Trwa ładowanie…
Trwa ładowanie…

Widzisz podstawowy wygląd strony. Wystąpił problem z serwerem plików. Napisz do mnie, gdyby problem występował zbyt długo.

Andrzej na rowerze

Wpisy archiwalne w kategorii

setki i więcej

Dystans całkowity:60507.27 km (w terenie 5370.45 km; 8.88%)
Czas w ruchu:3134:46
Średnia prędkość:19.06 km/h
Maksymalna prędkość:72.10 km/h
Suma podjazdów:404815 m
Maks. tętno maksymalne:150 (76 %)
Maks. tętno średnie:160 (81 %)
Suma kalorii:175271 kcal
Liczba aktywności:455
Średnio na aktywność:132.98 km i 6h 58m
Więcej statystyk

Wycieczka rowerowa (Kowary, Lubawka, Kamienna Góra)

  172.94  09:03
Zaspałem. Miałem plan, aby ruszyć o wschodzie słońca, a wzamian tego ruszyłem o godz. 9. Do Świerzawy postanowiłem dostać się drogą, którą kiedyś jechałem nad Jezioro Pilchowickie. Nie miałem jakoś ochoty na wiele podjazdów. Domyślałem się, że będę miał wystarczającą ich dawkę, gdy dojadę do Kowar.
W Rzymówce rzeka miała wartki nurt, więc przejazd przez koryto rzeki odpadało. Dobrze, że jest tam jeszcze ten mostek. Z Łaźników do Prusic przedostałem się ponownie tą samą drogą – przez pole (tym razem rzepaku). Jakoś nie mogę trafić na drogę, która prowadzi do tej pośród pól. Chyba nie ma możliwości innej niż okrężna przez Łaźniki... Dobrze, że rolnicy wyjeździli ślad i nie miałem dużego problemu, bo rzepak urósł spory.
W Leszczynie most jest w remoncie, ale jako rowerzysta mogłem skorzystać z mostku obok. Dojechałem w końcu do Wilkowa, a stamtąd na wzgórze, z którego jest piękny widok na okolice. Jakoś nie miałem ochoty jechać na północny-zachód, aby dostać się na drogę do Świerzawy, więc postanowiłem wejść w las. Można tam znaleźć wiele ciekawych rzeczy, jak singletrack, który stworzyli amatorzy (ale dzisiaj nie wjeżdżałem na niego, bo jest kawałek dalej) czy wąwozy. Ja trafiłem na taki wąwóz, kamienisty z początku, a dalej już dobry do zjazdu, nawet widać było ślady, że ktoś poruszał się nimi. Niestety ślad się urywał, a ja jechałem dalej, aż w końcu i wąwóz skończył się, ja dojechałem do urwiska nad kamieniołomem i musiałem prowadzić rower przez dobrych kilkadziesiąt minut. W końcu spotkałem drwali, którzy mnie nakierowali, choć to już była końcówka i sam też dojechałbym. Szkoda, że nie trafiłem wcześniej na tę drogę, bo była przejezdna. Może za wcześnie zjechałem w dół, może trzeba było podjechać kawałek do drogi, którą kiedyś widziałem.
W Świerzawie pomyślałem, żeby nie jechać przez Kaczorów i do Radomierza dostać się bocznymi drogami. Nie udało mi się. Droga, którą chciałem jechać gdzieś przepadła. Może to i dobrze, bo zaliczyłbym kilka podjazdów, a tak ruchu na drodze do Kaczorowa nie było, asfalt był w miarę w dobrym stanie i widoki ładne mijałem. Niestety przejrzystość powietrza nie była dobra i na wzgórzu przed zjazdem do Radomierza panorama gór nie zachwycała tak bardzo, jak ostatnim razem. Ale i tak góry są piękne :D
Przez Janowice Wielkie, Przełęcz Karpnicką, Karpniki, Strużnicę, Gruszków i wreszcie Przełęcz pod Średnicą (myślę, że jeszcze tam wrócę), docieram do Kowar. Naprawdę malowniczo wyglądają z Wojkowa, choć widok też jest niczego sobie z drogi na Przełęcz Okraj, ale tutaj już drzewa przesłaniają widok. Kowary mnie nie urzekły w ogóle. Trwał jakiś festyn lub festiwal i zebrało się tam za dużo cyganów. Co za smród... Nie wytrzymałem tam ani chwili i uciekłem. Zresztą czas mnie gonił, więc przestudiowałem mapy i zacząłem wspinaczkę, a później długi zjazd, aby dostać się do Lubawki.
To miasteczko ma dziwny układ, w którym się pogubiłem. Wiele ulic jednokierunkowych i za dużo tych z zakazem ruchu. Spotkałem straż pożarną, która czekała na parę młodą. Kupiłem wodę na drogę i wydostałem się z miasta, żeby dostać się do następnego punktu głównego. Mój plan alternatywny przez Chełmsko Śląskie się okroił. Odwiedzę tę wieś, gdy zechcę zdobyć Przełęcz Okraj. Wtedy też spróbuję wjechać na Skalnik, czyli zaliczę za jednym zamachem 3 punkty :) No i pewnie punktem przelotowym będzie Wałbrzych, ale to wymaga dobrego planu i ciepłego dnia bez porywistego wiatru, a tego niestety ostatnio jest za dużo. Plan pewnie wykonam dopiero w nowym sezonie.
Z Lubawki do Kamiennej Góry, ze względu na wyrzucenie z planu wspomnianej wsi, dostałem się krajową piątką. Niestety nie miałem za dużo czasu na zwiedzanie miasta. Rynek nie wygląda na stary. 2 kamieniczki wyróżniały się zdobieniami, a reszta raczej w nowym budownictwie. Może tylko mi się tak wydawało?
Ponieważ zbliżał się zmierzch, to trzeba było gonić i to porządnie. Do Bolkowa jechałem 40-45 km/h ze względu na wiatr w plecy i zjazd. W Bolkowie już włączyłem światła i ruszyłem dalej, wjeżdżając na trójkę (plan jazdy przez wsi wypadł), utrzymując swoją wysoką prędkość, aż złapał mnie deszcz na 3 km przed Jaworem. Nie był może straszny, jednak przeszkadzał, więc zatrzymałem się na przystanku. Gdy się uspokoiło, ruszyłem, niestety w złym momencie, bo po chwili zaczęło lać. Dojechałem do Jawora, w którym zabłądziłem. Gdy w końcu znalazłem drogę i na nią wjechałem, okazało się, że wieje wiatr boczny. Na domiar złego porywisty. I o ile od Lubawki do Jawora minęło mnie raptem parę aut, o tyle do Legnicy jechał ktoś co chwilę, a to był dodatkowy minus, gdy rzucały mną podmuchy wiatru od rozpędzonych aut. Szczęście, że ta mordęga skończyła się szybko i dotarłem do domu zły, zmęczony i przemoczony. Zły, bo gdybym nie zaspał, to uniknąłbym deszczu. Zmęczony, bo wymęczył mnie wiatr boczny. A przemoczony w sumie nie byłem tak bardzo, bo od Jawora padało tylko momentami i wiatr zdążył wysuszyć część ubrań, ale mimo wszystko zmokłem.
Aaa, wczoraj zmieniłem w rowerze 2 rzeczy:
1. Przesunąłem siodło lekko do tyłu i przechyliłem je, aby nos leżał niżej. Komfort jazdy podniósł się bardzo. Planowałem to już dawno, ale Jarek mi ostatnio doradzał odnośnie bólu w moim prawym kolanie i zdecydowałem się w końcu pogrzebać przy tym.
2. Zwiększyłem ciśnienie w kołach. Teraz już się nie boję, że złapię snake'a. Jest jednak minus – czuję najdrobniejszą nierówność na drodze. Powinienem zmienić opony...
Kategoria Polska / dolnośląskie, góry i dużo podjazdów, po zmroku i nocne, setki i więcej, kraje / Polska, rowery / Trek

