Trwa ładowanie…
Trwa ładowanie…

Widzisz podstawowy wygląd strony. Wystąpił problem z serwerem plików. Napisz do mnie, gdyby problem występował zbyt długo.

Andrzej na rowerze

Wpisy archiwalne w kategorii

setki i więcej

Dystans całkowity:60507.27 km (w terenie 5370.45 km; 8.88%)
Czas w ruchu:3134:46
Średnia prędkość:19.06 km/h
Maksymalna prędkość:72.10 km/h
Suma podjazdów:404815 m
Maks. tętno maksymalne:150 (76 %)
Maks. tętno średnie:160 (81 %)
Suma kalorii:175271 kcal
Liczba aktywności:455
Średnio na aktywność:132.98 km i 6h 58m
Więcej statystyk

Gniezno – miasto królów

  134.21  06:07
Pora rozpocząć dalekodystansowe wyprawy. Niestety w piątek nadwyrężyłem ścięgno Achillesa i nie byłem dzisiaj w pełni formy. Nie mogłem jednak odpuścić sobie tak pięknej pogody, więc zaplanowałem odwiedzić Gniezno.
Najpierw sprawdziłem trasę w mapach od Google, ale te wyznaczyły drogę przez Kostrzyn, bo podobno jest tam kawałek drogi dla rowerów. Tak bardzo mądry algorytm, aby posyłać rowerzystów po drodze krajowej dla kawałka kostki! Wybrałem Piastowski Trakt Rowerowy, który prowadzi z Poznania do Gniezna (tak właściwie do wsi Izdby, ale dowiedziałem się o tym później). Dostałem się na początek do Starego Miasta, aby potem znaleźć się pod Poznańskim Węzłem Rowerowym. Podoba mi się kilka szlaków, które tamtędy przebiegają. Na pewno przejadę się kilkoma.
Strasznie dużo dziś ludzi. Ale nie dziwię się, bo miejsce, w którym się znajdowałem i które nosi nazwę Malta, oferuje dużo atrakcji. Są to: jezioro, stok narciarski, kolejka górska, park linowy czy kolej wąskotorowa, no i do tego mrowie ludzi. Jest też zoo, a w nim fort III. Obok zoo znajduje się schron fortu IIa. Muszę dorwać jakiś przewodnik po tej twierdzy. Szkoda, że nie ma żadnego szlaku prowadzącego przez wszystkie fortyfikacje, jak w Krakowie.
Temperatura wahała się od 16 do 25 °C. Jechałem po lasach, rozmaitych ścieżkach, wjechałem pod kilka krótkich podjazdów, aż znalazłem otwarty sklep. Nie miałem ze sobą wody, bo byłem przekonany, że osiedlowy sklep będzie czynny. Ponieważ nie był, to szukałem innego przez prawie 20 km.
W Uzarzewie zatrzymałem się na chwilę, aby zrobić zdjęcie pałacu. Ów pałac leży na terenie muzeum, a może nawet znajduje się w nim to muzeum. Ledwo zatrzymałem się, aby zrobić zdjęcie, a pewna pani powiedziała, że zaraz zamykają. Miałem szczęście, że nie musiałem robić zdjęcia zza płotu. Ładny pałacyk.
Dalej czekało mnie jeszcze więcej terenu, a przede wszystkim dużo piachu. Ciężko się jechało, ale na pewno lepiej niż w Jurze Krakowsko-Częstochowskiej.
Starałem się cały czas jechać szlakiem, ale przed Pobiedziskami za mocno się rozpędziłem. Szczęście, że jest tam płasko i mogłem wrócić się, ale z drugiej strony niepotrzebnie, bo i tak dojechałem do tego miasta.
Wiele razy obiła mi się o uszy Lednica i dzisiaj właśnie przejeżdżałem obok tego jeziora. Brama Ryba, z którą wiele osób kojarzy Lednicę, znajduje się na Polach Lednickich, gdzieś przy północnej części jeziora. Mój szlak prowadził od strony południowej, dlatego nie widziałem tamtego miejsca. Zobaczyłem za to Wielkopolski Park Etnograficzny, który znajduje się przy Lednicy. Niestety do połowy kwietnia nieczynny. Jako ciekawostkę zauważyłem, że po parku można się wirtualnie przespacerować z Google Street View, ale niestety bez możliwości zajrzenia do wnętrza obiektów.
Gdzieś za Lednogórą zmieniło się znakowanie szlaku i zamiast koloru czarnego był kolor czerwony. Trochę problematyczne to, gdy jedzie się bez mapy, ale na szczęście ja miałem plan i trzymałem się go. W Rzegnowie jedynie musiałem zboczyć ze szlaku, bo polna droga była zalana i za nic nie dało się tej wody ominąć.
