdy próbowałem sprawdzić godzinę i nie straciłem danych trasy. Martwiło mnie jednak, że jest tak późno i plan może nie zostać zrealizowany w całości. A już po 130 km myślałem o poddaniu się, o dojechaniu do jakiejś stacji kolejowej, o zadzwonieniu do znajomego. Nie, nie mogłem się jeszcze poddać. Jechałem dalej i nawet nie zauważyłem, gdy ponownie znalazłem się na wysokości ponad 700 m n.p.m.
Góry Stołowe są przepiękne. Nie mogłem jednak długo ich podziwiać. Zmieniłem plan i skierowałem się do Radkowa. Miałem długi i szybki zjazd. Żadne auto mnie nie wyprzedziło. Może dlatego, że przekraczałem dopuszczalną prędkość? Jeszcze te napisy na asfalcie informujące o zbliżającym się zakręcie i konieczności hamowania. Czasami mylące, ale mimo to przydatne.
Z Radkowa kieruję się najprostszą droga w kierunku Mieroszowa. Podoba mi się oznaczenie rowerowych szlaków w Czechach. Są lepiej widoczne. Różnią się od tych pieszych tym, że zamiast białej farby użyta jest żółta. Łatwiej jest odczytać kierunek jazdy od znaków w Polsce.
Czechy przywitały mnie nieprzyjemnym wiatrem w twarz, który towarzyszył mi do końca mojej wycieczki. A po polskiej stronie zapragnąłem zdobyć gminy Boguszów-Gorce i Szczawno-Zdrój, dlatego ominąłem drogę krajową przez Wałbrzych i pojechałem na Czarny Bór, przypominając sobie, że tą drogą już jechałem. W Grzędach chwilę kropi i tyle. Koło Wałbrzycha wybiło 200 km, ale niestety nie udało mi się zaliczyć żadnej ze wspomnianych gmin. Przejechałem się zbyt daleko od nich. Gdyby nie późna pora i brak sił, to zajechałbym nawet do Wałbrzycha.
W Starych Bogaczowicach decyduję się na jazdę przez Sady Górne, ale to tylko wydłużyło mi drogę. W dodatku asfalt nie jest tam w najlepszej kondycji. Miałem za to szczęście, bo minęła mnie ulewa. Aż do Legnicy miałem slalom między kałużami. To pewnie ta chmura, którą widziałem od wjazdu do Polski w Niemojowie.
Do domu dojechałem tuż po 2, także zostało mi niewiele czasu na spakowanie się i wyjazd do Krakowa.
Kategoria Polska / dolnośląskie, góry i dużo podjazdów, po zmroku i nocne, setki i więcej, za granicą, kraje / Czechy, kraje / Polska, dojazd pociągiem, rowery / Trek

Ślęża

  151.45  07:29
Zdobycie Ślęży planowałem na środę, jednak nie było zainteresowania, a ja nie czułem się na siłach. Wieczorem Bożena dała znać, że dziewczyny wybierają się w sobotę i że mogę do nich dołączyć. Niestety nie uzgodniliśmy godziny i pojechały beze mnie. Miałem nadzieję dogonić je.
Postanowiłem, że do celu dotrę przez Żarów, a wrócę drogami na północ od autostrady. Najpierw znane rejony, a za Mierczycami wjechałem na drogę gruntową, która jest na mojej mapie. Choć nie wyjechałem tam, gdzie planowałem, to był plus – czereśnie. Znów się objadłem. No ale trzeba korzystać póki są. Później za to będą maliny :)
Przejechałem przez Pastuchów. Sądziłem, że znajdę tam jakiś pałac, ale na jego miejscu stoi kościół. Demart znów się nie popisał. W Piotrowicach Świdnickich za to pałac widać w całej okazałości z drogi. Niestety jest własnością prywatną. Przynajmniej znajduje się tam tablica informacyjna z krótką historią obiektu.
Przejazd przez Żarów był związany z moją ostatnią nieudaną próbą zobaczenia pałacu. Cóż, wielkiego szału nie robi. Zwłaszcza, że teraz jest to budynek mieszkalny.
