Trwa ładowanie…
Trwa ładowanie…

Widzisz podstawowy wygląd strony. Wystąpił problem z serwerem plików. Napisz do mnie, gdyby problem występował zbyt długo.

Andrzej na rowerze

Wpisy archiwalne w kategorii

setki i więcej

Dystans całkowity:60507.27 km (w terenie 5370.45 km; 8.88%)
Czas w ruchu:3134:46
Średnia prędkość:19.06 km/h
Maksymalna prędkość:72.10 km/h
Suma podjazdów:404815 m
Maks. tętno maksymalne:150 (76 %)
Maks. tętno średnie:160 (81 %)
Suma kalorii:175271 kcal
Liczba aktywności:455
Średnio na aktywność:132.98 km i 6h 58m
Więcej statystyk

Przez Trójgarb do Chełmska Śląskiego

  193.85  09:27
Udało mi się dzisiaj wstać wcześniej niż ostatnio i skorzystać z przyjaznej pogody. Postanowiłem zrealizować jeden z planów sprzed paru miesięcy i wybrałem za cel Chełmsko Śląskie. Plan zakładał 175-kilometrowy dystans, no ale jak wiadomo – plany rzadko realizują się w całości. Zwłaszcza, gdy urok odwiedzanych miejsc przyciąga bardziej niż magnes.
Na początek wizyta na wałach nadkaczawskich, które w końcu doczekały się skoszenia trawy i dzięki temu mogłem szybko się tamtędy przedostać. Pomyślałem, żeby się dzisiaj ciut opalić, bo czoło miałem blade od noszenia kasku, dlatego w Gniewomierzu wjechałem na polną drogę, przejechałem przez Czarnków (droga zarośnięta, aż mnie nogi swędziały od trawy) i znalazłem się w Jaworze. Stąd pojechałem na Dobromierz, a następnie do Starych Bogaczowic.
Mój plan przewidywał jazdę przez Lubomin, jednak ani razu nie spojrzałem na wgraną w telefon mapę, tylko korzystałem z mapy papierowej. A ta pokazywała asfaltową drogę do Witkowa przez las. Nie widziałem więc sensu wydłużać sobie trasę i jechać na około tych połaci zieleni. Zwłaszcza, że przedwczoraj wjechałem na drogę oznaczoną na mapie. Dziś pojechałem nią prosto i zatrzymałem przechodzących ludzi, żeby upewnić się czy aby dojadę do Witkowa. Niestety nie byli miejscowymi i nie znali odpowiedzi.
Asfalt po krótkiej chwili się skończył i zaczęła polna droga, aż dojechałem do brodu, czyli przejazdu przez rzekę. Zajęło mi trochę czasu wykombinowanie jak się tamtędy przedostać. Ale że komarów było w bród, to przestałem się bawić i w miarę najpłytszym miejscu przejechałem, mocząc trochę buty i rower.
Wjechałem do lasu i po pewnym czasie przestało być zabawnie, bo zaczęły się podjazdy. A jak już umierałem i się gdzieś zatrzymałem, to wszędobylskie muchy kazały się stamtąd zabierać czym prędzej. Jechałem z początku żółtym szlakiem pieszym, ale ten gdzieś odbił w ścieżkę, a ja wolałem trzymać się drogi. Nawet jeśli jechałem nad skarpą (widok był imponujący jak dla mnie).
Skrzyżowanie Siedmiu Dróg – tutaj był dłuższy przystanek, bo znalazłem pierwszą mapę tej... góry. Okazało się, że ze Starych Bogaczowic wyjechałem niewłaściwą drogą, ale tak czy inaczej przejeżdżałbym przez tamto skrzyżowanie. Skoro już się tam znalazłem, to postanowiłem zdobyć Trójgarb, bo na jego zboczu się znajdowałem. Niepokoiło mnie to, że mapa była niedokładna i wskazywała nie miejsce, w którym się znajdowałem, a jakieś inne rozdroże. Także byłem zdany na szczęście.
Ruszyłem niebieskim szlakiem rowerowym, który na kolejnym rozdrożu uciekł w dół. Jako że szlak na mapie nie jest zaznaczony, to zaryzykowałem żółto-niebieskich piktogramów, które na mapie są zaznaczone na czerwono. 20 minut później byłem na wysokości 778 m n.p.m. Niestety widoki są ograniczone przez drzewa, także podziwiać można, ale ze zdjęciami trzeba poczekać do następnego garbu, z którego rozpościera się przepiękny widok na Karkonosze, w tym na Śnieżkę.
Tak się zapatrzyłem, a trzeba było wracać. Niestety z tym nie było tak przyjemnie, bo droga w dół wiodła ścieżyną, po której nie odważyłbym się zjechać na tym rowerze i w ogóle bez wcześniejszego rekonesansu. W końcu znów można było wsiąść na rower i popędzić w dół drogą leśną. Tak się znalazłem w Witkowie. W Czarnym Borze wspomogłem lokalny biznes, kupując trochę owoców w sklepie, a tuż za kopalnią melafiru musiałem wymienić baterię w telefonie, bo nie naładowałem jej po wczorajszym wypadzie. Kolejne miejscowości zaczęły mnie zachęcać różnymi egzotycznymi nazwami, takimi jak stół sędziowski, który mogłem zobaczyć, bo jest to unikalny zabytek.
Kolejny podjazd, tym razem po asfalcie i przez las, więc spokojnie, już nie interesując się swoją średnią, jechałem, napawając się leśnymi zapachami. Minąłem piękny widok i nawet nie byłem świadom tego, że patrzę na Czechy. Tak dojechałem do Chełmska Śląskiego, ale mój plan przewidywał także wizytę w Okrzeszynie. Wjechałem na przypadkową drogę i... dojechałem do Okrzeszyna. Zawróciłem dopiero na zakazie wjazdu, tuż przed granicą Polski, bo nie miałem przepustki :P
Jeszcze przed zmrokiem chciałem zobaczyć Krzeszów, dlatego szybko – już na szczęście bez podjazdów – ruszyłem w kierunku tej miejscowości. Niestety nie mogłem podejść bliżej ze względu na swój ubiór (odsłonięte kolana i barki). Ale byłem, zobaczyłem, odjechałem – do Kamiennej Góry. Powrót chciałem zrobić przez Chełmy, czyli Lipę, Pomocne i Słup, ale nie miałem już ochoty na podjazdy, więc zmieniłem plan na Kaczorów. Dalej już z górki, jak płynie Kaczawa przez Świerzawę i Złotoryję. Po drodze zatrzymałem się kilka razy, bo byłem zmęczony i odrobinę śpiący. Źle się przygotowałem do tej wyprawy, ale dotarłem do domu w całości, grubo po północy.
Kategoria kraje / Polska, Polska / dolnośląskie, góry i dużo podjazdów, po zmroku i nocne, setki i więcej, terenowe, rowery / Trek