W końcu dotarłem do Gniezna. Szlak gdzieś się zgubił, a ja próbowałem wjechać na Rynek. Niestety bez wiedzy lokalnej jest to ciężkie – setki napisów pod znakami, a za mną kolumna aut. A jak już byłem blisko, to trafiłem na jednokierunkowe ulice. Nie chciałem kombinować z okrężnymi drogami, więc tylko wtoczyłem rower do samego placu. Nie wiedziałem czy można po nim jeździć rowerem, bo przed deptakiem, który ciągnie się na wschód od Rynku, stoi jednoznaczny zakaz ruchu (chyba tylko na pokaz, bo lokalni rowerzyści go ignorują). Sam plac Rynku jest ogrodzony od ulicy słupkami. O tym, że można się poruszać po nim na rowerze, dowiedziałem się ze znaków pod archikatedrą. Przez Rynek prowadzi nawet kilka szlaków rowerowych, w tym najpewniej mój, ale nie wiem jaki kolor przybrał w tym miejscu.
Przejechałem się na Plac Świętego Piotra. Zatarł mi się on w pamięci jako bardziej rozległy, ale ludzki umysł potrafi idealizować różne wspomnienia. Jako że czas mnie gonił, a byłem głodny, to zacząłem jeździć w poszukiwaniu kebaba. Na Rynku wypatrzyłem jeden, ale ceny jak w typowej restauracji. Zrobiłem rundkę po mieście ze złudną nadzieją i, gdy wróciłem do punktu wyjścia, zauważyłem, że przy wspomnianej restauracji z kebabem znajduje się zwykły kebab, połowę tańszy od tego obok. Cóż za konkurencja! Jako że obiekt jest lokalem, to musiałem zostawić rower na zewnątrz. Zjadłem i... rower wciąż stał na miejscu. W Gnieźnie nie kradną.
Pora powrotu. Nie miałem już planu, ale kiedyś z Gniezna do Poznania biegła droga krajowa. Miałem nadzieję, że jest w dobrym stanie, więc ruszyłem po przedmieściach gnieźnieńskich, aby ominąć łącznik z drogą ekspresową, bo po zjechaniu z drogi szybkiego ruchu, wielu kierowców nadal ma ciężkie nogi. Niefortunnie wjechałem na osiedle, wzdłuż którego prowadzi ulica, a przy ulicy droga dla pieszych i rowerów, tylko ktoś wpadł na popieprzony pomysł, aby co kilkadziesiąt metrów zrobić zebrę i umieścić znak końca drogi dla rowerów. Po prostu się jedzie i co chwila trzeba zsiąść, żeby przeprowadzić rower przez przejście. Kto normalny tak robi? Nie chciałbym tam mieszkać. Chorzy są ludzie, którzy tak uprzykrzają życie innym.
Musiałem pokonać węzeł łączący drogę krajową nr 5 z drogą ekspresową S5. Niestety z miejsca, w którym się znalazłem nie było możliwości wjazdu na drogę krajową. Na szczęście jest tam droga serwisowa. Ta niestety tuż przy węźle zaczęła gdzieś uciekać. Dobrze, że spotkałem miejscową osobę, bo już miałem zawrócić i poszukać drogi po drugiej stronie krajówki. Spotkana kobieta powiedziała, że kawałek dalej będę mógł się przedostać na drugą stronę ogrodzonej części drogi. Dobrze, że prace stanęły, bo nie wiem jak daleko musiałbym jechać, aby móc dostać się do Poznania na rowerze. Z drugiej strony, gdybym nie przejechał po wiadukcie przez drogę krajową zaraz za Gnieznem, to dostałbym się prosto przez Woźniki. Nie miałem jednak szczegółowego planu, więc takie rzeczy się zdarzają.
Droga, która kiedyś była krajową piątką, jest teraz drogą gminną, ale asfalt nie jest w najgorszym stanie. Dojechałem do Poznania szybkim jak na mnie tempem. Zmrok zastał mnie szybko, ale trafiłem w Poznaniu bez problemu. Na termometrze było jedynie 9 °C.
Po ostatniej aktualizacji aplikacji Moje trasy, z której korzystam, doszła funkcja liczenia kalorii. Czytałem, że wartość jest zaniżana, ale nie przejmuję się tym. Może to poprawią, a skoro na Bikestatsie jest opcja dodawania tej danej, to będę ją uzupełniał tak z ciekawości.
W tym tygodniu założyłem łańcuch, który zardzewiał podczas płukania w benzynie ekstrakcyjnej. Poleżał w oliwie sporo czasu i przestał być sztywny. Nie zauważyłem, aby jechało się na nim ciężko, jednak opory z pewnością ma większe niż przed korozją. Mam nadzieję, że napęd się nie zużyje zbyt szybko. Nowego łańcucha niestety nie założę, bo już nie będzie pasował.
Kategoria po zmroku i nocne, setki i więcej, terenowe, Polska / wielkopolskie, kraje / Polska, rowery / Trek