Kolorowe jeziorka

  122.79  06:37
Bożena do mnie wczoraj pisze tuż przed północą, że nazajutrz jadą w Rudawy i pyta mnie czy dołączę. Po mojej wyczerpującej wycieczce jakoś nie byłem przekonany, ale gdy wyjaśniła, że tempo będzie wycieczkowe, bo wszyscy są zmęczeni, to zgodziłem się. Byliśmy umówieni na godz. 9, Jarek do mnie rano pisze, że Bożena zaspała i umawiamy się na 9:30, więc mogłem ślamazarnie kontynuować moje poranne czynności.
Wspólnie z Jarkiem, Olkiem, Bożeną i Anią wyruszyliśmy zwykłą trasą do Męcinki, spotykając nad Zaporą Słup dwóch rowerzystów z Jawora, którzy do nas dołączyli, ale nasze wycieczkowe tempo ich trochę zmęczyło, a zaczęliśmy podjazd pod Górzec szutrami, więc oni odpadli. Dalej przez Muchów i Lipę do Kaczorowa, gdzie odpoczęliśmy po zaliczeniu kolejnego dziś długiego podjazdu na wzgórzu, robiąc fotki chmurkom, pająkom i widokom, zajadając się ciastkami (Krakuski Duetki były bardzo smaczne) i czekając na Łukasza, który miał do nas dołączyć.
Ze wzgórza ruszyliśmy na drogę do Marciszkowa. Szlakiem, najpierw przez rzekę Bóbr, po kamienistych drogach do Wieściszowic, a dalej zaliczając kolejne podjazdy, sesję zdjęciową z pięknym widokiem, wspinaczkę z rowerami, zjazdy wieloma kamienistymi szlakami (nawet mnie się udało bez żadnej wpadki), dojechaliśmy do Błękitnego Jeziorka. Po kolejnym wspólnym zdjęciu pojechaliśmy dalej, gubiąc Anię, która chciała zobaczyć to jeziorko z dołu. Przy Purpurowym Jeziorku zatrzymaliśmy się na kolorowe pierogi. Ja dostałem ostatniego niebieskiego, a reszta moich frykasów była czerwona :P
Zbliżała się późna godzina, nie każdy miał oświetlenie, więc z rekreacyjnego wyjazdu zrobił się sprint. Na szczęście teraz w większości były to zjazdy, choć szybko się ochładzało. Powrót tym samym szlakiem z uproszczeniem, którym był przejazd przez Chełmiec. W Słupie zaliczyłem glebę, bo wjechałem w jakiś dołek przed szlabanem, ale na szczęście trawa była miękka. I na koniec przejazd wałem nad Kaczawą, którym jechałem pierwszy raz. Ładna alternatywa dla jazdy po dziurawych asfaltach :)
Wrzesień uważam za zakończony. Pobiłem nawet ilość przejechanych kilometrów z lipca, no ale jakie ja trasy robiłem w tym miesiącu! Szkoda, że od jutra zaczyna się uczelnia. Mam nadzieję, że będę miał równie dużo czasu, co w zeszłym semestrze, a pogoda będzie sprzyjać i nie będę musiał zaopatrywać się w cieplejsze ubrania na rower.
Kategoria Polska / dolnośląskie, góry i dużo podjazdów, Park Krajobrazowy Chełmy, setki i więcej, ze znajomymi, terenowe, kraje / Polska, rowery / Trek

Nad Żelazny Most

  127.94  07:05
Z Babą Jagą nie polubiliśmy się. Byłem u Kargula, ale u Pawlaka jakoś nie miałem ochoty zawitać. Szczerze wymęczyli mnie :)
Wczoraj, podczas powrotu busem ze Ścinawy przez Lubin, widziałem kilka dróg prowadzących w las. Wymyśliłem więc plan, aby zwiedzić tereny na północ od Lubina, bowiem na mojej mapie nie ma tam zbyt wielu odfajkowanych miejsc. Postanowiłem, że będzie terenowo i tak też było, w dużych dawkach ;)
Wyjechałem z domu niewcześnie, bo jestem śpiochem i o 10:30 ruszyłem. Najpierw włożyłem lekką bluzę, ale było ciut chłodno, więc zamieniłem ją na jakąś termoaktywną, którą niedawno dorwałem w promocji w Decathlonie i tak spędziłem w niej cały dzień. Jesienne słońce nie jest tak upalne, a że nie było go dużo (w większości siedziałem w lesie ;p), to nie było w tej bluzie za gorąco. Jedyny mankament jest taki, że długo schnie podczas noszenia, choć do domu wróciła sucha.
Skierowałem się na początek na Chróstnik. W Gorzelinie zauważyłem, że przyjechałem drogą, którą już znam, choć wydawało mi się, że jest bardziej zarośnięta. Kolejne drogi mijałem szybko, choć były to w głównej mierze drogi leśne, no i kilka polnych. Dostałem się do krajowej trójki, którą rozdziela pas zieleni z barierką, więc trochę gimnastyki i jadę dalej. Tuż przed Polkowicami (41 km) miałem średnią 20 km/h, co nie jest złą średnią jak na terenową jazdę.
Polkowice nie zachwyciły mnie. Kolejne miasto, gdzie jest za dużo dróg jednokierunkowych bez kontrapasów, a jedną drogą rowerową tam jechałem. No, krótką, ale zawsze to coś. Pojechałem do Guzic, aby dojechać do Dużej Wólki. Mniej więcej w połowie drogi zauważyłem znaczek: "MTB Obiszów Bike Park". Z ciekawości chciałem zobaczyć co to takiego. Wjechałem więc w wyznaczoną ścieżkę i tak jechałem i jechałem aż wpadłem na to, że jest to singletrack, a nazwa "Bike Park" nie oznacza żadnego parku ani parkingu. Cóż? Postanowiłem, że przejadę się do końca. W międzyczasie miewałem dość, ale parłem dalej. Wygrałem nawet z Babą Jagą, najgorszym podjeździe, jaki kiedykolwiek zrobiłem. Wyglądał jak Droga Kalwaryjska na Górzec, ale dał się podjechać. Według zarządców tej drogi, maks. nachylenie ma 16,5%, a średnie 9,5%, choć ja dałbym mu co najmniej 20% :P Przejechałem w sumie niewiele, bo końcówkę całej trasy. Nie mogę znaleźć informacji o jej długości, absolutnie nic poza dojazdem, ale patrząc na trasy organizowanych tam maratonów, jest to ok. 30 km. Nie sądzę, bym potrafił przejechać całość. Chyba że robi się to lżej na rowerze MTB. Ten tor kosztował mnie nawrotem bólu w stawie kolanowym.
Czas zmierzyć do Żelaznego Mostu, a konkretnie do jeziora o tej nazwie, bo wieś jest na południe od zbiornika. Nie sądziłem, że to jest takie duże i wysokie. W dodatku tak szybko ukończyli go. Ciekawe skąd tyle ziemi wzięli.
W Krzydłowicach dojrzałem ruiny pałacu, które mnie zaciekawiły, więc pojechałem rzucić na nie okiem. Obiekt nie wygląda na bezpieczny, ale ogrodzenia nie ma, a dużo śmieci mija się na drodze, więc myślę, że miejsce jest chętnie odwiedzane przez lokalną społeczność. W dalszej drodze minąłem kolejne wycinki drzew, których bardzo nie lubię. W środku lasu, na asfaltowej drodze, na odcinku 200 m jest zakaz ruchu z powodu wycinki. O dziwo zakaz jest tylko na tabliczce. Szlabanu żadnego, więc skoro wycinka w tej chwili nie trwała, to czym miałem się przejmować?
Miałem jechać przez Gwizdanów, ale przed Bytkowem zobaczyłem na mapie krótszą drogę. Byłem zmęczony po torze MTB, więc wybrałem krótszy odcinek przez Rudną. W Starej Rudnej trochę pobłądziłem, ale w końcu trafiłem dobrze, dojeżdżając do Kargula (182 m). Pawlak (171 m) nie był mi po drodze, więc go ominąłem, jak i Aleję "Samych swoich" (dziwne, bo nie ma nic o niej w internecie; może przekręciłem nazwę?).
Z Ręszowa do Niemstowa przejechałem się zarośniętą drogę, którą niedawno przedzierałem się do Ścinawy. W ogóle, to zauważyłem, że od jakiegoś czasu jadę czerwonym szlakiem pieszym. Jest to szlak dookoła Lubina i ma 85,5 km. Mimo że jest to szlak pieszy i trochę zarośnięty jak na mój rower, to chcę nim przejechać :)
Do domu dojechałbym już bez przygód, gdyby nie blondynka za kierownicą z Kenem w różowym aucie nie pomylili miejsca lub czasu swojej ewolucji. W Gogołowicach wyjeżdżaliśmy z przeciwnych stron drogi krajowej nr 36. Ja prosto, oni też prosto. Gdy w końcu można było przejechać, ja ruszam, oni też i co? Blondi skręca w lewo, choć tego po pierwsze nie zasygnalizowała, a po drugie nie ma najmniejszego prawa tego zrobić, gdy ja jadę prosto. Wnerwili mnie, ale miałem już blisko do domu. Ostatnia droga leśna, dalej parę wsi i po zmroku docieram, patrząc na zachód, gdzie niebo przepięknie się żarzyło. Aż szkoda było robić zdjęcie moim marnym telefonem. Pora odpocząć :)
Kategoria Polska / dolnośląskie, setki i więcej, terenowe, kraje / Polska, rowery / Trek