Na drodze zaczęły być widoczne ślady niedawnego opadu, a im bliżej na wschód, tym większe kałuże. Miałem tylko nadzieję, że nie zastanie mnie deszcz.
W Pankowie minąłem kolejny zamek, tym razem z fosą. Wyglądało na to, że stoi na terenie prywatnym, ale jednak wstęp jest darmowy. W Klecinie zmylił mnie znak drogowy "Zamek Krasków", ponieważ ktoś zdrapał symbol zamku i ze znaku E-10 zrobił się znak E-5, czyli znak prowadzący do dzielnicy miejscowości. Szybko porzuciłem jazdę w poszukiwaniu tej dzielnicy, bo wieś skończyła się. Wróciłem na skrzyżowanie i pojechałem w trzecie rozgałęzienie. Tam stoi niezniszczony znak – czyli kolejny zamek znajduje się w Kraskowie.
Jechałem dalej i byłem coraz bliżej Masywu Ślęży. Dopiero Mysłaków mnie zatrzymał. Mapa znów zawierała błąd i gdy już szczęśliwie trafiłem na właściwą drogę, to asfalt się skończył i zaczęło dużo błota. Może gdyby nie padało, to nie byłoby aż tak źle. Jakoś powoli przejechałem (nie chciałem myć roweru) i zacząłem podjazd do Przełęczy Tąpadła. Złapała mnie migrena i zastanawiałem się czy podjechać Ślężę. Na przełęczy obejrzałem mapkę i zdecydowałem się pojechać niebieskim szlakiem. Jechałem wolno pośród ludzi, gdy zerknąłem w stronę polany. Przecież to Monika z Bożeną! Już po wizycie na szczycie. Bożena widocznie miała bardzo udany zjazd, bo była w błocie. Po krótkiej rozmowie zmieniłem zdanie i ruszyłem żółtym szlakiem, a dziewczyny pojechały w dalszą drogę. Wszyscy chcieliśmy zdążyć przed zmrokiem, zwłaszcza, że ja nie wziąłem ze sobą oświetlenia, a chciałem ze Ślęży dostać się na Wieżycę.
Podjazd był z początku łatwy. Nawet jazda po luźnych kamieniach nie nastręczała trudności. Niestety ostatnio za rzadko jeżdżę i straciłem kondycję. Opadłem z sił i dłuższy kawałek wprowadzałem rower. Jak zrobiło się mniej stromo, to znów jechałem. Na szczycie długo nie zabawiłem. Od razu ruszyłem dalej żółtym szlakiem. Nie była to dobra decyzja. Droga straszna na rower. Połamane drzewa na ścieżce, błoto, ślisko. Więcej niosłem rower czy prowadziłem niż zjeżdżałem. Droga się tak strasznie dłużyła. Jak już dojechałem do Wieżycy, to myślałem, że komary mnie zjedzą. Nawet jednego zdjęcia nie dadzą zrobić! Myślałem, że stąd już będzie przyjemna droga w dół, ale nie – było jeszcze gorzej, jeszcze stromiej. Udało mi się bezpiecznie dotrzeć do Przełęczy pod Wieżycą. Koniec mordęgi.
Szybko objechałem Sobótkę i możliwie najprostszą drogą ruszyłem w kierunku Legnicy. Pędziłem ile sił w nogach. Niestety migrena znów powróciła. Jak zobaczyłem znak "Legnica 19", to już wiedziałem, że zdążę przed zmrokiem. Cóż za ulga.
W Taczalinie wciąż pachnie truskawkami.
Kategoria terenowe, setki i więcej, góry i dużo podjazdów, Polska / dolnośląskie, kraje / Polska, rowery / Trek

Smrek

  177.68  09:35
Jest tyle do opowiadania, ale może zacznę od początku. Plan tej trasy chodził mi po głowie od kilku miesięcy, a z racji zbliżającego się wyjazdu do Krakowa postanowiłem wykonać go właśnie dzisiaj. Początkowo planowałem pojechać z Legnicy na rowerze do Świeradowa-Zdroju, przez Czechy i Bogatynię do Zgorzelca, skąd pociągiem powrót. Zmieniłem zdanie i pojechałem na dworzec PKP. Jak zwykle w ostatniej chwili.