Na szlaku do zamku Cisy

  136.61  06:25
Dobra pogoda powróciła, więc trzeba było korzystać z okazji. Szkoda, że miałem kilka spraw na głowie i ruszyłem dopiero około 16 – leniwym tempem, bo prosto po obiedzie. Postanowiłem zobaczyć Zamek Cisy. Z tym że nawet nie wiedziałem gdzie go szukać. Miałem to sprawdzić, ale wyleciało mi to z głowy. Miałem nadzieję, że znajdę jakąś mapę regionu z położeniem mojego celu.
Mam w końcu mapnik. Zdecydowałem się na ten z Decathlonu. Skróciłem sobie dzięki niemu czas postojów. W czasie jazdy korzystanie jest utrudnione przez nierówności na drogach.
Nie lubię jeździć po bruku w Ogonowicach, dlatego ominąłem miejscowość szerokim łukiem. Nie jechałem też terenem ze względu na wczorajszy deszcz. Po ostatniej mojej podróży w deszczu mój rower się umył i nie chciałem go zabrudzić.
Przejeżdżając przez Snowidzę zaciekawiła mnie pewna brama. Do tej pory myślałem, że to jakiś zakład pracy, ale to park, o którym ostatnio czytałem. Jest tam też pałac, który niestety popada w ruinę, będąc w prywatnych łapach.
W tej samej miejscowości pomyliłem drogi na mapie i sądziłem, że jadę inną niż planowałem. Przez tę wpadkę pojechałem w kierunku Luboradza. Gdy zauważyłem, że coś jest nie tak, sprawdziłem swoją pozycję na mapie w telefonie i, nie mając innego wyjścia, zawróciłem. Dalsza droga bez takich niespodzianek. Przez Strzegom przejechałem też bez problemu. Nawet ulica, która była ostatnio dla mnie zamknięta okazała się być ulicą jednokierunkową ze względu na przebudowę.
Mapy nie zawsze są dokładne. Dotyczy to zarówno tych papierowych, jak i OpenStreetMap. Chciałem dostać się do Olszan, żeby nie jechać już drogą wojewódzką. Miałem szczęście wjeżdżając na drogę, która była na mapie. Niestety to, co dobre kończy się szybko i droga też się skończyła. Jak się okazało droga się nie skończyła, tylko zamieniła się w zarośniętą trawą drogę rolniczą. Szczęśliwie nie musiałem zawracać, tylko zjechałem po rozlatującym się asfalcie do drogi wojewódzkiej, a stamtąd już na Olszany.
Świebodzicki Rynek jest w przebudowie do końca wakacji szkolnych, więc nie przyciąga. Szybko stamtąd się zmyłem i zacząłem szukać jakiegoś kierunkowskazu. Z mapy pod murami obronnymi niczego nie dowiedziałem się, więc jechałem dalej aż natknąłem się na znak "Cis Bolko". Zaintrygowany podobieństwem nazwy do dębu ruszyłem w kierunku, który wskazywał. Po drodze znalazł się szlak do Zamku Cisy, dlatego wiedziałem, że zrealizuję swój dzisiejszy plan. Właśnie zauważyłem, że wrócę do Świebodzic ze względu na XIX-wieczny dworzec kolejowy.
Nie miałem ochoty na teren, ale mimo to ruszyłem szlakiem. Moja podróż została niestety przerwana przez Czyżynkę. Brak mostu do przeprawy oraz wartki nurt uniemożliwiły mi kontynuację. Taki quad, to co innego. Chłopak z lekkim trudem, ale przejechał wodę na czterokołowcu, a ja podgryzany przez komary zawróciłem. Dojechałem do Cieszowa i zjechałem powoli (dużo wody na ulicy) przez tę wieś.
Wpadłem na pomysł, żeby zobaczyć Stare Bogaczowice w ramach rekompensaty mojego niefartu. Wieś jest duża i warto jej poświęcić trochę czasu, żeby zobaczyć wszystkie zabytki. A rozeznać się można na ręcznie malowanej mapie, która niestety mnie zatrzymała na kilka chwil, ponieważ północ znajduje się na niej na dole, a nikt nie pomyślał, żeby dorysować różę kierunków. Wjechałem też na chwilę na drogę tuż za najbardziej widocznym kościołem mając nadzieję na lepsze ujęcie, ale tylko pozachwycałem się widokami gór.
Jadąc do tej miejscowości minąłem drogę przez Sady Górne i pomyślałem, że tamtędy wrócę. Zmieniłem zdanie ze względu na zmrok i postanowiłem pojechać z górki drogą krajową. Jednak nim tak się stało, to musiałem zdobyć jedną górkę, którą w sumie podjeżdżałem już od Chwaliszowa. Prawie pojechałbym do Kamiennej Góry, ale ostatnie zerknięcie na mapę i jechałem do Domanowa. Droga nie była najlepsza, bo asfalt momentami zamieniał się w drogę terenową najeżoną kałużami. Tak jechałem i zastanawiałem się czy aby to dobra droga, bo przecinała się z leśnymi ścieżkami jakby była jedną z nich. Gdyby nie to, że było jeszcze widno, to bałbym się tędy jechać. Wyjechałem w Pustelniku i wybierając przypadkowo drogę w prawo dotarłem do Domanowa.
Dalsza droga, to zdecydowanie nuda. Lepiej jeździ się za dnia, gdy można popatrzeć na okolice. Choć czasem i noc może mieć swoje uroki, jak widok na cmentarz w Bogorii w zeszłym roku.
W Bolkowie jechałem za rowerzystą bez świateł. Nie udało mi się go dogonić. Zniknął gdzieś w lesie za Świnami. Chciałem już znaleźć się w domu, ale jeszcze miałem taki kawał drogi przed sobą. Nie miałem ochoty na dziurawą drogę krajową z Jawora do Legnicy, więc pojechałem przez Stary Jawor. Dopadał mnie kryzys, ale nie miałem wyjścia – musiałem się dostać do domu o własnych siłach.
Kategoria kraje / Polska, setki i więcej, po zmroku i nocne, góry i dużo podjazdów, Polska / dolnośląskie, rowery / Trek