Wycieczka rowerowa (Zamość)

  138.00  07:22
Po każdym podjeździe może przyjść tylko jedno – albo kolejny podjazd, albo piękny zjazd :)
Planowana od dawna wizyta w Zamościu, w którym byłem już dwukrotnie na szkolnych wycieczkach. Nie domyślałem się tego, co mnie spotka na mojej drodze. Wyruszyłem po godz. 11 terenami i lasami do Zawadówki, gdzie kupiłem wodę, bo do najbliższego sklepu z domu mam... nawet nie wiem gdzie tutaj szukać sklepu ;P
Tym, czego nie przewidziałem były Pagóry Chełmskie. Olbrzymie tereny pofałdowanych widoków, ciągłe podjazdy i zjazdy, piękne panoramy i wiele pól.
Pogoda bardzo sprzyjała, jednak, jak zapowiedziała pani Omena w telewizji, wiał wiatr z południa. Męczący, bo nie pozwalał się rozpędzać na prostych (o ile jakieś były) i spowalniał na podjazdach nawet przy aerodynamicznej pozie. Razem z podjazdami stworzyli dawkę bardzo wyczerpującą, ale nie ugiąłem się i cierpliwie liczyłem zmniejszające się kilometry dzielące mnie od celu.
Pierwszym miastem, które chciałem dzisiaj zwiedzić był Krasnystaw, znajdujący się w połowie drogi do celu. Niewielkie miasteczko z dwiema rybami w herbie, słynące z Chmielaków Krasnostawskich, przez które przepływa Wieprz, rzeka o bardzo zawiłym korycie. Pokręciłem się chwilę, bo szukałem też smaru do łańcucha, który już błaga o litość, a ja jestem bezsilny (jeden pojemnik został w Legnicy, drugi w Krakowie).
Ruszyłem krajową drogą nr 17, która była o tyle wygodna (bardzo szeroke pobocze), że zrezygnowałem z jazdy przez wsi, aby dojechać bezpiecznie do celu (i jednocześnie wydłużyć drogę). Słońce nie prażyło mocno, może to wiatr był ulgą na spiekotę, bo ta była obecna i znów się opaliłem.
Na Stare Miasto dotarłem około 15:30, może wcześniej, bo wciągnęła mnie historia Zamościa na liście UNESCO, a Starówka jest właśnie na niej od 20 lat. Z tej też okazji (chyba, bo nie wgłębiłem się w to), mury obronne są odbudowywane, a bastiony rewitalizowane. Wygląda pięknie na projektach, ciekawe jaki będzie efekt końcowy, bo już po jakimś rewitalizowanym terenie się poruszałem i mimo że jest ładny, to długo taki nie będzie za sprawą wandali i nienormalnych "rowerzystów". Ogólnie podoba mi się w Zamościu. Dużo zieleni, ładnie, spokojnie, za kilka lat będzie jeszcze piękniej. Przynajmniej w tym centrum.
Skierowałem się na wojewódzką 843 do Chełma. Więcej podjazdów, ale widoki piękniejsze niż wcześniej; i te zjazdy :) Zdarzyło się w Woli Siennickiej, że przejechałem drogę, której od tej strony nie oznaczyli, a zrobili to od strony Siennicy Różanej, więc kilometr był nadmiarowy. Tutaj też zaczęło się ściemniać. Do Depułtycz Królewskich wjechałem w ciemnościach. Miałem okazję zobaczyć Lotnisko Akademickie oraz oddział chełmskiego PWSZ-u, w którym studenci uczą się do późna :)
Postanowiłem, że w Pokrówce skręcę w boczną drogę i minę centrum Chełma, jadąc starymi drogami. Chełm niestety zaczął oszczędzać na prądzie i oświetlenie działa teraz tylko w newralgicznych miejscach (skrzyżowania, szpital). Dziur nadal jest wiele, więc nie jechało się dobrze. Na szczęście po zmroku nie jechałem długo, więc szybko dotarłem do domu na ciepłą kolację, mniam ;)
Kategoria setki i więcej, po zmroku i nocne, góry i dużo podjazdów, Polska / lubelskie, kraje / Polska, rowery / Trek