Pożegnanie z Legnicą na biało i czerwono

  121.19  06:48
Kolejna setka w tym roku, ale prawdopodobnie ostatnia z Legnicy i bardzo wyczerpująca. Planowałem wyruszyć do Kotliny Kłodzkiej, ale zdecydowałem się na wspólny wyjazd. Dowiedziałem się, że we wtorek wyjeżdżam. Strasznie szybko, ale w poznam nowe miejsca, będę miał nowe możliwości.
Umówiliśmy się na skrzyżowaniu. Temperatura dochodziła do -1 °C. Przybyli Bożena, Jarek, Piotrek i Paweł. Ostatni zawitał na kolarzówce. Ruszyliśmy do Jawora asfaltami przez Warmątowice. W Jaworze odłączył się od nas Paweł, a my kierowaliśmy się do Bolkowa drogą krajową. Gdy tam dotarliśmy temperatura wynosiła 6 °C. Słońce zaczynało coraz bardziej grzać.
Za Bolkowem skręciliśmy na drogę do Płoniny. Bożena informowała mnie wcześniej o podjeździe na Porębę, więc byłem przygotowany na trochę więcej terenu. Wyszło jedynie, że podjechaliśmy długą drogę asfaltową, na końcu której był przepiękny widok na Sudety i przede wszystkim na białą Śnieżkę. Czułem niedosyt bliskości gór i rzuciłem pomysł, aby wjechać na wzgórze, które przesłaniało nam część tych pięknych widoków. Po kilku chwilach znaleźliśmy się na szczycie, z którego można było podziwiać pełną panoramę gór. Powrót był już lżejszy, bo z górki, na której pobiłem swój rekord prędkości sprzed kilku miesięcy. Ciekawe jak szybko pojechałbym z sakwami.
W Bolkowie zjechaliśmy w jakąś ścieżkę, którą biegnie czerwony szlak pieszy. Po stromym podjeździe, na którym leżało miejscami sporo liści, dojechaliśmy pod Zamek Świny. A jeszcze przejeżdżając u podnóża tej budowli, gdy kierowaliśmy się do Bolkowa, pomyślałem sobie, że tak prędko jej nie zobaczę, a tu taka niespodzianka.
Jechaliśmy dalej czerwonym szlakiem w las. Jechałem przodem z Piotrkiem, a Bożena z Jarkiem siłowali się z podjazdami. Zatrzymaliśmy się w pewnym momencie, aby poczekać na nich. Nie przyjeżdżali długo. Dopiero po kilku-kilkunastu minutach Jarek zadzwonił i poinformował nas, że pojechali skrótem i czekają w Kwietnikach. Siedzieli na placu zabaw.
Jechaliśmy dalej czerwonym szlakiem przez Groblę, obok Radogostu, Bazaltowej Góry, Rataja, aż dotarliśmy do Myśliborza. Tam przerwa w barze Kaskada. Ja zamówiłem ciasto i kawę. Nie piłem żadnej od kilku miesięcy, więc ta bardzo mi smakowała. Ciasto było jednak zbyt słodkie, bo przez chwilę podczas jazdy źle się czułem.
Czerwony szlak się nie kończył. W Chełmcu ruszyliśmy terenem przez Górzec do Bogaczowa, a potem do Stanisławowa. Pojawiło się sporo szutrów w lesie. Aż ciekaw jestem dokąd się prowadzą.
W Stanisławowie podjechaliśmy kawałek drogi do ruin radiostacji. Ja z Bożeną na końcu. Byłem już wyczerpany. Tuż przed szczytem Jarek z Piotrkiem zawracali, bo dalsza droga nie prowadziła przez szczyt. Ja sobie odpuściłem dalszy podjazd i zjechałem do naszej drogi. Jeszcze musieliśmy poszukać Bożeny, która koniecznie chciała dojechać pod samą radiostację i mogliśmy jechać dalej w teren. Zjechaliśmy do Leszczyny, skąd już prosto dostaliśmy się do Krajowa. Bożena chciała jechać przez Dunino ze względu na zwierzęta, więc tam też się zatrzymaliśmy.
Do Legnicy wróciliśmy obok Lasku Złotoryjskiego. Będę tęsknił za tym miejscem, ale też zapamiętam te 2 lata spędzone na rowerze. Mapa Dolnego Śląska, która towarzyszyła mi przez dwa lata, wisząc na ścianie, została mocno zabazgrana markerem, którym oznaczałem przejechane drogi.
Kategoria kraje / Polska, Polska / dolnośląskie, góry i dużo podjazdów, Park Krajobrazowy Chełmy, setki i więcej, terenowe, ze znajomymi, rowery / Trek