Zamek Książ

  115.98  04:56
Przestało padać, słońce wyszło, zrobiło się ciepło. Żal nie wyjść na rower. Szkoda, że czekałem do wieczora, bo mogłem dzisiaj dłużej pojeździć i jeszcze więcej zobaczyć. Nie musiałbym też się tak spieszyć i pstryknąłbym więcej zdjęć. Bądź co bądź i tak nie była to moja ostatnia wizyta w co niektórych miejscach, ale o tym dalej.
Wybrałem za cel Zamek Książ ze względu na kierunek wiatru, choć nie myślałem, że tam dojadę. Po obfitym obiedzie i paru obowiązkach wyruszyłem leniwie o 17:30, bo po ostatniej jeździe byłem przeziębiony i nie byłem pewien czy mogę wyjść na rower. W miarę spokojnym tempem asfaltami przez Stary Jawor wskoczyłem na krajową trójkę. Chcąc dostać się do Dobromierza, zaplanowałem jazdę przez Kłaczynę. Miałem ze sobą mapę Dolnego Śląska wydawnictwa Demart, która nie ma prawidłowo rozmieszczonych elementów; jasno rzecz ujmując – jest błędna. Mimo wszystko udało mi się trafić na właściwą drogę, a jak zobaczyłem znak kierujący na Dobromierz, to już nawet nie patrzyłem na mapę. Minąłem parę ładnych wsi, z których rozciągają się piękne widoki na Pogórze Kaczawskie i Masyw Ślęży. Minąłem też las, z którego bił zapach mokrych drzew, zachęcający do zatrzymania się i podziwiania widoków tych okolic.
Dobromierz. Nie poznałem go z początku, choć wieżę kościoła pw. św. Piotra i Pawła widziałem już z daleka. Jak wspomniałem wyżej, nie patrzyłem na mapę i przez to pojechałem nie tą drogą, którą zaplanowałem. Zamiast do Świebodzic skierowałem się na Stare Bogaczowice. Kto wie, może gdybym miał więcej czasu, to pojechałbym tam, bo wieś na mapie jest oznaczona jako posiadająca cenne zabytki. Jednak ponieważ czas gonił, a chciałem zrobić choć jedno zdjęcie zamku, to nie zawracałem, tylko ustaliłem nową drogę – przez Cieszów. Nie żałuję pomyłki, bo czułem się jak w Dolinie Prądnika, tylko jechałem pod górkę. Piękna dolinka, aż nie zrobiłem ani jednego zdjęcia tak się zapatrzyłem. Wrócę tam, bo w tej samej miejscowości znajduje się zamek Cisy.
Jak już wjechałem na górę, to zobaczyłem dwa widoki – jeden na zamek Książ, a drugi na Świebodzice. Aż chciałem ruszyć polną drogą na wprost, ale teraz widzę, że dojechałbym tylko do Pełcznicy. Zjechałem do Świebodzic, jednak bez zbędnego zatrzymania jechałem dalej, żeby dotrzeć do zamku. Zobaczyłem monumentalną bramę i nie omieszkałem się przy niej zatrzymać. Znak przy drodze prowadzi do zamku po drodze krajowej, ale ja wypatrzyłem czarny szlak rowerowy – przez wspomnianą bramę. Co prawda wokół góry Wilk, ale zbaczając na jakiś inny, pieszy, trafiłem do rozdroża. Na lewo punkt widokowy, na prawo zamek. No jasne, że punkt widokowy! Przecież chcę zrobić zdjęcie. Niestety nie udało się przez zachodzące słońce. Może innym razem.
Pokręciłem się trochę po dziedzińcu zamku, przed którym odbywają się zawody Pucharu Świata w Trialu Rowerowym i zacząłem zmierzać w kierunku Świebodzic. Ponieważ słońca kryło się za szczytami pogórza, to nie widziałem sensu, aby zwiedzać miasto o zmroku. Obrałem więc drogę do domu przez Strzegom i Jawor. Pierwsze miasto uraczyło mnie objazdem. I to takim, że nie wiadomo którędy jechać. W końcu, gdy zaniepokoiłem się brakiem jakiegokolwiek zjazdu, skręciłem w pierwszą drogę i odnalazłem tabliczkę "Koniec objazdu". (Irytacja). Dalej już bez takich niespodzianek, tylko dawno jechałem z Jawora do Legnicy i ta droga już nie należy do najbezpieczniejszych. Strasznie dużo w niej dziur.
Okazało się, że zaliczyłem dzisiaj aż trzy gminy, w tym sam Wałbrzych. Duże miasto, skoro zagarnęło ten zamek. Ale przydałoby się też do centrum dojechać, żeby mieć satysfakcję, że się tam było, a nie tylko przejechało po przedmieściu, jak w Katowicach.
Kategoria kraje / Polska, Polska / dolnośląskie, po zmroku i nocne, setki i więcej, rowery / Trek

Wycieczka rowerowa (Pęcław)