Przez trzy województwa

  320.00  15:46
Podróż przez trzy województwa, pokonanie własnych rekordów, wiele pięknych panoram, przynajmniej tych za dnia, a i te nocą na oświetlone miasta nie były gorsze. Gonitwa za deszczem, który ze mną nie wygrał. Ucieczka przed wiatrem, który mnie nie pokonał. Piękny wschód słońca, choć widoczny jedynie za chmurami i odwiedziny miejsc, których nie widziałem od wieków.
Przyznam się od razu, że przeziębienie wciąż mnie trzyma od soboty i nie byłem w najlepszej formie, gdy wyruszałem. W czwartek prognoza pogody na najbliższe dni wskazywała na deszcze nad całą Polską, więc uznałem, że przekładam wyjazd o jeden dzień (z piątku na sobotę).
Piątek, 7 września, 9 rano. Uznaję, że nie ma co czekać i wyruszam dzisiaj. Plan był, aby wyruszyć po godzinie 18, lecz uznałem, że bezpieczniej będzie ruszyć od razu i prześcignąć deszcz. Wyrobiłem się z pakowaniem sakw i plecaka, robieniem kanapek i innymi drobnymi rzeczami do 12. Czekałem tylko na prognozę pogody, a korzystam z serwisu meteo.pl, który spóźniał się niestety o jakieś 21 godzin z aktualizacją. Nie doczekałem się i po 12:30 wyruszyłem w drogę.
Potrzebowałem dostać się na drogę krajową nr 79. Nie chciałem jednak jechać do ul. Opolskiej, ponieważ nie ma tam wyznaczonych ścieżek rowerowych, a ulica jest tak ruchliwa, że jazda w poprzek może prowadzić do choroby lokomocyjnej. Zapomniałem przed wyjazdem spojrzeć na mapę Krakowa, więc ruszyłem w ciemno, by dotrzeć do krajówki. Oczywista rzecz, że mi się udało, nawet wjechałem na ścieżkę rowerową i tym sposobem minąłem Nową Hutę.
Za Krakowem jechałem z prędkością 30-32 km/h, a to dużo jak na mnie. Może wiał jakiś wiatr w plecy? A może i nie, bo z taką średnią jechałem jeszcze kilka razy podczas tej podróży. Z tego pędzenia moja średnia po 80 km wynosiła 25,5 km/h, jednak po 97 km spadła do 24,7 km/h. To dlatego, że po 49 km pojawił się pierwszy podjazd, serpentyna o 7-procentowym nachyleniu, a po dalszych 13 km wjechałem do woj. świętokrzyskiego, usłanego podjazdami, których nie polubiłem, ale za to jakie z nich widoki :)
Wiem gdzie jest miejscowość Łowicz, jakiś czas temu jechałem kilometr od Tymbarka, a dziś nawet przejechałem przez Winiary. Ciekawe ile jeszcze firm wzięło swoje nazwy od miejscowości.
W Ostrowcach w końcu zjechałem z drogi krajowej, która i tak od kilku kilometrów zaczęła być dziurawa jak sito. Dobrze było zjechać, bo droga asfaltowa przez las, równiutka, bez aut. To lubię :)
Zaczynało się ściemniać. Dojechałem do Bogorii, gdzie zatrzymałem się w ostatnim spotkanym otwartym sklepie. Pięknie się prezentuje tamtejszy cmentarz. Jeszcze nigdy nie widziałem tylu świeczek na grobach jak tam. Naprawdę polecam tamtędy przejechać się po zmroku, najlepiej w kompletnych ciemnościach, bo podczas mojej jazdy nawet Księżyc chował się za chmurami.
W Gryzikamieniu (140 km), kilka minut po godz. 20 zaczęło padać. Schroniłem się pod przystankiem, co dodatkowo ochroniło mnie przed wiatrem, który to od kilkudziesięciu kilometrów przeszkadzał mi, psując moje statystyki i dodatkowo wychładzając podczas zjazdów. Deszcz padał przez prawie godzinę i przestał na dobre, że więcej ani razu nie spotkaliśmy się podczas mojej podróży. Plus – przestało wiać; nareszcie! A minusem były oczywiście kałuże, które moczyły mnie przez kilka ładnych kilometrów. Przestały dopiero, gdy zaczął się wiatr, który wysuszył asfalt, zostawiając widoczne kałuże.
Wjechałem w Opatowie na kolejną krajówkę – nr 74. Na niej też zatrzymałem się na stacji benzynowej na kawie. O 23:45 przekroczyłem Wisłę (190 km) i tym samym wjechałem do woj. lubelskiego, by za Annopolem zjechać z drogi głównej. Ponieważ było ciemno, to w ostatniej chwili dostrzegłem zjazd i nie sprawdziłem czy skręciłem w dobrym miejscu. Tak jechałem tym mokrym asfaltem (widocznie padało tutaj przed moim przyjazdem) i głowiłem się czy dobrze jadę. Zaczęła się droga gruntowa, po której można było jechać tylko środkiem, a reszta, to był piach. Tutaj też po pewnym czasie aż włączyłem Traseo, by sprawdzić, czy jestem na właściwej drodze. Byłem, więc brnąłem dalej. Nie zawsze dało się jechać, bo piach bywał czasem wszędzie (nawet w butach) i trzeba było pchać. Kolejna droga gruntowa – tym razem przejezdna w całości – spotkała mnie za Wilkołazem. Dojechałem tą drogą do Borkowizny, gdzie miałem pierwsze poważne problemy z rozeznaniem terenu i musiałem wracać się – na szczęście nie były to duże odcinki.
Tak dojechałem do Bychawy, gdzie zatrzymałem się na kolejnym z przystanków autobusowych, żeby chwilę odsapnąć i coś przegryźć. Tam też zaczepił mnie pewien człowiek, który spać nie mógł (4:40 była), ale powiedział mi jak dojechać dalej do Piasków, dzięki czemu zaoszczędziłem sobie zbędnego błądzenia po mapie. Aby zaoszczędzić sobie trudu, zrobiłem przed wyruszeniem kilkanaście zdjęć mapy z wyrysowanym szlakiem, wgrałem na drugi telefon (pierwszy mam tylko do nagrywania tras, a drugi funkcjonuje jako zwykły telefon) i tak, patrząc na którą miejscowość kierować się lub gdzie skręcić, jechałem. Trochę niewygodne, bo wybrałem zbyt duże oddalenie (mapy OpenStreetMap), ale miałem za to mniej plików do poszukiwania obecnej pozycji (następnym razem będę usuwał te, które przejadę).
Z Piotrkowa do Piasków prowadzi bardzo dziurawa droga przez wiele pagórków. Na szczęście łatwych do pokonania przy odpowiednim rozpędzie. I na tej też drodze raz wyjrzało na mnie szparą w chmurach czerwone oko wschodzącego słońca. Dopiero po kilkudziesięciu minutach chmury zaczęły znikać i zrobiłem udane zdjęcie.
Piaski, ostatnie miasto na mojej drodze. Już nie miałem ochoty go zwiedzać. Wjechałem na drogę krajową nr 12, która ma dobre, bo szerokie, asfaltowe pobocze i ruszyłem. Ponieważ stan baterii w urządzeniu rejestrującym trasę wskazywał na 30%, to znów moja prędkość wynosiła 30-32 km/h. Niestety nie zawsze, bo droga jest bardzo pofałdowana.
Dojechałem do Stołpia, którego nie poznałbym, gdyby nie stara wieża, a następnie przejechałem się przez Staw, aby zobaczyć co się zmieniło w miejscu, w którym się wychowywałem. Cała droga była bardzo męcząca. Teraz narzekam na staw kolanowy, który mniej więcej w 80. km zaczął mi dokuczać i na podjazdach nieprzyjemnie bolał. Cieszę się z dobrej pogody, choć narzekać mogę na wczesnojesienny wiatr. Dobrze też zrobiłem wyjeżdżając za dnia, a docierając do domu o poranku, bo w okolicach Piasków zaczynałem przysypiać, a co byłoby, gdybym miał tak spędzić jeszcze kilka godzin po nieprzespanej nocy? Już teraz myślę dokąd wybrać się na kolejną podróż, aby pobić mój obecny rekord.
Kategoria góry i dużo podjazdów, Polska / małopolskie, po zmroku i nocne, setki i więcej, Polska / lubelskie, z sakwami, kraje / Polska, Polska / świętokrzyskie, rowery / Trek