Remont dworca idzie do przodu i kasy Kolei Dolnośląskich zostały zlikwidowane, tak samo kasy na peronie. Zostało jedno jedyne okienko z kilkunastoosobową kolejką. Wiedziałem, że stanie nic mi nie da, bo pociąg zaraz przyjedzie. Zobaczyłem jednak plakat informujący o promocji dla rowerzystów. Dostrzegając informację o połączeniu ze Zgorzelcem oraz sposobie korzystania z promocji (bilet kupuje się w pociągu i to bez dopłaty), radosny udałem się na peron. Jakie było moje zdziwienie, gdy pani w pociągu powiedziała, że promocja nie dotyczy połączenia Legnicy ze Zgorzelcem...
Po półtoragodzinnej jeździe dotarłem do pierwszego celu. Przyzwyczaiłem się, że jak jeżdżę pociągami, to pod dworcem zawsze odnajduję plan miasta. Nie w Zgorzelcu. Może to dlatego, że wysiadłem nie na głównej stacji? W każdym razie jechałem przed siebie aż dotarłem do skrzyżowania. Na lewo Görlitz, na prawo Dresden. Jako że do pierwszego miasta miałem najbliżej, to pomyślałem, że nic się nie stanie jeśli pojadę w jego kierunku. Na najbliższym skrzyżowaniu jednak zboczyłem z drogi, wjeżdżając na kostkę brukową. Tak nią jechałem i jechałem, aż dojrzałem pewien kościół. Przepiękny kościół, któremu chciałem się przyjrzeć z bliska. Okazało się, że to kościół (św. Piotra i Pawła) stojący po niemieckiej stronie. Przedostałem się przez Nysę Łużycką. Trochę speszony, bo to moja pierwsza wizyta w tym kraju, przejechałem się ulicami, aż wróciłem do mostku, którym przekroczyłem granicę. Tak mi się spodobało miasto, że nie chciałem jeszcze wracać i zrobiłem kolejną rundkę ulicami i deptakami. Piękne miasto, jakby niedawno wybudowane. Zrobiło na mnie ogromne wrażenie. Jeszcze wszędzie te znaki "rower frei". Raj dla rowerzystów.
Niedaleko dworca Bahnhof Görlitz dostrzegłem mapę. I to nie byle jaką mapę, bo OpenStreetMap! No ale czas leciał, a ja miałem jeszcze kawał drogi przed sobą. Odechciewało mi się zwiedzania Zgorzelca po tym, co widziałem, ale mimo to pojechałem za znakami w kierunku centrum, którego i tak nie znalazłem. Ogólnie na te dwa miasta poświęciłem półtorej godziny i ani chwili dłużej nie zwlekając, zacząłem podróż na południe.
Już po dwudziestu kilometrach czułem obolałe mięśnie przez prawie tygodniowy brak ruchu. Mam za swoje. Ale po pewnym czasie pozostało tylko zmęczenie i zaczęły się pagórki. Za ostatnim zaś, najwyższym, zobaczyłem industrialny krajobraz Elektrowni Turów i Kopalnii Węgla Brunatnego Turów. Jakby tego mało, to po drodze minąłem setki elektrowni wiatrowych – zarówno tych działających, jak i tych dopiero budowanych. Zastanawiam się jednak jak tam ludzie żyją. Jak wjechałem do kotliny, to poczułem dym o świerkowym zapachu. Może to tylko dym z tamtejszych gospodarstw, ale nawet patrząc na te piękne widoki nie mógłbym tam mieszkać.
W Czechach powitała mnie słoneczna pogoda. Najbliższym przystankiem miało być Nové Město pod Smrkem, jednak Frýdlant zatrzymał mnie na dłuższą chwilę. Urokliwe miasteczko. Znajduje się tam zamek, na który chciałem się dostać. Miasteczko zostało dotknięte przez ostatnie opady deszczu, przez co jedna z dróg była zamknięta (właściwie przestała na pewnym odcinku istnieć). Na szczęście udało mi się dobrze trafić na ścieżkę prowadzącą do zamku. Na szczycie pustki. Spowodowane zarówno zamknięciem drogi, jak i godzinami otwarcia (do 16). Chwilę jeszcze pokręciłem się i ruszyłem dalej.