  142.98  06:10
Jako że prognoza na piątek wskazuje deszcz, to zaplanowałem wykorzystać właśnie dzisiejszy dzień. Było pewne "ale", które wolałem wyeliminować. Musiałem wymienić łańcuch, ponieważ na obecnym już i tak za długo jeździłem (metoda trzech łańcuchów). Dodatkowo muszę wymienić przednią obręcz, bo na tej daleko nie zajadę.
Wizyty w Worbike'u nie należą do najmilszych, co potwierdziła także ta dzisiejsza. Musiałem swoje odczekać zanim ktoś zajrzał do roweru. Według mnie nierównomiernie obracająca się oś tylnego koła nie jest czymś normalnym, ale serwisanci tkwią w innym przekonaniu. Pożyjemy – zobaczymy. Mój łańcuch otrzymał za to solidną porcję czarnej paćki i wątpię, aby operacja została wykonana na czystym napędzie (przyjechałem przecież tu po nowy łańcuch, a dostałem gratis możliwość wybrudzenia rąk podczas domowego przeglądu).
Co do przedniego koła, które chcę wymienić w całości, to nie mieli... Będą dopiero sprowadzać części, a jeszcze co to wyszło z moim tylnym kołem – nikt nie pamiętał, aby takie mieli na składzie, gdy składali mi napęd miesiąc temu. W końcu doszli, że to koło mogło wisieć na warsztacie kilka miesięcy i było zaplatane na miejscu. Także będę musiał dodatkowo poczekać na przednie (chciałbym, żeby były jednakowe).
Jak w końcu udało mi się wymienić łańcuch po dłuższej walce z nową spinką, która nie chciała się zapiąć, to było późno. Postanowiłem więc, że będzie to wycieczka nocna, na której już od dłuższego czasu nie byłem. Nie było zbyt ciepło, bo raptem 15 °C. Wyruszyłem na trochę przed godz. 16 starymi drogami do Raszówki. Tam chwilkę pomyślałem nad dalszą drogą i stwierdziłem, że szybciej będzie asfaltem, bo czas mnie goni. Wpadłem jednak na czerwony szlak wokół Lubina zmierzający w las i nim też ruszyłem. Szlak gdzieś uciekł, a droga zaczęła być niewygodna. W końcu wyjechałem i od Raszowej już asfaltem w kierunku Lubina.
W mieście zostałem przywitany zakazem wjazdu rowerów i, o zgrozo, slalomem. Dzięki temu Lubin zyskał u mnie miano posiadacza najgorzej rozwiniętej infrastruktury drogowej. Ostatnim razem taki slalom miałem we Wrocławiu rok temu, ale tam ścieżka rowerowa miała kilka kilometrów, a tutaj trzeba co 200 metrów zmieniać stronę jezdni. Nie dziwię się miejscowym, że mają prawo w głębokim poważaniu.
Trwa przebudowa Parku Wrocławskiego. Niestety ignorancja zarządcy inwestycji spowodowała, że wjechałem do tego parku, ponieważ znak drogi dla rowerów nie jest zasłonięty, a dodatkowo brama z zakazem wstępu była otwarta w ten sposób, że ów zakaz był niewidoczny. Wydłużyło to moją podróż o niepotrzebne przywitanie się z triceratopsem.
Pomimo tych mankamentów można przejechać miasto bez zsiadania z roweru przy dobrych wiatrach. Jedynie obok Tesco jest przejście dla pieszych bez przejazdu rowerowego.
Droga do Rudnej bardzo wygodna. Zachwalam sobie ją i podejrzewam, że dane mi będzie jeszcze nie raz przejechać się po niej. Minusem było to, że wjechałem na Wzgórza Dalkowskie. Szczęście, że na część mniej pagórkowatą.
W Rudnej pomyliły mi się drogi, ale na szczęście złapałem szybko kurs na Krzydłowice. Byłem tu ostatnio we wrześniu, ale ruina pałacu nadal się trzyma. Z ciekawości poszukałem dobrego kadru, żeby uchwycić zabytkowy kościół.
Czas leciał, a ja jechałem dalej. Słońce na szczęście jeszcze trzymało się wysoko nad horyzontem. Minąłem drogę wojewódzką i po pewnym czasie zaczął się wybrukowany odcinek do miejscowości Bucze. Dobrze, że kamień był drobny i nie ciążył podczas jazdy. Później asfalt wrócił, a ja zachwycałem się zielenią. Gmina nie wygląda na bogatą, dużo rolnictwa, kanałów wodnych i w ogóle wody. Miałem okazję przypatrzeć się nawadnianiu pól wodą z pobliskich zbiorników wodnych. Woda podawana tzw. papajkiem, choć nie wiem czy ta nazwa jeszcze funkcjonuje. Nie mogę znaleźć niczego interesującego w internecie (dziwne).
W końcu dojechałem do samego Pęcława, choć martwiło mnie, że już ponad 60 km przejechałem i go nie było. Zatrzymałem się na rozdrożu, żeby spojrzeć na mapę, bo wieś nie jest zaskakująca. W oddali usłyszałem zdawkowe "zgubił się", ale czy ktoś, kto ma mapę się gubi? Chyba ten, który jej nie ma, bo ja mapy używam do planowania, a w takiej wsi ciężko się zgubić. Ruszyłem szybko do Białołęki spojrzeć na znajdujący się tam kościół. Powrót już mi się nie podobał, bo jechałem pod wiatr. Miałem tylko nadzieję, że będę przejeżdżał przez dużo lasów, żeby uniknąć ciężkiej jazdy.
Sądziłem, że te rejony nie są atrakcyjne ze względu na swoje położenie. Jak bardzo się myliłem, gdy raz za razem mijałem rowerzystów. Zielona kraina przyciąga rzesze turystów. Jest tutaj kilka szlaków rowerowych, w tym niebieski rowerowy Szlak Odry, a mnie dane było przejechać się częściowo szlakami zielonym i czerwonym. Jeszcze chyba podczas żadnej wycieczki nie minąłem takiej ilości rowerzystów. A miałem ponarzekać na dwójkę tych, którzy mi nie pomachali po wjechaniu do gminy. Poza nimi jednak już każdy rowerzysta wymienił się ze mną pozdrowieniem.
Na mapie kusił mnie Chełm i ponieważ słońce wciąż było wysoko na niebie, to ruszyłem w jego kierunku. W miejscowości Piersna zboczyłem z drogi wojewódzkiej, żeby zobaczyć kościół, a przy okazji przeczytałem o nim trochę informacji na tablicy. Miejscowość, jak i kościół mają początki swojej historii w XIII w. Dowiedziałem się też skąd te oznaczenia miejsc zbiórki oraz dróg do ewakuacji, które licznie mijałem. Odbudowa kościoła po pożarze w XVII w. trwała wiele lat przez nawiedzające tamte tereny powodzie. Nie chciałbym mieszkać w takim miejscu, nawet jeśli jest piękne, zielone i przyjazne.
Na mapie wyznaczyłem nową drogę. Aby dotrzeć do kościoła w Szymocinie, musiałem przejechać po kolejnym bruku. Tym razem bardzo niewygodnym, dlatego starałem się wykorzystywać pobocze, gdy tylko roślinki mi na to pozwalały. Towarzyszył mi też zielony szlak rowerowy.
Z Trzęsowa do Orska zaplanowałem dostać się drogą gruntową. Gdyby nie ten piach, to byłaby wygodna do poruszania się. Tak źle jednak nie było i szybko dostałem się do samego Chełma, już trzeciego, który odwiedziłem i drugiego na Dolnym Śląsku.
Pozostało mi wrócić do domu, bo nie miałem więcej żadnych planów. Jechałem, podziwiając zachód słońca, który przez moje pomarańczowe szkła okularów był jeszcze piękniejszy.
Robiło się coraz chłodniej, a moje stopy coraz bardziej przemarzały. Za Rudną było 8 °C. Przez Lubin przejechałem drogą krajową, bo nie miałem ochoty pchać się na jakiekolwiek ścieżki rowerowe, choć i tak coś mnie podkusiło, żeby na Legnickiej wjechać na taką jedną – idiotyczną. Rowery namalowane na niej sugerowały, że można wjechać pod prąd na jednokierunkową ul. Legnicką. Pomysłowe. Dalej drogą krajową przy 5-stopniowej temperaturze jakoś dojechałem na obwodnicę, żeby ominąć dziury. Mimo pięknego księżyca, który przyświecał mi drogę nie chciałem dryblować po zniszczonej ul. Poznańskiej.
Coraz dalej mam do niezaliczonych gmin. Kolejna będzie na pewno Olszyna, albo może Węgliniec? A mam jeszcze całą Kotlinę Kłodzką do objechania. Nie mogę narzekać na brak planów. Mogę za to ponarzekać na odległość tych miejsc...
Kategoria kraje / Polska, Polska / dolnośląskie, po zmroku i nocne, setki i więcej, rowery / Trek

Wycieczka rowerowa (Jemielno, Wińsko)