Pieńsk

  108.65  04:41
Wyjazd zaliczeniowy, planowany już od jakiegoś czasu, ponieważ na mapie gmin województwa dolnośląskiego była już tylko jedna luka na zachodzie. Jako że we wtorek wypatrzyłem nadarzającą się okazję, gdy to wiatr miał wiać z zachodu, to pomyślałem, że skorzystam z pomocy, jaką mi oferowała natura. Obudziłem się wczesnym rankiem, aby po godz. 8 znaleźć się w samym Pieńsku. Termometr wskazywał wartość poniżej 5 °C. Bałem się, że po drodze zamarznę i będę musiał skierować się do jakiejś stacji kolejowej, ale temperatura z czasem zaczęła rosnąć.
Miasto mnie nie zachwyciło. Mapa znaleziona niedaleko dworca kolejowego nie mówiła zbyt wiele. Rzuciłem okiem na jakiś kościół i ruszyłem w dalszą drogę. To, co mi się nie spodobało – brak koszy na śmieci. Zamiast nich stoją tam kontenery do segregacji śmieci, jednak ani jednego przeznaczonego na papier. Nie każdy przecież ma piec w domu, aby spalać te odpadki, więc w jaki sposób pozbywają się tego rodzaju śmieci?
Jechałem najpierw dziurawymi drogami głównymi, potem jakimiś bocznymi, aż dojechałem do Bielawy Górnej. W tej wiosce Mapy Google wyznaczyły mi przejazd leśną drogą. Leśnicy zniszczyli ją podczas transportu drewna. Na początku cieszyłem się, że przymrozek trzyma i da się jechać, jednak im głębiej w las, tym droga stawała się coraz bardziej rozlazła. Zamarznięte błoto topniało i stawało się coraz większym wyzwaniem. Już wolałem wiatr, ale nie było mowy o powrocie, trzeba wykonać plan do końca.
Wyjechałem w końcu na normalny asfalt i od razu znalazłem się na szlaku ER-4. Jechałem nim aż do Nawojowa Śląskiego, gdzie euroregionalny szlak zniknął, ale pojawił się za to czerwony szlak rowerowy. Ten też uciekł, gdy skręciłem przy stary pegeerze, ale pojawiły się kolejne szlaki rowerowe – niebieski i żółty. Po drodze spotkałem jednak coś, co mnie zaciekawiło. Myślałem, że to jakiś bunkier bądź fort, ale nie znalazłem żadnych informacji w sieci. Jedynym tropem był gród umiejscowiony w tamtym rejonie, jednak i to jest zły kierunek, bowiem gród pochodzi z X bądź XI wieku, a budowle zdecydowanie nie mają więcej niż 100-130 lat.
Nie interesowałem się tak bardzo tym, co zobaczyłem. Jechałem wzdłuż rzeki, która wiła się meandrami obok drogi, mając nadzieję na odkrycie tajemnicy po drodze. Niestety bez skutku.
Na tę podróż miałem aż 3 plany jazdy do Legnicy. Pierwszy na najsilniejsze wiatry, który kierował przez Bolesławiec do Gromadki, a potem prosto do Legnicy. Plan trzeci był planem awaryjnym na wypadek, gdybym musiał szybko dostać się do domu. Kierował w stronę Lubania, a potem przez Olszynę, i Lwówek Śląski do Złotoryi. Dziś za to jechałem planem drugim, aby zwiedzić jak najwięcej rejonów, w których mnie jeszcze nie było.
W Radostowie na chwilę znów pojawił się szlak ER-4, ale przepadł gdzieś bez słowa. Jechałem za to szlakami niebieskim i żółtym, które towarzyszyły mi aż do Ocic. Tam przepadły, a ja robiąc fotkę kościoła, zauważyłem pałac, którego piktogram na mapie Dolnego Śląska już od kilku lat zwracał moją uwagę. Nie jestem jakimś znawcą, ale lubię rzucić okiem na coś zabytkowego. Pałac wygląda obskurnie, ale kilka miesięcy temu zostały wyremontowane dach i lukarny. Spodobała mi się też fasada z kolumnami stylizowanymi w porządku jońskim. Oby remont zdołał je uratować.
Słońce od jakiegoś czasu grzało mocno. Bałem się, że będę zamarzał, a ja się gotowałem od tego upału. Temperatura przekraczała 14 °C. Nie miałem innych ubrań, więc nie mogłem się przebrać. Jedyne, co mi pozostało, to spokojna jazda. Dobrze, że jeszcze miałem wiatr, który szalał z różnych stron.
Po pagórach dotarłem do Raciborowic Dolnych. Zaraz za nimi jest droga do Jurkowa, na której zauważyłem wymalowane przejścia dla pieszych, jednak bez znakowania pionowego. Jest to o tyle dziwne, że zebra znajduje się po drodze donikąd – wokół są tylko pola i jakaś kopalnia oddalona o kilometr drogi. Drogowcy potrafią wprowadzić zamieszanie.
W Jurkowie miałem do przejechania las. Choć Mapy Google nierzadko potrafią popsuć humor, to wierzyłem, że tym razem uda mi się trafić prosto do Grodźca. Ostatnim razem zrobiłem to na około, więc wiedziałem dokąd prowadzi jedna z dróg. Wybrałem drugą, która z początku nie zachęcała do jazdy przez zalegające błoto. Dalej już było lepiej i ostatecznie dojechałem do wioski po szlaku wygasłych wulkanów.
Temperatura powoli stabilizowała się i do końca mojej podróży wynosiła 10 °C. Zaczęło się za to chmurzyć, a w niektórych miejscach widziałem chmury burzowe. Trzeba było się spieszyć, bo jakieś opady widziałem na prognozie pogody. Szybkim tempem przez Zagrodno dostałem się na drogę do Łukaszowa. Droga zmieniła się mocno, bo szuter zamienili na asfalt. Nadal się jednak zastanawiam co oznacza tablica, która znajduje się na wjeździe przed tą drogą – wstęp za zgodą właściciela.
Dalej prosto do drogi wojewódzkiej i do Legnicy. Kolejna dziura znajduje się na zachód od Głogowa. To już będzie trudniejsze, ponieważ linia kolejowa przez Lubin nie obsługuje przewozów pasażerskich, a nie mam ochoty na walkę z wiatrem przy takim dystansie. Może następna będzie Kotlina Kłodzka?
Kategoria kraje / Polska, Polska / dolnośląskie, setki i więcej, dojazd pociągiem, rowery / Trek