Podobają mi się czeskie znaki drogowe. Niektóre są takie zabawne. Minąłem ich wiele, choć do Novégo Města pod Smrkem minąłem jeszcze więcej drzew czereśni. Dobrze, że ich nie jadłem, bo jak zrozumiałem z ostrzeżenia – był tam robiony oprysk chemiczny.
Te widoki po drodze. Smrek, który "rósł" z każdym kilometrem... Zawiodłem się. W Novém Měste spodziewałem się co najmniej tak rozbudowanej infrastruktury rowerowej, jak w Görlitz. Nic, nawet jednej drogi dla rowerów nie zauważyłem. Widocznie wydali wszystkie fundusze na single tracka.
Jakoś nie potrafiłem oprzeć się widokowi gór. Postanowiłem ominąć drogę publiczną i poszukać dróżki leśnej, może nawet single tracka. Po przejechaniu kawałka stromego podjazdu stwierdziłem, że chcę zdobyć Smrek, a do Polski przedostać się przez Stóg Izerski. Jak postanowiłem, tak zrobiłem. Po drodze zgubiłem szlak, którym zacząłem podjazd, ale że miałem w miarę dokładną mapę szczytu, to jechałem przed siebie najpierw drogą asfaltową, mijając single tracki, a później wjechałem na drogę żwirową. Na punkcie widokowym Śmierć Pecha nie żałowałem, że się wyrwałem na ten szczyt. Widok niesamowity, szkoda, że pod słońce.
Droga powoli przestaje być wygodna. Wjeżdżam na jedną taką zarośniętą trawą, gdzie zrzuca mnie z roweru. Podłoże jest zbyt gliniaste do dalszej jazdy, więc zaczynam na przemian pchać rower i jechać na nim. Ostatnia ścieżka była najgorsza. Początkowo skakałem po kamieniach albo szedłem miedzą, ale długo to nie trwało, bo wszystko co dobre szybko się kończy. Problemem był bowiem strumień, który wdarł się na drogę. Miałem już powoli dość, ale byłem tak niedaleko, że nie dawałem za wygraną. Pod koniec drogi chodzenie na piętach też nic nie dawało, więc nabierając coraz więcej wody w buty szybko dostałem się na szczyt, usiadłem na kamieniu i odpocząłem. Wylałem wodę z butów, wycisnąłem skarpetki i zacząłem żałować, że rano nie wziąłem tych zapasowych skarpetek ze sobą. Może gdybym zaplanował sobie ten szczyt wcześniej, to wybrałbym trasę od południa, która wygląda na przejezdną rowerem.
Szczyt zdobyłem, ale nie mogłem się oprzeć widokowi wieży i wspiąłem się na nią. Ponieważ strasznie wiało, to ubrałem się, zrobiłem kilka zdjęć i ruszyłem dalej. Droga nie była przyjemna. Zaczęło się od korzeni, później było tylko gorzej, bo najpierw drobne kamyczki, a później już duże kamienie. Znów musiałem prowadzić rower, i tak aż do Stogu Izerskiego. Tak się na niego napaliłem, że zobaczyłem stąd zachód słońca.
Pozostał jeszcze zjazd w dół i długi powrót. Na szczęście zjazd drogą asfaltową, na której jednak uważałem z hamulcami, bo podobno można przegrzać obręcze. A na dole było tak ciemno, że nie było mowy o zwiedzaniu. Czułem za to głód i kończyła mi się woda, więc rozglądałem się za najbliższym sklepem. Po godz. 21 ciężko z tym. Zatrzymałem się na najbliższej stacji benzynowej.