  120.87  05:10
Miało być na krótko, bo nazajutrz zaliczenia, ale czasem tak mam, że lubię zaryzykować. Myślałem o Jaworzynie Śląskiej, żeby pojechać do niej pociągiem i wrócić do Legnicy, ale przypomniałem sobie o coraz to dłuższej liście moich planów i wyszło zaliczanie gminy Jemielno.
Znanymi drogami ruszyłem na północ, przedzierając się najpierw przez korki, a później już swobodnie snując się w terenie. Wolę jazdę leśnymi ścieżkami, więc do Miłogostowic dostałem się drogami pożarowymi. Teraz widzę na mapie, że mogłem nawet tę wieś ominąć. Nie musiałem też jechać do Buczynki... Były to niestety ostatnie kilometry w terenie.
Dojechałem do Ścinawy, gdzie przed przejazdem kolejowycm zatrzymał mnie pociąg Kolei Dolnośląskich. Gdyby nie on, to nie musiałbym jeszcze czekać na przejazd pociągu towarowego.
Do Krzelowa miałem pod wiatr, więc nie jechało się szybko. Plusem była równiutka droga. Szkoda, że droga wojewódzka już nie była taka ładna.
Jemielno jest małą wsią, ale korzystającą z pomocy Unii Europejskiej w dużej mierze. Minąłem zadbany ogród z sadzawką, mostkiem i ławkami – publiczny oczywiście. Później jeszcze coś w rodzaju amfiteatru, ale przedstawienia tam mogą się odbywać najwyżej rano lub po zmroku, bo scena jest ustawiona w kierunku wschodnim.
Za Jemielnem teren zmienił się w pagórkowaty. Dodatkowo wjechałem na najgorszą drogę jaką kiedykolwiek jechałem. Nie ze względu na dziury, a materiał, którym je załatano. Mimo pięknych widoków w Łęczycy do moich opon kleił się żwir. Na domiar złego oberwałem od jednego wariata drogowego jadącego z naprzeciwka. Teraz mam siniaka od kamienia, który wystrzelił spod koła blachosmroda.
Droga przez las, czyli to, co uwielbiam. Szkoda, że tak krótko, ale ostatnim podjazdem dojechałem do Wińska. Później miałem z wiatrem i, co zauważyłem dopiero teraz, jechałem z górki. Nie widać było tego, więc sądziłem, że mam po prostu przypływ energii. Nagle uderzyła we mnie pszczoła, która po chwili upadła mi na udo. Zrzuciłem ją, ale niestety bez żądła, które zdążyła we mnie wbić. Nie bolało tak jak kiedyś, ale może dlatego, że użądliła mnie w udo. Dopiero po kilkunastu minutach ból zaczął się nasilać.
Dojechałem do Ścinawy, wygodna droga krajowa się skończyła i ponieważ nie przepadam za jazdą tą samą drogą jednego dnia, to skierowałem się na Prochowice. Mijałem po drodze drogi leśne, ale niestety nie ma ich na mapie, więc nie chciałem ich badać. Raz, że nie zabrałem ze sobą pieniędzy i kończyła mi się woda, a po drugie miałem już 90 km na liczniku i byłem zmęczony.
Krajowa 94 jest w dobrym stanie, więc w Lisowicach skręciłem na Prochowice i dalej już prosto do Legnicy. Myślę, że w środy zacznę zaliczać gminy i będę przeznaczał te dni na takie długie i wyczerpujące wyprawy. Choć i tak pozostało już tylko kilka tygodni nauki na uczelni, to zawsze jest jakiś wolny dzień do wykorzystania do pasji podróżniczej :)
Kategoria kraje / Polska, Polska / dolnośląskie, setki i więcej, rowery / Trek

Wycieczka rowerowa (Brzeg Dolny)

  111.82  04:37
Piękny dzień wykorzystany na zaliczanie gmin. Dzisiaj za cel obrałem Brzeg Dolny. Było bardzo ciepło, bo ponad 30 °C, ale wiatr wiał w twarz, więc nie narzekałem. Plan w sumie spontaniczny, bo zapomniałem o tym, że wcześniej zaplanowałem trasę tej wycieczki. Ale tamte rejony na pewno jeszcze odwiedzę, więc nic straconego.
Miałem jechać wolnym tempem, ale coś mnie porwało i jechałem znacznie szybciej. Na początek z przyzwyczajenia skręciłem w drogę na Stare Piekary. Na szczęście szybko to zauważyłem. Później było prosto. No, może pomijając dziurawe drogi. Do Lubiąża dotarłem po godzinie. Droga do celu zaczęła mi się ciągnąć. Stanowczo za mało lasów przejechałem. Ciekawe jak mi się spodoba podróż do Węglińca, gdy już ją zaplanuję i postaram się o dużą dawkę leśnych dróg.
W Brzegu Dolnym nie wiedziałem od czego zacząć. Skręciłem na pierwszym skrzyżowaniu, wjeżdżając tym samym na drogę dla rowerów i dojechałem nią do końca. Dalej obok linii kolejowej aż dojrzałem mapę. Wjechałem na ścieżkę, która jednocześnie jest szlakiem Odry. Po paru chwilach szlak się zgubił, a ja minąłem parę oczek wodnych i dojechałem do pałacu. Jaka szkoda, że nie przetrwał wojny w pierwotnej postaci, bo na starych widokówkach wygląda niesamowicie. Nie do końca wiedziałem gdzie dalej, ale pojechałem za ów pałac, co dziwnie przypomniało mi pałac w Żaganiu. Nie skojarzyłem w pierwszej chwili, ale znalazłem się nad Odrą. Przewertowałem mapę, zrobiłem parę zdjęć i zauważyłem prom, którym rozważałem przedostać się na drugą stronę rzeki. Właściwie planowałem pokonać Odrę przez Wrocław z możliwym zahaczeniem o Oborniki Śląskie. Dobrze, że plan dnia skróciłem, bo nie dałbym rady.
Dojechałem na przystań, miejscowi na rowerach już rozjeżdżali się, a ja badałem tablice informacyjne. Z oddali zaczął machać mi pan z obsługi promu, więc podjechałem, żeby zapytać gdzie się płaci. Powiedział, żebym wchodził na pokład, więc tak zrobiłem. Kiedyś taka podróż kosztowałaby mnie 30 zł, ale cennik się zmienił i zapłaciłem jedynie 2 zł. I przyznam się, że to była moja pierwsza podróż po wodzie :P
Dojechałem do Głoski, z której mogłem skrócić sobie drogę przez Lubiatów i Szczepanów, jednak z powodu budowy mostu na Odrze droga jest zamknięta i zrobiłem dodatkowe kilometry. No ale przejechałem przez Miękinię – wieś, do której prowadzi dziurawy asfalt i wieś, w granicach której droga jest gładka jak pupa niemowlaka.
W końcu wjechałem na równą drogę krajową, aby później standardowo wsiami dojechać prosto do Legnicy.. Za Proszkowem wyprzedziłem skuter i przez to pojechałem nie tak, jak zaplanowałem, bo po kamienistej drodze. W Rogoźniku musiałem wymienić baterię w smartfonie, bo zapomniałem dzień wcześniej ją naładować. Dobrze jest mieć zapasową na wszelki wypadek.
Do Legnicy dojechałem wykończony. Nie wiem co mnie wzięło na tę wysoką średnią. Spróbuję podczas kolejnej setki jechać wolniej, żeby rozłożyć energię na całą podróż.
Kategoria kraje / Polska, Polska / dolnośląskie, setki i więcej, rowery / Trek