Dzierżoniów

  149.24  06:33
Plan na dzisiejszą trasę był wynikiem pomyłki, jaką popełniłem podczas rysowania markerem na mapie poprzednio przejechanej trasy. Zamiast przez Pogorzałę pociągnęło mi się przez Modliszów i dlatego żeby usunąć tego byka stworzyłem taki oto plan.
Pociągiem dotarłem do Świdnicy, już typowo po południu, bo znów późno wstałem. Było tak ciepło (ponad 22 °C), że zdjąłem bluzę. Niestety zabrałem ze sobą pas biodrowy i nie miałem co zrobić z ubraniem. Po kilkunastu minutach kombinowania włożyłem bluzę na miejsce wiatrówki, którą miałem w kieszeni pasa, a z samej kurtki odpiąłem rękawy i założyłem ją jako kamizelkę. Nie było mi ani za gorąco, ani też wiatr nie przeszkadzał.
Przejechałem się po świdnickim Rynku w poszukiwaniu bankomatu i ruszyłem w drogę. Podjazd do samego Kamieńska, a później zjazd do Jedliny-Zdroju, gdzie rozejrzałem się po centrum. Chciałem dostać się w dalszą trasę na skróty, jednak droga okazała się prowadzić przez prywatny teren z szeregiem tabliczek, więc skręciłem w pierwszy lepszy asfalt. Na końcu zauważyłem znak informujący o blisko położonym pałacu, więc nie omieszkałem tam zajrzeć. Jest to Pałac Jedlinka, a pod nim stoi rekonstrukcja Fokkera Dr.1, samolotu Czerwonego Barona. Przeczytawszy trochę historii, ruszyłem w dół do Jugowic, a później w górę do Walimia.
Jechałem przez dolinę i zaczynało robić się chłodno. W samym Walimiu zobaczyłem mapę, a na niej Wielką Sowę. Pomyślałem, że mogę zboczyć z drogi, jak ostatnio, i zdobyć ten szczyt. Skierowałem się więc do Przełęczy Walimskiej. Po drodze, zapatrzony w kościół, przejechałem skrzyżowanie. Szybko to zauważyłem i zaczął się właściwy podjazd – po bruku, ale za to jakim! Bardzo wygodny, nie to, co w podlegnickich wsiach. Szybko się jednak skończył, zamieniając w asfalt.
Złota jesień, a do tego widoki w połowie drogi dały tyle frajdy, że na szczycie przełęczy zrezygnowałem ze zdobycia najwyższego szczytu Gór Sowich. Nie odpuszczę jednak sobie tej góry, jeszcze tu wrócę. Zbliżał się zmrok, więc ubrałem się i zacząłem długi zjazd. Szkoda, że są tam serpentyny, bo podobała mi się jazda ponad 50 km/h. Z drugiej strony na zakrętach można zobaczyć formacje skalne, więc tam warto pojechać ciut wolniej :)
Na dole znów wjechałem na bruk. Tyle kilometrów ułożonych kamieni i do tej pory są w tak dobrym stanie, coś niesamowitego.
Z Pieszyc do Dzierżoniowa wpadłem na wyasfaltowaną drogę dla rowerów, zaś w samym Dzierżoniowie minąłem jeszcze kilka innych. Miasto widocznie stara się. Niestety było zbyt ciemno, abym zobaczył wszystko, więc tylko przejechałem się po Rynku i ruszyłem w dalszą drogę. Przy świetle księżyca przejechałem obok Masywu Ślęży, Jeziora Mietkowskiego i autostrady. Z początku z wiatrem, później wiać przestało, jednak gdy zbliżałem się do Legnicy, wiatr nasilał się z każdym kilometrem i niestety wiało z zachodu. Na szczęście była to już końcówka podróży i tuż po godz. 22 dotarłem do domu. Była tak ciepła noc, że nie potrzebowałem rękawiczek i nic nie przemarzłem w stopy. Poniżej 13°C temperatura nie schodziła.
Kategoria Polska / dolnośląskie, góry i dużo podjazdów, po zmroku i nocne, setki i więcej, kraje / Polska, dojazd pociągiem, rowery / Trek

Wałbrzych

  105.39  04:47
Co zrobić, gdy z południa wieje silny wiatr? Pojechać z nim! Taki też plan mi dzisiaj przyszedł do głowy. Chcąc zapełnić lukę w nieodwiedzonych miejscach pod Wałbrzychem, wyruszyłem po południu pociągiem do Świdnicy.
Na miejsce dotarłem tuż po godz. 14 i od razu ruszyłem w stronę Wałbrzycha. Po drodze wyprzedził mnie jeden cyklista, ale nic poza tym. Ani się nie przywitał, ani nie jechał szybciej. Miałem do niego dystans kilkudziesięciu metrów. Momentami miałem ochotę go wyprzedzić, bo podjazdy strasznie wolno robił, no ale pewnie jakiś zawodowiec i nie forsuje się jak ja.
Po drodze zatrzymałem się na kilka widoków aż skręciłem w boczną drogę, żeby sobie jakoś skrócić drogę. Po rozlatującym się asfalcie, w towarzystwie czerwonego szlaku rowerowego, przez złoty las dojechałem do Starego Zdroju, dzielnicy Wałbrzycha. W spotkanym sklepie kupiłem coś na ząb i pojechałem na Rynek, żeby zjeść.
Do Boguszowa-Gorców droga była kręta i pięła się w górę. Na rynku w Boguszowie zatrzymałem się przed turystycznym znakiem drogowym informującym o najwyżej położonym w Polsce ratuszu. Źle go zinterpretowałem i ruszyłem w stronę góry Chełmiec, myśląc, że to gdzieś po drodze. Na rozstaju dróg wjechałem najpierw na wzniesienie, na którym znalazłem jedynie boisko piłkarskie. Zawiedziony postanowiłem zmienić mój plan i wjechać na szczyt Chełmca – początkowo miałem go objechać przez Gorce.
Droga bardzo łatwa do pokonania. Zatrzymywałem się tylko po to, aby nasycić się widokami, a były wspaniałe. Jechało się bardzo przyjemnie, aż wjechałem na szczyt. Tam wieża widokowa jest otwarta co pół godziny. Jak się dowiedziałem od opiekuna jest to związane z odbudową, która tam jest prowadzona i ów opiekun co pół godziny wychodzi sprawdzić czy ktoś nie chce się dostać na górę.
Panorama jest przepiękna, tylko wiatr hulał strasznie i nie mogłem tam za długo siedzieć, a przez brudne okna nie złapałbym tak dobrych ujęć aparatem w telefonie. Sam budynek jest jakimś jednym, wielkim centrum informatycznym pełnym kabli i różnych urządzeń. Serwery hałasują tam bardzo głośno, ale za to jak dużo ciepła wytwarzają!
Zanim doczekałem się wejścia do wieży opracowałem plan zjazdu do Szczawna-Zdroju. Niestety droga, którą wjechałem jest jedyną prowadzącą na sam szczyt, dlatego na zjazd wybrałem zielony szlak pieszy, bo niebieski wydawał mi się zbyt stromy. Po odnalezieniu drogi zacząłem... schodzić. Może downhillowiec dałby radę, ale ja się za bardzo ślizgałem. Gdy tylko dotarłem do jakiejś drogi, to nawet nie myślałem o dalszym schodzeniu. Choć jest zarośnięta, to prowadzi lekko w dół. Niestety kończy się na niebieskim szlaku. Ten zaś jeszcze bardziej stromy od zielonego. Zsuwanie się z rowerem nie było łatwe, ale w końcu się udało i dotarłem do drogi, po której prowadzi niebieski szlak rowerowy. Do niego właśnie zmierzałem i odtąd było prosto, pomijając duże ilości błota.
W Szczawnie-Zdroju, choć było już po zmroku, próbowałem znaleźć rynek, ale takowego tam widocznie nie ma. Niestety mój plan musiał ulec zmianie. Za Strugą miałem skręcić w teren i w końcu dojechać do Zamku Cisy, ale po raz kolejny plan się nie udał. Tym razem z powodu zbliżającej się nocy. Zacząłem więc szybko wracać do domu, zatrzymując się w Dobromierzu przy sklepie, bo byłem bardzo głodny. Wzdłuż Nysy Szalonej, przy świetle pełni księżyca do Jawora, a stąd przez Warmątowice Sienkiewiczowskie do Legnicy. Na koniec nadkaczawskimi wałami do parku. Rowerzyści tak wyjeździli tę ścieżkę, że ciężko się nią jedzie nocą.
Kategoria Polska / dolnośląskie, góry i dużo podjazdów, po zmroku i nocne, setki i więcej, terenowe, kraje / Polska, dojazd pociągiem, rowery / Trek