Rybnik – Kraków

  126.37  07:01
Dopóki nie wiesz dokąd dany szlak zmierza, nie wjeżdżaj na niego.
Wczoraj nigdzie nie wyruszyłem. Trochę szkoda, bo dzień wcześniej byłem w TOP 10 września na BikeStats.pl. Wolałem siebie oszczędzać, bo przeziębienie nie mijało, a ja mam ambitne plany na najbliższe 3 tygodnie. Dzisiaj poczułem poprawę, więc postanowiłem zrealizować – krótszy niż pierwotnie – plan. Zastanawiałem się nad podróżą do Krakowa z rozłożeniem tego na 2 dni i tym samym – noclegiem w okolicach Opola. Plan ten odpadł, gdy pojawiła się prognoza pogody na środę i czwartek, która przewidywała opad nad Dolnym Śląskiem w środę i nad Małopolską w nocy ze środy na czwartek. Mój plan skrócił się do jednego dnia, aby uniknąć moknięcia. Na początku znalazłem dobre połączenie z Nysą. Po przeanalizowaniu trasy, uznałem, że 200 km, to trochę za dużo jak na moje siły, dlatego wybrałem Rybnik. Pobudka przed 5, aby o 5:56 wsiąść do pociągu do Wrocławia. Tam miałem trochę przerwy, więc zwiedziłem odnowiony dworzec i ruszyłem ostatnim pociągiem w dzisiejszych planach.
Rybnik jest bardzo ciężkim do opanowania miastem, a przynajmniej jego centrum, wypełnione po brzegi jednokierunkowymi. Zjadłem tutaj zapiekankę, bo byłem głodny, a dawno jadłem takie cudo, i ruszyłem na wschód.
Po kilku nudnych kilometrach przez lasy i miejscowości, trafiłem na Orzesze, które zaproponowało mi zielony szlak rowerowy do Mikołowa, który z kolei był moim następnym celem. Najpierw zdecydowałem się nim podążać, gdy odbił w prawo. Zjechałem tylko do jakiejś dolinki, mając widok na nią i wracając znów na główną drogę, czyli nie do końca musiałem tędy jechać, ale co tam – widok chociaż był. Dalej szlak skręcił w lewo, obiecując mi dojazd do Mikołowa (praktycznie już w nim byłem, ale do centrum miałem 10 km). Dojechałem do Bujakowa, jednej z dzielnic i zaprotestowałem, że dalej nie jadę, bo szlak zaczął wskazywać Rudę Śląską, a znak – wartość 8 km. Zrobiłem tylko zdjęcie i pojechałem do centrum (znak pokazywał 10 km). Nie chciałem zwiedzać tego miasta ze względu na drogę, która się wydłużyła, ale przejechałem się. Spodobała mi się fontanna, która wygląda jak pęknięcie w ziemi.
Ponownie z lenistwa skorzystałem z Map Google, wyznaczając szlak dla trasy pieszej. Mógłbym to zrobić dla tras samochodowych, ale zawsze może mnie ominąć coś, co jest niedostępne dla aut. Tak było i tym razem – miałem okazję skorzystać z genialnej drogi, którą Google narysowało z palca. Wjechałem najpierw na pole, po którym przejechał parę razy ciężki sprzęt do pobliskiej budowy i dojechałem do ogrodzenia. Trasa pokazywała, bym szedł (już się przez to nie dało przejechać) przez wysoką trawę, w której czaiły się uschnięte, kłujące chwasty. Jakoś się przedarłem do polnej drogi, która mnie wyprowadziła na asfalt. Ostatecznie dowiedziałem się, że polna droga jest terenem prywatnym. Brawo dla Google.
Wjechałem do Katowic. Wow, nie miałem ich w planach. Duże są. W sumie może kiedyś zwiedzę Górny Śląsk, bo kojarzyłem go głównie z fabrykami, kominami, dymem i ogólnie szarością. A tutaj jest niewiele inaczej niż w Krakowie – jedynie więcej tych kominów. Wjeżdżam dalej do Tychów i znów do Katowic, by zacząć moje przygody w terenie. Tym razem miałem mniejszy bagaż, tylko doszedł śpiwór na trzecią część moich wakacji. Mimo to nadal uważałem na drogę, by nie wpaść na kamień (bardzo kamieniste były niektóre szlaki). Ładne lasy, tylko szybko się skończyły.
Imielin chciał pokazać się z dobrej strony, pozwalając mi wjechać na oznaczoną ścieżkę rowerową. Niestety wysokie progi dyskwalifikują nazwanie to prawdziwą drogą dla rowerów. Przejechałem przez Mysłowice, by znaleźć się w Jaworznie. Miasto ma dużą sieć ścieżek rowerowych, a ja wybrałem tę koloru przyrody. W pewnym momencie zgubiłem się, ale wróciłem (ślepa uliczka niestety) i, jadąc tym samym szlakiem, zobaczyłem piękną panoramę na jezioro pod Jaworznem. Przed krajową 79 skręciłem na południe do lasu, bo pierwotny plan zakładał jazdę drogą główną, ale skoro na Google Maps była ładna ścieżka, to czemu miałem nią nie pojechać? Droga asfaltowa, niekiedy ładnie, dalej bardzo zniszczona, z wieloma dziurami. Później wjechałem jeszcze na wygodną ścieżkę – będącą jednocześnie drogą dla rowerów – do ul. Oświęcimskiej w Chrzanowie. Nie miałem pojęcia gdzie szukać centrum, bo nie trafiłem na żaden znak, więc długo w tym mieście nie zabawiłem.
Znów odwiedziłem Rudno, przejeżdżając obok zamku Tęczynek, który mogłem tym razem podziwiać z innej perspektywy. I, jadąc drogą sprzed ponad tygodnia, dojechałem do Krakowa. Sądziłem w Rudnie, że będzie 130 km. Pomyliłem się niewiele, ale nie chciałem już dokręcać tej różnicy, by się oszczędzać przed zbliżającą się wyprawą do Chełma.
Kategoria Polska / małopolskie, setki i więcej, z sakwami, terenowe, kraje / Polska, Polska / śląskie, dojazd pociągiem, rowery / Trek