Mój plan przejazdu z Rozdroża Izerskiego przez szczyty do Starej Kamienicy nie wypalił – ponownie ze względu na zmrok. Pozostało mi zatem znaleźć prostą drogę bez podjazdów (byłem srogo zmęczony) i skierowałem się na Gryfów Śląski. Zaryzykowałem jednak pojechać drogą, która na mapie Demartu jest oznaczona jako droga gruntowa i nawet nie styka się drugim końcem z jakąkolwiek inną drogą. Jechałem przez Mirsk i Lubomierz. Minąłem setki świetlików, zupełnie jak rok temu :)
Do Pławnej jechałem z górki, co uważałem za zły znak – nie chciałem bowiem podjeżdżać jakiegokolwiek wzniesienia. Choć drogę przyświecały mi gwiazdy, to było ciemno. Minąłem spłoszonego konia, a później nawet minąłbym skrzyżowanie, którego na wspomnianej mapie nie ma. Na szczęście droga jest tam już od kilku lat, tylko kartografowie z Demartu jakoś się nie kwapią, aby to sprawdzić. Zresztą oni korzystają jeszcze ze starych nazw niektórych miejscowości (sprzed 1998 r.), więc ryzyko się opłaciło i dostałem się do Pielgrzymki.
Po drodze co jakiś czas widziałem błyski na niebie. Okazały się być spowodowane błyskawicami, a ja jechałem w ich kierunku. Na szczęście kierunek mojej jazdy zmienił się szybko, a błyski dochodziły gdzieś znad Chocianowa, a może i jeszcze dalej. W Złotoryi poczułem zmęczenie i senność. Nie zatrzymywałem się jednak. Podobają mi się te pustki na drogach. Mogłem jechać środkiem, żeby omijać dziury. Za Złotoryją już nie musiałem, bo droga jest tam w dobrym stanie. Ostatnim moim kilometrom przypatrywał się księżyc. Do domu wróciłem przed 3 nad ranem.
Kategoria kraje / Niemcy, kraje / Polska, kraje / Czechy, Polska / dolnośląskie, góry i dużo podjazdów, po zmroku i nocne, setki i więcej, za granicą, dojazd pociągiem, rowery / Trek

Przez Trójgarb do Chełmska Śląskiego

  193.85  09:27
Udało mi się dzisiaj wstać wcześniej niż ostatnio i skorzystać z przyjaznej pogody. Postanowiłem zrealizować jeden z planów sprzed paru miesięcy i wybrałem za cel Chełmsko Śląskie. Plan zakładał 175-kilometrowy dystans, no ale jak wiadomo – plany rzadko realizują się w całości. Zwłaszcza, gdy urok odwiedzanych miejsc przyciąga bardziej niż magnes.
Na początek wizyta na wałach nadkaczawskich, które w końcu doczekały się skoszenia trawy i dzięki temu mogłem szybko się tamtędy przedostać. Pomyślałem, żeby się dzisiaj ciut opalić, bo czoło miałem blade od noszenia kasku, dlatego w Gniewomierzu wjechałem na polną drogę, przejechałem przez Czarnków (droga zarośnięta, aż mnie nogi swędziały od trawy) i znalazłem się w Jaworze. Stąd pojechałem na Dobromierz, a następnie do Starych Bogaczowic.
Mój plan przewidywał jazdę przez Lubomin, jednak ani razu nie spojrzałem na wgraną w telefon mapę, tylko korzystałem z mapy papierowej. A ta pokazywała asfaltową drogę do Witkowa przez las. Nie widziałem więc sensu wydłużać sobie trasę i jechać na około tych połaci zieleni. Zwłaszcza, że przedwczoraj wjechałem na drogę oznaczoną na mapie. Dziś pojechałem nią prosto i zatrzymałem przechodzących ludzi, żeby upewnić się czy aby dojadę do Witkowa. Niestety nie byli miejscowymi i nie znali odpowiedzi.
Asfalt po krótkiej chwili się skończył i zaczęła polna droga, aż dojechałem do brodu, czyli przejazdu przez rzekę. Zajęło mi trochę czasu wykombinowanie jak się tamtędy przedostać. Ale że komarów było w bród, to przestałem się bawić i w miarę najpłytszym miejscu przejechałem, mocząc trochę buty i rower.