Szlak Wygasłych Wulkanów, część 2

  110.85  05:47
Wypoczęty i pełen sił ruszam, aby dokończyć moją podróż Szlakiem Wygasłych Wulkanów. Choć miałem pod górkę, to wiatr mi sprzyjał i w Sędziszowej byłem po nieco ponad godzinie ze średnią 26 km/h na liczniku. Niestety po wjechaniu w teren odczułem przeforsowanie po szosie i tempo szybko zaczęło spadać. Dodatkowo temperatura już od rana męczyła, przekraczając po południu 20 °C.
Widoczność nie była najlepsza, ale Ostrzyca, która była moim kolejnym celem, powoli zaczynała się wyłaniać z błękitu nieba. W Sokołowcu poznałem drogę, którą kilka dni temu wracałem ze Świeradowa-Zdroju. Później zjechałem znów w teren, ale tym razem ze sporą ilością kałuż oraz denerwującym babim latem. Pajęczyny były wszędzie. Już wolałbym potrojoną ilość kałuż niż ciągłe ściąganie niewidzialnych nici z twarzy.
Dojeżdżałem do Ostrzycy. Spory podjazd, stromy, ale nie poddawałem się. Minąłem grupkę nieletnich z marihuaną i myślałem, że to wagarowicze, ale im wyżej, tym więcej (już normalnych) uczniów. Z tego powodu, mimo zmęczenia, nie wypiąłem się ani razu. A na samym szczycie jeszcze 40-50 osób. Jednak to, co zrobili było... po prostu brak słów. Stali na drodze tak, że można było między nimi przejechać, a nim do nich dotarłem i jednocześnie osiągnąłem wzniesienie, zaczęli klaskać i wiwatować jak na jakichś zawodach. Dla mnie było to nieopisywalne uczucie. Ciekawe jak to jest na zawodach. Powinienem spróbować. Może ich nie wygram, bo wciąż daleko mi do profesjonalistów, ale dla samego siebie, satysfakcji, emocji – czemu nie? :)
Nie zostałem tam długo. Na Ostrzycy już byłem, a przy tylu turystach nie było mowy o odpoczynku. Wychwyciłem wzrokiem skręt w prawo i od razu zacząłem zjazd. Szkoda, że droga stara i nie dało się szybko zjeżdżać.
Przez Twardocice dostałem się do lasu, w którym ktoś usunął o kilka drzew za dużo podczas wycinki. Trochę się najeździłem zanim odnalazłem właściwą drogę i dotarłem do Czapel. Stąd po piachu i obok kopalni szlak znów się zaciera. Prowadzi na jakąś starą drogę, która kończy się na młodym lesie. Gdybym wiedział, to pojechałbym drogą obok, która nie zmusiłaby mnie do przedzierania się przez roślinność.
W Nowej Wsi Grodziskiej kupiłem coś na ząb (szukałem sklepu już od Proboszczowa) i skierowałem się do Grodźca, omijając maszyny wylewające asfalt. Nie planowałem wjeżdżać na sam szczyt, ponieważ byłem na nim już 2 razy, jednak trochę się zagubiłem. Chyba ktoś się rozpędził podczas malowania znaków szlaku żółtego, bo zauważyłem wyblakły piktogram na słupie daleko za miejscem, w którym szlak skręca. Może to był jakiś bardzo stary przebieg trasy?
Jeszcze raz zgubiłem szlak w Grodźcu, a później po błocie i przez las dojechałem do Uniejowic. W Wojcieszynie pomyliłem się, myśląc, że szlak prowadzi przez bród na Skorze, przez co znowu wykręciłem niepotrzebne metry. Została ostatnia prosta i już miałem znaleźć się w Złotoryi, ale tak prosto nie było. W lesie zabłądziłem, bo szlak prowadził prosto, ale więcej znaków nie znalazłem (drzewa były jeszcze w komplecie). Spojrzałem na mapę i wróciłem się do miejsca, w którym szlak powinien lekko skręcić. Jest to rozwidlenie, na którym również znajduje się piktogram żółtego szlaku. Zarówno ten po prawej, jak i po lewej wyglądają na tak samo stare, więc jak możliwe, żeby prowadziły w sprzecznych kierunkach? Ponieważ droga w prawo nie zawierała już żadnego znaku, to postanowiłem pojechać tą na lewo jako że szlak kiedyś tędy przebiegał. Droga z początku możliwa, ale skończyła się na zaroślach. Wygląda to jakby szlak został wyznaczony 20 lat temu i od tamtej pory nikt się nim nie zajmował. Droga zarośnięta przeróżnymi krzakami, a nawet drzewami. Niegdyś z całą pewnością jeździło tędy dużo pojazdów, bo w zarośniętej części szlaku odnalazłem rozpadający się murowany przepust.
Niestety z powodu nieprzejezdności drogi (nawet przejście jest niemożliwe) musiałem jechać po polu obok. Pod żwirownią odnalazłem żółte znaki, jednak prowadzące tylko do Złotoryi. W drugą stronę już nie, dlatego nie mam pojęcia czy jechałem prawidłowym przebiegiem trasy. Po drodze narzekałem na PTTK, że tylko tworzy szlaki, ale już ich nie utrzymuje. Przecież nie tak trudno jest wysłać kogoś, aby choć raz w roku pokonał trasę i sprawdził czy wszystko z nią w porządku.
Złotoryja mnie zatrzymała na dłużej. Nie mogłem odnaleźć dalszej drogi i na ślepo jeździłem po ulicach, próbując odczytać z mapy czy jadę dobrze. W końcu mi się udało odnaleźć szlak i dotrzeć do skrzyżowania nieopodal Rynku. Niestety nie był to koniec drogi. Szlak miał się skończyć na PKP, a biegnie dalej w nieznanym kierunku. Czy może to jest jakiś inny żółty szlak pieszy?
To był koniec mojej podróży. Już prawie zmierzchało, więc trzeba było pędzić do domu. Na szczęście z górki. Potrzebowałem aż dwóch dni na pokonanie całego Szlaku Wygasłych Wulkanów na rowerze, a co mają powiedzieć turyści poruszający się pieszo? Miło jest przebyć cały szlak, wiedzieć, że się go zdobyło, ale uciążliwe jest martwienie się o to, czy wciąż się tym szlakiem podąża, czy może gdzieś on nie skręcił. Taki problem rozwiązałaby baza szlaków aktualizowana na bieżąco, a nie raz na kilka dekad.
Kategoria Polska / dolnośląskie, po zmroku i nocne, setki i więcej, terenowe, kraje / Polska, rowery / Trek