Terenami przez PK Chełmy

  112.76  06:15
Wypad wspólny z Jarkiem i Bożeną, których nie widziałem przez ponad 2 miesiące. Jako że są oni miłośnikami terenowej jazdy (Bożena w ogóle ma dość szosy po Norwegii), to dominowały właśnie terenowe drogi. Większość w Parku Krajobrazowym Chełmy.
Obudziłem się z bólem gardła. Jednak sobotni wypad nie wyszedł mi na dobre. Ciepłe śniadanie, kawa i jestem na nogach. Do stałego miejsca spotkań docieram minuta po 11. Nie chciałem się spóźnić, a dotarłem pierwszy. Jarek jako drugi, poinformował mnie o opóźnieniu w wyprawie spowodowanym pracą Bożeny, toteż ruszyliśmy najpierw na przejażdżkę przez Legnickie Pole i Grzybiany, a potem, już wspólnie z Bożeną do Męcinki. Nie miałem dziś tyle sił, co wczoraj, jednak odstawałem jedynie na zjazdach, bo nie lubię zmieniania dętki :)
Z Męcinki podjechaliśmy Górzec szutrami. Byłem ciekaw dokąd prowadzi droga odbijająca od asfaltu na szczycie podjazdu asfaltem i teraz już wiem. Przez Pomocne, Muchów i Lipę dojechaliśmy do Jastrowca, skąd ruszyliśmy szlakami rowerowymi żółtym i czerwonym. Długi podjazd kamienistą drogą, na szczycie wiele kałuż. Jako że ich nie lubię, to mijałem je boczkiem lub miedzą, co sprawiło, że odstawałem od reszty swoimi czystymi spodniami.
Widoki w Gorzanowicach przepiękne! Za Świnami wjechaliśmy na czerwony szlak pieszy, toteż było trochę jazdy, trochę przedzierania się przez kłujące pędy jeżyn i trochę zjazdów. Ten las przypomina mi Jurę Krakowsko-Częstochowską. Ładny szlak, choć pieszy.
Przez Groblę do Kamienicy i stąd zielonym szlakiem pieszym do Siedmicy, gdzie ruszyliśmy żółtym szlakiem rowerowym, który to był ciężki przy zjeździe ze względu na kamieniste podłoże. Dotarliśmy do Jakuszowej, skąd, skręcając w drogę oznaczoną tabliczką "Wąwóz", dotarliśmy do Myśliborza, a dalej terenem do Męcinki. Nim tam dotarliśmy, gwóźdź przeszył oponę Bożeny (co udokumentował Jarek) i chwilę spędziliśmy na wspólnej zmianie dętki. Teraz sobie przypomniałem, że nie zakleiłem dziur w swojej dętce po sobocie, także już się zabieram do tego :)
Kategoria góry i dużo podjazdów, Park Krajobrazowy Chełmy, setki i więcej, ze znajomymi, terenowe, kraje / Polska, Polska / dolnośląskie, rowery / Trek

Alwernia: pomarańczowym szlakiem rowerowym

  130.09  07:08
Będzie o tym, jak plany są niezwykle ulotne, ale też o garbach, zagubionych drogach, zapachu lasu i wszystkich miłych rzeczach związanych z rowerowymi wycieczkami :)
Ranek rozpoczął się jak normalny roboczy dzień. No, tylko godzinkę później, bo nie chciało mi się wstawać o ósmej. Świeciło słońce, ale gdy wyszedłem z bloku, poczułem, że przejażdżka nie będzie zaliczona do przyjemnych – było przeraźliwie chłodno. W biurze nikogo nie zastałem, także pomyślałem, że dziś dzień wolny i popedałowałem do domu. Pogooglowałem za szlakami wokół Alwerni, bo to miasto od jakiegoś czasu chciałem nawiedzić i upatrzyłem sobie szlak pomarańczowy, rowerowy. Ściągnąłem lichą mapkę i byłem gotowy do drogi. Plan mój przewidywał powrót około godz. 15, ponieważ o 16 chciałem wsiąść do pociągu i jeszcze tego samego dnia znaleźć się w Legnicy.
Przestaję lubić główne drogi, niech odchodzą w niepamięć, precz. Ruszyłem więc nad Wisłę, by przemieścić się bulwarami na ul. Księcia Józefa. Tam wskoczyłem w końcu na wał przeciwpowodziowy, na którym jest piękna droga asfaltowa. O wiele przyjemniejsza niż chodnik!
Minąłem Zakład Uzdatniania Wody Bielany i pomknąłem na Piekary. Ładnie stamtąd widać Tyniec :) Przy okazji minąłem pewien obiekt, prawdopodobnie historyczny, wyglądający jak zamek w Kórniku. Szkoda tylko, że to teren prywatny i nie mogłem przyjrzeć mu się uważnie (brama była otwarta, ale jaką ja mogłem mieć wymówkę, by się tam dostać?). Do Czernichowa dotarłem zaglądając po drodze kilkakrotnie do mapy Małopolski, by nie zgubić się, ale i tak pierwszy przymus powrotu na trasę miałem właśnie za Czernichowem. Teraz nawet widzę, że trochę sobie wydłużyłem drogę, ale jechałem bez wyrysowanego śladu, więc takie rzeczy się zdarzają.
Z Kamienia jest przepiękna panorama, ale nie mam pojęcia na co. Na pewno widać stamtąd Mirów, a dalej, to chyba wzgórza, na których jest Alwernia. Popędziłem dalej, jako że byłem coraz bliżej tego miasta. Szybki upływ czasu powodował, że bałem się nie wyrobić z powrotem do domu. W dodatku zamiast omijać główne drogi, dojechałem do ruchliwej drogi wojewódzkiej. Jednak była i atrakcja – pasący się wielbłąd dwugarbny w Porębie Żegoty ;D
W Alwerni jest kilka ładnych podjazdów i jeden długi serpentynowy zjazd. Nim jednak miasto opuściłem, pogapiłem się na olbrzymie, turystyczne bogactwo opisów ścieżek i szlaków. Już wiem, że chcę w przyszłym roku przejechać Międzynarodowy Szlak Rowerowy Greenways Kraków – Morawy – Wiedeń. Kawałkiem nawet dzisiaj jechałem i wydaje się być dobrze oznakowany w przeciwieństwie do innego szlaku, o którym za sekundkę.
Chciałem zobaczyć budowlę sakralną, widoczną z okolic Alwerni. Udało mi się po chwili błądzenia po ślepych uliczkach. Miałem też nadzieję, że zajadę do wąwozu lessowego, ale nawet nie mam pojęcia którędy tam się można dostać. Na ul. Rynek zacząłem moją przygodę – jazdę główną atrakcją dzisiejszego dnia, pomarańczowym szlakiem rowerowym. Zaczęło się niewinnie od zjazdu i przejechania skrętu. Szybko spostrzegłem swój błąd i na szlak wróciłem, wjeżdżając na pagórkowaty teren, czyli sporo podjazdów i zjazdów.
Po przekroczeniu drogi wojewódzkiej nr 780 zaczęły się schody, bowiem szlak ma już kilka ładnych lat i nikt się nim nie interesuje, toteż nie zauważyłem całego symbolu na drzewie i zamiast skręcić po (zgaduję, bo wartość jest niewidoczna) 100 metrach w lewo, to ja skręciłem po 50. Później jeszcze niepotrzebnie skręciłem w prawo zamiast wjechać w zarośniętą drogę prosto. I znów winny jest brak zainteresowania tym szlakiem ze strony jego twórców, bowiem urosły wokół tej drogi nowe drzewa, a jednak nie zostały dotąd wykorzystane do nawigacji.
W Mirowie była kolejna niespodzianka – szlak został zmieniony. Na oficjalnej stronie gminy Alwernia znajduje się nieaktualna już mapka, z której korzystałem. Podkusiło mnie, by pojechać zgodnie ze starym szlakiem, ale moja przygoda szybko zakończyła się. O ile znalazłem wyblakłe znaki na drzewach kilkaset metrów od skrętu, o tyle dalej już nie wiedziałem jak się przedostać. Podejrzewam, że ktoś wybudował na miejscu dawnej trasy dom i ogrodził go, przez co sama trasa musiała zostać zmieniona. Niestety nie znalazłem żadnego sklepu, a zaczynała mi się kończyć woda...
Dojechałem prawie do Kamienia. Przeoczyłem skręt w leśną dróżkę, bo miałem z górki i jakoś tak ładnie się mknęło :) W lesie wystraszyłem jelenia, który przebiegł mi drogę. Przekroczyłem wojewódzką 780 i jadąc dalej przez las, znów przegapiłem skręt – w piaszczystą drogę. Przed Rezerwatem Doliny Potoku Rudno prawie znowu zrobiłbym nadmiarowe metry, ale zatrzymałem się na chwilę, aby spojrzeć na stojący drogowskaz ze szlakami. W samym lesie zauważyłem dwie budowle. Jedna, to niszczejący schron, druga zaś, to coś w rodzaju betonowej podstawy wieży nadawczej. Ciekaw jestem czy to dobra teoria.
Miejscowość Zalas, to kolejne miejsce, gdzie przebieg szlaku został zmieniony. Na słupach energetycznych widoczne jeszcze były ślady zamalowanych czarną farbą oznaczeń szlaku. Na nic moje starania, by odkryć drogę – szlak się urwał i był to pierwszy raz, gdy nie wiedziałem dokąd dalej jechać. Uzupełniłem zapas wody i, sprawdzając najpierw drogi w poszukiwaniu śladów szlaku, ruszyłem szlakiem jak jest na mapie – przez autostradę. Znów znalazłem się na szlaku. Nie wiem którędy doszedł, ale dojechałem do Rudna, gdzie skończyłem swoją przygodę z pomarańczą. Wspiąłem się na górę, by zobaczyć rewitalizację zamku Tenczyn.
Nadszedł czas powrotu, dochodziła bowiem godzina 16, czyli właściwie na pociąg nie zdążyłbym :) Do Krakowa dostałem się najpierw do znanej mi drogi obok miejscowości Frywałd, a dalej już znanymi dziurami (w nawierzchni). Jestem teraz negatywnie nastawiony do podróżowania po znakowanych szlakach ze względu na liche ich oznaczenia, ale może jest to zbyt pochopny wniosek. Spróbuję jeszcze kiedyś wyruszyć jakimś szlakiem, może będę miał więcej szczęścia niż dzisiaj.
Kategoria Polska / małopolskie, setki i więcej, terenowe, kraje / Polska, rowery / Trek