Przełęcz Okraj

  180.42  08:31
Ponieważ majówka się nie udała, to miałem okazję dołączyć do wyprawy na Przełęcz Okraj. Wcześnie rano, bo o godzinie 7 na skrzyżowaniu stawili się – Bożena, Łukasz, Jarek, Piotrek i Ania. Starą trasą ruszyliśmy do Bielowic, a później przez Stary Jawor na drogę krajową nr 3, na której prędkość nie schodziła poniżej 30 km/h (Bożena narzekała przez to na nudę). Później parę podjazdów i do Kamiennej Góry prowadziłem ja, trzymając się stałej średniej 29,5 km/h :P
W Kamiennej Górze przerwa i obieramy kurs przez wioski aż do Jarkowic, w których Jarek ustala, że wjeżdżamy na czarny szlak rowerowy. Nie była to najlepsza pora, bowiem jest tam wycinka drzew i droga kompletnie nie nadawała się do jazdy rowerem, także ponad kilometr drogi raz prowadziliśmy rowery, raz wjeżdżaliśmy.
Na rozdrożu znów trafiamy na "Szlak Liczyrzepy" ER-2 (ciągle wydawało mi się, że to ER-4). Jedziemy nim ciągle w górę, mijając liczne strumienie. Od czasu do czasu zaczynają pojawiać się zapierające dech w piersi widoki. Najpierw tylko przez drzewa, a później – już na wykarczowanych zboczach – widać piękną panoramę. Oczywiście robimy sobie często przerwy. Zbaczamy ze szlaku rowerowego, żeby ścieżką na granicy polsko-czeskiej zjechać prosto na przełęcz. Było dużo wody, kamieni i trochę śniegu, ale wszyscy dotarliśmy do celu, robiąc sobie pamiątkowe zdjęcia.
Czekał na nas ponad 10-kilometrowy zjazd do Kowar. Myślałem, że przemarznę, ale tak się nie stało. Mam problemy z zakrętami i na jednym się nie wyrobiłem. Na szczęście skrajnia była duża i na niej się zatrzymałem. Później już zwalniałem jak tylko mogłem.
Od Kowar były piękne widoki na Śnieżkę, na której nadal zalega śnieg. Ja tradycyjnie zaczynam odstawać od grupy. W Jeleniej Górze peleton nie jedzie przepisowo, a ja żeby nie odstawać od reszty i przede wszystkim nie zgubić ich – robię to samo...
Po postoju pod sklepem ruszamy z powrotem do Legnicy. Na początek Kapella, którą zdobywam jako ostatni. Dalej zjeżdżam sam, bo peleton na mnie nie poczekał. Spotykamy się dopiero w Starej Kraśnicy. Stąd jedziemy przez Górzec, zjeżdżając szutrami. Po wycieczce z Bożeną, Jarkiem i Łukaszem jedziemy na pizzę (a w sumie cztery pizze), która po całym dniu wyczerpującej jazdy wynagradzała wysiłek.
Kategoria kraje / Polska, Polska / dolnośląskie, góry i dużo podjazdów, Park Krajobrazowy Chełmy, po zmroku i nocne, setki i więcej, ze znajomymi, terenowe, rowery / Trek

Szlakiem dookoła Legnicy

  101.14  05:19
Planowałem pokonać tę trasę już od kilku tygodni i w końcu udało się zrobić to w całości, choć nie do końca po kolei. Chciałem przejechać ją odwrotnie do ruchu wskazówek zegara, ponieważ uznałem, że w tym kierunku jest lepiej oznaczona. Nie obyło się bez kosztownej omyłki czy wątpliwości na trasie. Postaram się szczegółowo opisać jak spędziłem dzisiejszy dzień.
Skorzystałem z mapki dostępnej w internecie (jest niedokładna) oraz ogólnego opisu przebiegu trasy. Szlak jest pieszym szlakiem żółtym podzielonym na 5 odcinków. Można go pokonać na rowerze, choć od powstania trasy niektóre odcinki zarosły roślinnością. Nie wiem gdzie szlak ma swój początek. Jedne źródła podają stację PKP w Jaśkowicach Legnickich, inne, że jest to stacja PKP Pawłowice Małe. Jazdę zacząłem od najbliższego miejsca od mojego domu, czyli od Lipiec. Podczas podróży nie zauważyłem żadnego fizycznego początku szlaku (żółta kropka z białą obwódką).
Wygląda na to, że zacząłem od najtrudniejszego odcinka, bo najwięcej na nim terenu. Na początek zjechałem ze szlaku, bo znak na drzewie już prawie znikł. Gdy się zorientowałem i spojrzałem na GPS, to zawróciłem i dostrzegłem starą, nieuczęszczaną od kilku lat, zarośniętą drogę. Spróbowałem się przez nią przedrzeć, ale miejscami trzeba było szukać obejścia. Na szczęście nie trwało to długo i dotarłem do drogi, którą w styczniu wydostałem się z Lasku Złotoryjskiego.
Do Czerwonego Kościoła dostałem się drogą sprzed dwóch dni, a dalej spod kościoła terenem do kolejnego asfaltu. Tutaj bez mapy nie wiadomo czy w prawo, czy w lewo. Dopiero kilkadziesiąt metrów dalej na drzewku znalazłem znak.
Przez Szymanowice i Smokowice dojechałem do wiaduktu nad autostradą. Moje zawierzenie mapie dostępnej w internecie poskutkowało temu, że nie spojrzałem na znak na drzewie i dojechałem do Dunina asfaltem. Całą drogę jednak nie pasowało mi to, że brakowało jakiegokolwiek oznaczenia szlaku. Dopiero pod muzeum odnalazłem żółte piktogramy, ale nie pasowało mi, że idą inną drogą. Zamiast jechać w kierunku Janowic Dużych pojechałem na zachód i trafiłem na zarośnięte trawą wały nad Kaczawą (niewygodne do jazdy). Dotarłem nimi do autostrady i niestety szlak się urwał. Dojechałem do drogi asfaltowej. Teraz wiem czemu wcześniej nie widziałem tutaj drogi – służby drogowe usypały górę ziemi, aby zablokować przejazd. Powodem była najpewniej zbyt duża ilość śmieci tam zalegających. Mimo wszystko zrobiłem jeszcze małe kółeczko, żeby przejechać się szlakiem i znów trafiłem na zarośla, witając się z dziką różą... A szlak się urwał, więc jeśli jechałbym prawidłowo, to nie wiedziałbym którędy udać się dalej. Nie chciałem wracać tym wałem, żeby przejechać cały szlak w jednym kierunku ze względu na nierówne podłoże. Nie chciałem też ponownie jechać asfaltem i sądziłem, że wybierając drogę terenową na wprost, dojadę do Dunina. Myliłem się i dojechałem do Janowic Dużych, a ponieważ chciałem zdobyć cały szlak, to wróciłem się do Dunina. Droga wygodna, choć na pewnym jej odcinku wysypywali drobny żwir, więc jechało się trochę jak po piachu.
Droga do Warmątowic Sienkiewiczowskich czytelna, jednak już na szlaku do Koiszkowa napotkałem przeszkodę w postaci terenu prywatnego. Ktoś wymyślił sobie, że skoro posiadł teren tamtejszego stawu, to może też przywłaszczyć sobie drogę dojazdową do pól uprawnych. Na szczęście nikt nie miał do mnie pretensji, że tamtędy przejeżdżam.
Przed Raczkową trafiłem na kolejną zarastającą drogę. Dla odmiany droga do Gniewomierza była wygodna. Tuż przed tą wsią miałem problem, bo szlak wskazywał drogę prosto, a tam był znak zakazu ruchu. Zdecydowałem, że zignoruję znak i okazało się, iż jest za nim drewniany most, co wyjaśniało ograniczenie. Ponieważ przez Gniewomierz jeszcze nie przejeżdżałem, to postanowiłem zobaczyć zabytkowy kościół.
Wygodną drogą terenową dotarłem do Koskowic, żeby wjechać w coraz bardziej zarośnięty teren. W końcu jechałem po polu, bo droga tonęła w bagnach. Jeszcze miałem problem na skrzyżowaniu z kierunkiem jazdy i po paru chwilach robiłem podjazd. Gdyby nie pewne dziewczę podziwiające widoki, to nie dowiedziałbym się, że minąłem kawał jeziora.
Rozpocząłem odcinki asfaltowe przez Rosochatą, Jaśkowice Legnickie do Kunic, gdzie prawie przegapiłbym skręt (słabe oznaczenie szlaku). Jednak ponieważ pamiętałem tamtą drogę i wiedziałem, że jest tam zakaz ruchu z wyłączeniem rowerów, to skręciłem, zapominając, że jadę po szlaku pieszym, więc niekoniecznie musiała trasa przebiegać tędy. Trafiłem dobrze, a nawet wjechałem dzięki temu na ścieżkę pieszo-rowerową. Dalej przez Szczytniki Małe i Bieniowice do Szczytnik nad Kaczawą, gdzie zaczęły się drogi leśne.
Dojechałem do Raszowy Małej, gdzie czekała mnie kolejna niespodzianka – teren prywatny z bonusem. Tabliczki ostrzegawcze przed psami, a tuż po wjeździe do lasu psia buda. Dobrze, że atrapa, ale właściciel terenu obok musiał się nieźle wycwanić, żeby odstraszyć turystów. Psów tam oczywiście być nie może, bo to nieogrodzony teren leśny z dziką zwierzyną.
Lasami przez Raszówkę do Głuchowic, a stamtąd drogą rolniczą do Grzymalina. Tutaj oznakowania były coraz rzadsze i nie wiedziałem czy jadę dobrze, czy powinienem zawracać i szukać zagubionego szlaku. Na szczęście jechałem dobrze całą drogę, aż wjechałem w kolejną, ostatnią już drogę terenową do Miłkowic. Już powoli byłem zmęczony i chciałem być w domu, ale zostały do pokonania Jezierzany, Ulesie i droga krajowa. Szybko to zleciało.
Szlak dobrze oznaczony, choć przydałoby się go odświeżyć. Większość miejsc już widziałem, ale część dróg przebyłem po raz pierwszy. Opłacało się, bo widoki miejscami piękne jak na region równinny. Kolejnym szlakiem będzie czerwony wokół Lubina.
Kategoria Polska / dolnośląskie, setki i więcej, terenowe, kraje / Polska, rowery / Trek