Szlak Wygasłych Wulkanów, część 1

  104.02  05:24
Plan przejechania tego szlaku miałem jeszcze pod koniec wiosny. Przełożył się jednak na jesień. Trochę szkoda, bo chłód i krótki dzień nie były przychylne.
Wyruszyłem przed godz. 10, gdy temperatura rosła od 11 stopni w górę. Szlak zaczyna się w Legnickim Polu i tam się znalazłem. Akurat odbywało się jakieś święto policji i pełno było mundurowych. Możliwe, że przez dużą ilość radiowozów nie zauważyłem początku mojego szlaku, który znajduje się gdzieś na przystanku MPK. Za to na budynku przy drodze do Strachowic znajduje się tabliczka żółtego szlaku z kilometrażem i stamtąd oficjalnie rozpocząłem jazdę Szlakiem Wygasłych Wulkanów.
Do Mikołajowic szlak nie jest w ogóle oznaczony, więc już wiedziałem, że bez mapy przebycie całej drogi jest niemożliwe. Miałem ze sobą turystyczną mapę Gór i Pogórza Kaczawskiego ze szlakiem, także to była moja jedyna nadzieja – w internecie nikt nie udostępnił swojego przejścia trasy.
Za Snowidzą wjechałem na polną drogę, na której nie ma ani jednego znaku. Korzystając z GPS-a, ustaliłem jak należy jechać. Najpierw przeciętna polna droga, a później zarośnięta trawą i krzakami, zapomniana. Dalsza droga została zaorana, i to w bezczelny sposób, bo nawet słupek graniczny leżał wykopany.
Jest niby jesień, a jednak babie lato. Bardzo przeszkadzają te pajęczyny unoszące się w powietrzu. Miałem nadzieję, że nie będę miał z nimi wiele do czynienia.
Szlak Wygasłych Wulkanów jest szlakiem pieszym. Stąd też w Jaworze pojawiły się kolejne problemy, gdy trzeba było przedostać się jednokierunkową pod prąd. Dalej jeszcze na Rynku został zamalowany jeden znak, ale na plus jest możliwość poruszania się rowerem wokół ratusza.
Za Jaworem zaczął się porządny teren. Najpierw po żwirowej drodze, a później droga obok szczytu Rataj. Ponieważ na mapie są oznaczone w tym miejscu Małe Organy Myśliborskie, to postanowiłem na chwilę zboczyć ze szlaku, a gdy natrafiłem na niebieski szlak ścieżki spacerowej, to byłem pewien, że jestem na właściwej drodze. Trafiłem na sam szczyt bazaltowego wzniesienia, a później zsunąłem się po łagodniejszym zboczu, żeby zobaczyć całość z dołu. Niesamowity widok. Dowiedziałem się też, że znajdowało się tam grodzisko z zamkiem, jednak do obecnych czasów niewiele się zachowało.
Dojechałem do Myśliborza, a po wizycie w sklepie zatrzymałem się na Słonecznej Łące, żeby zjeść i odpocząć. Potem ruszyłem wzdłuż Wąwozu Myśliborskiego, zatrzymując się pod Skałką Elfów. Tyle o niej słyszałem, że sam chciałem zobaczyć jakie widoki się z niej rozciągają. Nie udało mi się wjechać, ale rower wepchnąłem aż na sam szczyt. Przepychając się w tłumie, udało mi się zobaczyć skromny widok na pałac w Myśliborzu i wioski leżące za Pogórzem Kaczawskim. Szkoda tylko, że jesień jeszcze nie zdążyła odwiedzić tego wąwozu, bo przydałoby się więcej koloru tym drzewom.
Dalej szlak wyprowadza z wąwozu, niestety znów na zaoraną drogę. Dobrze przynajmniej, że dało się jechać, choć ciekawi mnie jak turyści mają się przedostać po polu tuż przed żniwami. Na zdjęciach satelitarnych Google ta droga jest widoczna – tylko na zdjęciach.
Kolejnym celem była Czartowska Skała. Chciałem być jak najdokładniejszy w przejeździe po szlaku, dlatego spędziłem trochę czasu kręcąc się wokół góry, ale ostatecznie dałem sobie spokój. Szlak po prostu nie jest tam oznaczony. W dodatku dalej prowadził do Pomocnego po zapomnianej drodze i trochę się namęczyłem jadąc po grząskim gruncie.