Trójstyk granic Czech, Polski i Słowacji

  286.88  16:14
O tym jak zmagałem się z pogodą i zmęczeniem, ale też o pięknych widokach, długich podjazdach i słowackiej granicy :)
Planowałem wyruszyć po godzinie 23. Nie mogłem jednak usnąć, a gdy zasnąłem, budzik był bezsilny. Obudziłem się o pierwszej, podejrzewam, że po trzech godzinach snu. Zjadłem płatki śniadaniowe, popiłem ciepłą kawą, założyłem na siebie co potrzeba i ruszyłem. Na początek przywitała mnie niedziałająca winda, dlatego musiałem znieść rower z czwartego pietra razem z sakwami, w które wpakowałem parę batonów, banany, 2 litry wody i kilka ciuchów. Miałem na sobie niewiele ubrań – kolarki na szelkach, do tego obcisłe spodnie (tak, dwa pampersy) i bluza termoaktywna.
Jest 10 minut przed drugą, więc ruszam w kierunku Skawiny. Jest przyjemna noc, ciepła przede wszystkim. Znaną trasą dojeżdżam do Kalwarii Zebrzydowskiej. Pierwszy raz zaglądam do telefonu dokąd dalej jechać. Zawiesza się aplikacja rejestrująca trasę. Jak na złość, przecież to raptem 37 km. Na szczęście aplikacja Moje trasy dla Androida zapisuje punkty na bieżąco, więc trasa nie przepadła. Od tego momentu stwierdziłem, że będę zapisywał trasę maksymalnie co 35 km, by nie dopuścić ponownie do takiej sytuacji.
Po niewielkim podjeździe przez Bugaj w Zakrzowie zakładam lekką bluzę pod bluzę termoaktywną, bo jednak zrobiło się chłodniej. Mijam wiele górek i dolinek przepełnionych mokrym powietrzem. Mgła jest wszędzie, ale rozjaśnia się.
W Zemborzycach mijam bardzo dostojny most podwieszony i zaraz dojeżdżam do Suchej Beskidzkiej. Wstaje słońce, a ja mimo to zakładam kurtkę chroniącą od wiatru, bo jest coraz chłodniej. Mgły nie ustają. W Lachowicach pojawia się słońce, więc zdejmuję kurtkę, by ją ponownie założyć w Hucisku. Do tego zakładam drugie spodnie, bo robi się przeraźliwie chłodno. Po 70 km jazdy odzywa się noga. Nie bolała mnie tak od początku lipca (zaczęła boleć podczas wycieczki na Przełęcz Karkonoską). Musze to przecierpieć. Długi zjazd, koniec słońca. Jestem w dolinie, mgły nad głową, słońce nie może się przedrzeć. W Świnnej kupuję coś na ząb w piekarni lub raczej cukierni, bo drożdżówek, to nie mieli za wiele.
W Żywcu pojeździłem trochę, bo jest tam zamek, którego nie potrafiłem uchwycić. Dałem sobie z nim spokój i ruszyłem dalej, mijając browar, chyba znany. Po drodze mijam też zachwycający wiadukt na drodze ekspresowej S69. Zdjąłem bluzę termoaktywną i spodnie, zostając w bluzie, którą miałem pod spodem i długich spodniach. W tych ciuchach przejadę spory kawał drogi, póki nie zacznie się dłuższy zjazd, o czym za chwil parę.
W Lalikach lekki problem z wyborem kierunku, ale poradziłem sobie. Na rondzie można jechać po prawej stronie ekspresówki i po lewej. O ile droga w lewo prowadziła do jakichś wiosek, to wróciłem słusznie na drogę po prawej. Chyba nie tylko ja miałem taki problem, bo jak widziałem, jeden rowerzysta wjechał, mimo oznakowania, na drogę ekspresową. Jeszcze w Zwardoniu mijałem rodzinkę, która wjechała na tę drogę. O ile dzieciak krzyczał, że nie można, to ojczulek znał się lepiej...
Granicę przekraczam o 8:42. Od razu zaczyna się zjazd, dłuuugi zjazd przez miejscowości Skalité i Čierne. Słychać przemieszane języki :) Szkoda, że nie miałem eurosków, bo kupiłbym może coś na ząb.
Trasę planowałem z Mapami Google, które to zaproponowały mi przekroczenie granicy drogą. Jak się okazało, droga była gruntowa, a w większej mierze stała się korytem dla strumienia. Udało mi się go przekroczyć z moim zapakowanym rowerem. Dalej jeszcze przechadzka przez gąszcz leśny i jestem na granicy, na drodze prowadzącej do Polski. Po prawej stronie mijam słupki z literką S, a po lewej z literką C.
Po dojechaniu do miejsca, gdzie stykają się granice trzech państw, zostawiłem rower na słońcu, choć powinienem zapchać go dalej w cień, i ruszyłem robić fotki, czytając po trochu opisy na tablicach informacyjnych. Są tam dwa zadaszone piece grillowe z ławeczkami i stolikami. Jeden na Słowacji i jeden w Czechach. Polacy się nie postarali o własny ;p
Ruch był spory, dlatego zabrałem się i ruszyłem w dalszą drogę, by pokonać trochę wzniesień i zatrzymać się w Istebnie w Karczmie po Zbóju. Zamówiłem mintaja i przy okazji podładowałem baterię w telefonie, bo mogła nie wytrzymać dystansu.
Ruszyłem na Wisłę. Dopiero teraz uświadomiłem sobie, że to miasto jest początkiem naszej rzeki. Miałem długi podjazd, a następnie zjazd pod Zameczek Prezydenta RP. Dalej jeszcze miejsce do lądowania dla śmigłowców i ruszam w dół. Telefon zawiesił się. Cały zjazd w dół się nie zapisał. Sądziłem, że przyczyną był szybki zjazd, jednak w Szczyrku zawiesił się ponownie.
Zaczęły się podjazdy, tym razem w większości terenowe. Nie wszystkie mogłem ogarnąć z sakwami, zmęczonymi mięśniami, palącym słońcem i stromością tychże podjazdów. Później trafiłem na coś, co Google określa mianem drogi – zarośniętą ścieżkę dla pieszych. Skróciło to drogę asfaltową, ale nie wiem czy przyspieszyło. Musiałem się przedzierać przez powywracane drzewa. Gdy ponownie zobaczyłem, że szlak prowadzi mnie na "skróty", rezygnowałem.