Góry koloru jesieni

  209.99  11:18
Jeszcze tydzień temu wpadł mi do głowy ten wyjazd, ale ze względu na prognozę temperatury poniżej 5 °C w górach, zamieniłem plan na lasy lubińskie. Prognoza na dziś była optymistyczna (temperatura do 15 °C), więc uznałem, że jadę w góry! Dystans oscylował w granicach 170 km, więc trzeba było wstać wcześniej. Nie udało mi się to i zamiast wyruszyć o godz. 8, pospałem 2 godziny dłużej. Czułem, że brakuje mi energii i nie jechałem tak szybko, jak w trakcie ostatnich wypraw. Mimo że było już przedpołudnie, to na ulicach martwo. Przez cały dzień minęło mnie bardzo mało aut, dzięki czemu mogłem omijać dziury w asfalcie całą szerokością pasa.
Uznałem, że asfaltami przez Górzec jest najszybciej. Trwają tam jakieś prace. Ciekawe co budują. Wygląda mi to na fundamenty słupów elektrycznych. Jeśli rzeczywiście je tam postawią, to tak wiele pięknych drzew zniknie stamtąd... A momentami widok jesieni na Górzcu był olśniewający. Zwłaszcza w pewnym miejscu rośnie jeden gatunek drzewa (nie pamiętam jaki) i wszystko wygląda jak wyłożone złotem :)
Na szczycie wpadłem na pomysł, aby sprawdzić drogę, która teoretycznie mogła być skrótem. Nie miałem ochoty na zjazd do Pomocnego i ponowny podjazd. Pomyliłem się i dojechałem bardzo ładnymi, choć błotnymi drogami leśnymi do Jerzykowa. Przez tę omyłkę czekał mnie ponowny podjazd. Ale jeszcze tam wrócę i na upartego odnajdę ten skrót ;]
Standardowo do Jeleniej Góry przez Kapellę. Na szczycie już wiedziałem, że prognoza pogody sprawdziła się – Kotlina Jeleniogórska jest osnuta mgłą, na szczęście delikatną. W dole tego nawet nie widać, przynajmniej nie za dnia. Zrobiłem małe zakupy i chciałem dostać się na drogę krajową przez Cieplice i Sobieszów. Niestety niepotrzebnie skręciłem za dworcem w prawo i wydłużyłem sobie drogę. Od Piechowic droga była mi ciut znana, bo jechałem tędy kiedyś, choć autokarem.
Nie mam szczęścia do Szklarskiej Poręby. Nie wiedziałem jak ją ugryźć, więc nie było zwiedzania i ruszyłem dalej. Po drodze znalazłem dobrą mapę z wyznaczonymi drogami rowerowymi. Jest ich tutaj naprawdę dużo! I są nawet dobrze oznaczone, dzięki czemu kilka kilometrów dalej uniknąłem wjeżdżania na złą drogę (zrobiłem wcześniej zdjęcie mapy). Dojechałbym pewnie do kopalni "Stanisław" i tyle byłoby z mojej wycieczki.
Droga do Jakuszyc była mokra, ale to pewnie górski standard. Wjechałem na szlak rowerowy nr 13 (zaplanowałem przy mapie, że będę się trzymał 10. i 13.) i starym asfaltem dojechałem do Schroniska Turystycznego "Orle". Musiałem się zatrzymać, bo mostek miał luzy i potrzebowałem go wyregulować, a dodatkowo włożyć dodatkową bluzę. Podmuchy wiatru raz były ciepłe, a za chwilę chłodne i chciałem tych drugich unikać.
Drogą gruntową do Hali Izerskiej, skąd pięknie widać złotą jesień. Drzewa pięknie pokolorowane, aż chce się zatrzymać na dłużej. Jeszcze jak zachodzące słońce oświetlało drzewa, mmm... Dalej do Polany Izerskiej, na której widziałem zachód słońca. Nie wyobrażam sobie spacerować po tych górach, są zbyt płaskie jak na piesze wędrówki. Takie drogi, to tylko rowerem. Dalej kawałek asfaltem Nową Drogą Izerską i w dół Starą Drogą Izerską, którą rowerem można tylko w jedną stronę przejechać. Trzeba było od czasu do czasu zsiąść przez kamienie, kłody lub strumienie. Wjechałem na upatrzoną na mapie drogę asfaltową i nią zjechałem do drogi wojewódzkiej. Ale stąd rozciąga się piękny widok na Świeradów-Zdrój. Trzeba tylko dobrze się przyglądać, bo drzewa są tam wysokie ;)
Jadąc, zostawiałem za sobą nieodwiedzone miasto, nad nim płonący nieboskłon, a przede mną tylko mrok i światło lampki rowerowej. Dojechałem do Rozdroża Izerskiego. Tutaj to planowałem odbić jakimś sposobem na północ do Pilchowic. Nie miałem żadnego planu, gdy wyjeżdżałem z domu. Miałem nadzieję, że na tej polanie odnajdę mapę ze szlakami. Tak też się stało i zaplanowałem drogę przez jakąś przełęcz, czyli kolejny podjazd. Po założeniu drugiej pary skarpetek (wystarczyło na początek, później przemarzałem w stopy) miałem ruszać, ale zaczepił mnie facet w aucie. Zasugerował mi, żebym wybrał asfalt zamiast drogi terenowej, bo jeśli coś stałoby mi się, to pozbieraliby mnie dopiero rano. Zdecydowałem, że będzie to rozsądne wyjście i wybrałem asfalt do Szklarskiej Poręby. Nie lubię przemierzać tej samej drogi dwukrotnie, dlatego postanowiłem wrócić przez Złotoryję.
Bałem się, że w Jeleniej Górze o tej porze może być źle ze względu na mgły. Na szczęście nie było najgorzej, mgły dopiero się zbierały i pojawiały się w niektórych miejscach. Wyjechałem z Kotliny, tym razem jakoś miałem więcej energii, bo podjeżdżałem Kapellę na średnim biegu. Myślałem, że bardziej się zmęczę, ale nawet nie musiałem się przebierać, bo zjazd również był ciepły. Jedynie te stopy...
W Świerzawie zatrzymałem się jeszcze w otwartym sklepie, bo kończyła mi się woda. W drodze do Legnicy czas płynął szybko, ale nawet nie wiem kiedy uciekł, bo do domu dotarłem po północy. Ciepła herbata z miodem postawiła mnie na nogi :) Ja chcę jeszcze raz w góry!
Kategoria Polska / dolnośląskie, góry i dużo podjazdów, Park Krajobrazowy Chełmy, po zmroku i nocne, setki i więcej, kraje / Polska, Góry Izerskie, rowery / Trek