Wjechałem do lasu i po pewnym czasie przestało być zabawnie, bo zaczęły się podjazdy. A jak już umierałem i się gdzieś zatrzymałem, to wszędobylskie muchy kazały się stamtąd zabierać czym prędzej. Jechałem z początku żółtym szlakiem pieszym, ale ten gdzieś odbił w ścieżkę, a ja wolałem trzymać się drogi. Nawet jeśli jechałem nad skarpą (widok był imponujący jak dla mnie).
Skrzyżowanie Siedmiu Dróg – tutaj był dłuższy przystanek, bo znalazłem pierwszą mapę tej... góry. Okazało się, że ze Starych Bogaczowic wyjechałem niewłaściwą drogą, ale tak czy inaczej przejeżdżałbym przez tamto skrzyżowanie. Skoro już się tam znalazłem, to postanowiłem zdobyć Trójgarb, bo na jego zboczu się znajdowałem. Niepokoiło mnie to, że mapa była niedokładna i wskazywała nie miejsce, w którym się znajdowałem, a jakieś inne rozdroże. Także byłem zdany na szczęście.
Ruszyłem niebieskim szlakiem rowerowym, który na kolejnym rozdrożu uciekł w dół. Jako że szlak na mapie nie jest zaznaczony, to zaryzykowałem żółto-niebieskich piktogramów, które na mapie są zaznaczone na czerwono. 20 minut później byłem na wysokości 778 m n.p.m. Niestety widoki są ograniczone przez drzewa, także podziwiać można, ale ze zdjęciami trzeba poczekać do następnego garbu, z którego rozpościera się przepiękny widok na Karkonosze, w tym na Śnieżkę.
Tak się zapatrzyłem, a trzeba było wracać. Niestety z tym nie było tak przyjemnie, bo droga w dół wiodła ścieżyną, po której nie odważyłbym się zjechać na tym rowerze i w ogóle bez wcześniejszego rekonesansu. W końcu znów można było wsiąść na rower i popędzić w dół drogą leśną. Tak się znalazłem w Witkowie. W Czarnym Borze wspomogłem lokalny biznes, kupując trochę owoców w sklepie, a tuż za kopalnią melafiru musiałem wymienić baterię w telefonie, bo nie naładowałem jej po wczorajszym wypadzie. Kolejne miejscowości zaczęły mnie zachęcać różnymi egzotycznymi nazwami, takimi jak stół sędziowski, który mogłem zobaczyć, bo jest to unikalny zabytek.
Kolejny podjazd, tym razem po asfalcie i przez las, więc spokojnie, już nie interesując się swoją średnią, jechałem, napawając się leśnymi zapachami. Minąłem piękny widok i nawet nie byłem świadom tego, że patrzę na Czechy. Tak dojechałem do Chełmska Śląskiego, ale mój plan przewidywał także wizytę w Okrzeszynie. Wjechałem na przypadkową drogę i... dojechałem do Okrzeszyna. Zawróciłem dopiero na zakazie wjazdu, tuż przed granicą Polski, bo nie miałem przepustki :P
Jeszcze przed zmrokiem chciałem zobaczyć Krzeszów, dlatego szybko – już na szczęście bez podjazdów – ruszyłem w kierunku tej miejscowości. Niestety nie mogłem podejść bliżej ze względu na swój ubiór (odsłonięte kolana i barki). Ale byłem, zobaczyłem, odjechałem – do Kamiennej Góry. Powrót chciałem zrobić przez Chełmy, czyli Lipę, Pomocne i Słup, ale nie miałem już ochoty na podjazdy, więc zmieniłem plan na Kaczorów. Dalej już z górki, jak płynie Kaczawa przez Świerzawę i Złotoryję. Po drodze zatrzymałem się kilka razy, bo byłem zmęczony i odrobinę śpiący. Źle się przygotowałem do tej wyprawy, ale dotarłem do domu w całości, grubo po północy.
Kategoria kraje / Polska, Polska / dolnośląskie, góry i dużo podjazdów, po zmroku i nocne, setki i więcej, terenowe, rowery / Trek

Kategorie

Archiwum

Moje rowery