W Malince, tuż przed Szczyrkiem, zaczął się najtrudniejszy podjazd. Po drodze pytano mnie o skocznię Małysza. Chyba znów coś mi umknęło :) Na samej górze zaś spotkałem setki zaparkowanych aut. Mogłem pójść za tłumem i zobaczyć co tam ciekawego jest, ale kończył mi się zapas wody, więc rozglądałem się za otwartym sklepem. Zaczął się przepiękny zjazd w dół. Chwila odetchnienia. Musiałem jednak założyć bluzę termoaktywną, bo wiatr robił swoje. Szczyrk przypomina mi Karpacz. Mnóstwo ludzi, straganów, hałasu, reklam. Po znalezieniu sklepu, czym prędzej ruszyłem w stronę Bielska-Białej. To miasto jest tak olbrzymie, że nie wiadomo kiedy się zaczyna i kiedy kończy. Po wjeździe do niego jechałem, jechałem i jechałem, a centrum nie było widać. Plusem są ścieżki rowerowe. Szkoda tylko, że słaba ta infrastruktura. Przykład: jest ścieżka, jest wymalowany przejazd rowerowy, kierowcy widzą znak D-6b (przejście dla pieszych i przejazd dla rowerzystów), ale na światłach jest tylko ludzik i żadnego roweru. Jeszcze dalej zaskoczyła mnie budowa. Ogrodzone wszystko bez żadnych znaków jak rowerzyści mają się poruszać, by ominąć ten teren. Musiałem przejechać po chodniku. Nie chciało mi się złazić z roweru, rozleniwiłem się.
Gdy w końcu dojechałem, tylko się pokręciłem po Rynku, na którym był jakiś festyn i ruszyłem w dalszą drogę po równinach z niewielką ilością podjazdów, bym się nie zmęczył za mocno. Pedałowałem ile sił w nogach, bo chciałem już być w domu, choć byłem taki zmęczony... Robiło się coraz ciemniej.
Był zmrok, gdy dojechałem do krajowej 44. Nie było wielkiego ruchu, ale robiło się chłodno, że znów założyłem wszystko, co miałem. Z niecierpliwością wypatrywałem oświetlonych kominów Skawiny, które są tak charakterystyczne, że jak tylko je widzę, to czuję ulgę, że jestem już tak blisko. Najwidoczniej byłem zbyt nisko, bo dopiero kilka kilometrów od Skawiny ujrzałem ten czerwony blask. Postanowiłem ruszyć przez Tyniec, by nie zanudzić się w Kobierzynie. Lubię tę drogę nadwiślaną.
Dotarłem tuż po północy. Po 22 godzinach poza domem, 16 spędzonych w siodełku (ciekawe, że wyszło aż 6 poza) byłem naprawdę zmęczony, ale szczęśliwy, że pokonałem taki dystans. O dziwo ręce mnie nie bolały, kręgosłup również. Jedynie siedzenie, któremu dwa pampersy nie pomogły.
Teraz myślę, że przestanę umieszczać trasy w serwisie Traseo.pl. Zauważyłem, że z trasy o 39 tys. punktów zrobił trasę o tysiącu punktów. Nie podoba mi się też GPSies.com, bo nie pokazuje prędkości, a lubię wiedzieć również to. Czy ktoś poleci jakiś dobry serwis do zapisu śladu, który nie zepsuje trasy?
Kategoria góry i dużo podjazdów, Polska / małopolskie, po zmroku i nocne, setki i więcej, z sakwami, za granicą, kraje / Polska, kraje / Słowacja, kraje / Czechy, Polska / śląskie, rowery / Trek

Wycieczka rowerowa (Rabka-Zdrój)

  154.75  07:41
Mała próbka przed wrześniowym planem wypadu na Słowację. Już znam plusy i minusy tego odcinka.
Prognoza pogody przewidywała opad konwekcyjny. Mimo to ruszyłem. Krótki deszcz popadał od Kasinki Małej do Węglówki, ale przeżyłem :D
Do Myślenic dojechałem pustymi drogami, nierzadko omijając setki dziur w asfalcie. Widziałem wiele wzniesień, które najpierw straszyły (jak widok ze Świątek Górnych na doliny między Myślenicami), a później okazywały się lekkimi pagórkami. Z Myślenic ruszyłem drogą, ach jaką drogą, bo pustą! Tuż obok ekspresówki pięknie wyremontowana (a może raczej niezniszczona?) droga, która doprowadziła mnie do krajowej siódemki w Lubieniu. Od razu zaczęła się zabawa. Korki na kilkadziesiąt kilometrów, a ja przedzierający się przez nie. O ile większość kierowców toleruje rowerzystów, o tyle znalazło się kilku kretynów, których wyprzedzałem po kilka razy (korek czasem ruszył, by powlec się z prędkością 25-30 km/h) po ich lewej stronie. Parę lusterek mogłem zachować, ale nie jestem taki ^^
Kiedyś Rabka, teraz Rabka-Zdrój. Ładny park w centrum miasta, w którym można spotkać setki ludzi. Rowerem ciężko się było poruszać, więc długo tam nie zabawiłem. Ruszyłem do domu krajową 28, a później przez Dobczyce. Źle rozplanowałem zapasy energii, bo za Dobczycami opadałem z sił. Jeszcze tyle tych podjazdów tam było... To jednak nic. Najbardziej zapamiętałem dwa. Jeden w korku przed Rabką, a drugi w Węglówce. W sumie to widać na profilu – różnica wysokości pierwszego wzniesienia 350 m, a drugiego 200 m. To jednak nie to, co było na Przełęczy Karkonoskiej :) Dobrze, że mimo święta nie wszystkie sklepy były pozamykane, to mogłem coś pożywnego zjeść. Teraz myślę, że skrócę sobie drogę podczas wyprawy wokół Tatr, bo góry mnie jeszcze męczą...
Kategoria góry i dużo podjazdów, Polska / małopolskie, setki i więcej, kraje / Polska, rowery / Trek

Kategorie

Archiwum

Moje rowery