Lubińskie lasy

  118.00  06:24
Wczoraj leniłem się cały dzień (no, może prawie cały), więc postanowiłem, że dzisiaj gdzieś wyjdę na rower. Myślałem o wycieczce zaliczeniowej, jednak plan Szklarskiej Poręby odpadł ze względu na niską temperaturę w górach. Z braku ciekawych pomysłów postanowiłem pojechać w teren i zrobić setkę w lubińskich lasach. Szkoda, że to jedyne takie lasy w okolicy, w których można pokręcić. Cóż, są jeszcze Chełmy, ale aby się tam dostać, potrzeba przejechać długą drogę przez otwartą przestrzeń, a tym samym zmagać się z nielubianymi przeze mnie wiatrami. A tak, jadę kawałek Pątnowską i jestem już w zalesionym terenie. Myślę, że trochę dziś przesadziłem z długością trasy, bo po tygodniu bez roweru jestem teraz obolały.
Trasę wyrysowałem przed wyruszeniem i nie zgadza się prawie wcale z tą, którą przejechałem. Najpierw potrzebowałem dostać się terenem do Chróstnika, czyli standardowa trasa przez lasy. Strasznie dużo grzybiarzy ze swoimi blachosmrodami. Tuż za Gorzelinem niepotrzebnie skręciłem i wylądowałem na krajówce za wcześnie. Próbowałem dostać się z powrotem na leśne ścieżki, jednak wciąż nie wszystkie zostały wyrysowane na mapie i musiałem jechać tą drogą. Z Chróstnika (pałac pięknieje) utwardzoną drogą pożarową do Liśca. Tutaj droga, której kurs chciałem obrać skryła się w zaroślach i zrobiłem kółko. Przy okazji liczna grupa rowerzystów o niezliczonej ilości log na koszulkach mnie wyprzedziła, bo jechałem wolniejszym tempem niż wcześniej.
Jechałem do Brunowa, gdzie napotkałem pierwszą piaszczystą drogę. Plan mój wiódł przez Górę Wędrowca oraz – podczas drugiej pętli, już nie wykonanej dzisiaj – Wzgórze Bilińskiego. Skręciwszy w złą drogę, minąłem górę obok. Uznałem, że pokonam ją podczas drugiej pętli i pojechałem przez Gorzycę i Zimną Wodę do Wiercienia, aby tam pomylić drogi. Żeby wrócić na kurs, wjechałem na coś, co przypominało drogę będącą jednoczesnym połączeniem pola, a już po minięciu tego miejsca byłem prawdopodobnie pierwszą osobą, która od kilku lat przedzierała się tą drogą. W końcu dojechałem do Karczowisk, a dalej Raszówki i ruszyłem drogą niegdyś przebytą. Tutaj podczas zjazdu z wzniesienia o mało nie wywróciłem się na piaszczystym podłożu. Jechałem z dużą prędkością, jak to z górki i nie wiedziałem, że ten piach tak grubo tam leżał. To mógł być koniec na dziś, ale nawet się nie zatrzymałem, żeby odetchnąć, bo wieczór się zbliżał, zaczynało robić się chłodno i trzeba było pędzić dalej.
Jakoś dostałem się do Głuchowic. Znów brak wyznaczonych dróg na mapie sprawił, że jechałem na oślep. Po lasach w sumie to nie problem, bo drogi zwykle się w końcu łączą. Problemem jest, gdy nikt tych dróg nie utrzymuje i zaczynają zarastać... Dojechałem do Bolanowa, wsi, której prawie nie ma. Znajduje się w środku lasu, prowadzi do niej tylko jedna droga z Gorzycy. No i może leśne drogi, którymi jednak ciężko dojechać bez odbiornika GPS. Po minięciu paru domów i pałacyku (teraz dopiero o nim przeczytałem, choć widziałem, że coś tam za drzewami stoi dużego :D), zauważyłem coś, co skierowało mnie na kolejną drogę, której próżno szukać na mapie. Była to najzwyczajniejsza rozdzielnia energetyczna (ale taka mała, 2 na 2), jakich wiele w tym województwie, tylko z cegły czerwonej. Nie chcąc wracać na drogę, pojechałem dalej i uznałem, że zakończę na tym moją dalszą podróż. Nie dojechałem do Wzgórza Bilińskiego, robiło się zbyt chłodno na wydłużanie jazdy. Skierowałem się do Zimnej Wody, dalej przez Wiercień i Pątnówek do domu. Wróciłem tuż przed zmrokiem.
Kategoria Polska / dolnośląskie, setki i więcej, terenowe, kraje / Polska, rowery / Trek

Kategorie

Archiwum

Moje rowery