Lubię lasy, ale ten szlak przydałoby się odświeżyć. Za Kondratowem wjechałem do kolejnego lasu, w którym wytyczenie głównych dróg spowodowało, że te boczne zostały zapomniane. Po gałęziach i różnych odpadach po wycince drzew, szlak pokierował mnie do głównej drogi leśnej, a następnie do Gozdna. Stąd między szopą i płotem dwóch gospodarstw prowadzi rzadko uczęszczana ścieżka, która ciągnie się skrajem lasu do polnej drogi. Niestety też rzadko kto ją odwiedza. Jakimś cudem udało mi się nie zjechać ze szlaku i znalazłem się na ścieżce wyjeżdżonej przez motocyklistów. W oddali było słychać pobzykiwanie ich maszyn, więc starałem się szybko przemieszczać.
Szlak kontynuował po zarośniętej drodze, o której już dawno zapomniano. Jak na złość zgubiłem mapę, a to była moja jedyna pomoc na tym szlaku. Musiałem się kilkaset metrów po tej trawiastej drodze wrócić. Mapa leżała, ciut ubłocona, ale przydała się zaraz za lasem. Tam spotkała mnie niemiła niespodzianka. Droga znów została zaorana, i to tak dawno temu, że nawet na zdjęciach satelitarnych jej nie widać. Spojrzałem na kompas i ruszyłem – niestety po przeoranym polu z dużymi bruzdami uniemożliwiającymi jazdę. Rower cały czas trzeba było ciągnąć. Jak dotarłem do lasu, to znalazła się droga, która teraz prowadzi donikąd (logicznie rzecz biorąc – do pola, ale dla turysty to jest ślepy zaułek). Nie odnalazłem jednak ani jednego znaku, więc zacząłem podjazd w górę tak, jak pokazywała mapa. Odnalazłem żółte znaki i jadąc, dopiero w połowie drogi zobaczyłem, że się wracam. Przebieg szlaku został zmieniony i to dobrych kilka lat temu, ale niestety nikt nie kwapi się do zaktualizowania map. Musiałem źle zinterpretować znak skrętu z wykrzyknikiem w miejscu skrętu starego przebiegu szlaku. Zawróciłem i zaintrygowała mnie ścieżka, którą podążało kilka osób. Prowadziła na szczyt Wielisławki, na której znajdują się ruiny zamku oraz schroniska, a także punkt widokowy, z którego – przy zachodzącym słońcu i miernej widoczności – nie było ładnej panoramy.
Na dole czekała mnie miła niespodzianka – Organy Wielisławskie. W końcu je zobaczyłem z bliska, i są olbrzymie. Poczułem się taki mały stojąc pod nimi. Nie mogłem jednak marnować czasu, bo zbliżał się wieczór. Gdy odjechałem i zniknął mi z oczu szlak, to zorientowałem się, że znów zgubiłem mapę. Odnalazłem ją i uznałem, że to koniec na dziś. Nie udało się zamknąć planu w jednym dniu, ale to wyłącznie ze względu na krótki dzień oraz trudności w poruszaniu się po tym szlaku. Tak samo przecież było na rowerowym szlaku Orlich Gniazd.
Droga powrotna bardzo prosta, bo nie dość, że miałem z górki, to jeszcze wiatr wiał w plecy. Niestety przez chmury szybko zrobiło się ciemno, ale do Legnicy dotarłem przed nocą, poprawiając średnią 16-17 km/h.
Kategoria Polska / dolnośląskie, góry i dużo podjazdów, Park Krajobrazowy Chełmy, setki i więcej, terenowe, kraje / Polska, rowery / Trek

Zawidów, Olszyna, Świeradów-Zdrój

  165.88  08:07
Ruszam wcześnie na dworzec PKP, żeby po godz. 8 znaleźć się w Zgorzelcu. Poranek mroźny, temperatura poniżej 5 °C. O ile w lecie marzy się o cieniu w postaci lasów czy przydrożnych drzew, o tyle dzisiaj marzyłem o ich braku. W nocy był przymrozek, co widać po białej trawie. Wydaje mi się jakby ta jesień przyszła szybciej niż w zeszłym roku.
Równym asfaltem do Sulikowa, dalej terenem i wojewódzką, i nawet nie zauważyłem kiedy znalazłem się w Zawidowie. Wjechałem na sekundę do Czech, ale że podjazd nie miał końca, to zawróciłem. Próbowałem zrobić zdjęcie kościołowi, jednak tylko go objechałem drogami jednokierunkowymi i nie znalazłem wjazdu. Chyba jedynie mieszkańcom dane jest odwiedzanie tej świątyni. Nie pozostało mi nic innego, jak ruszyć do Platerówki. Stąd do Lubańskiego Wielkiego Lasu. Początek dobry, bo jechałem po jakimś starym, rozlatującym się asfalcie, ale rozjeżdżony teren i droga, która nie nosiła już od kilku lat żadnego pojazdu nie były najwygodniejsze. W samym lesie więcej było prowadzenia roweru niż jazdy. W końcu, po pół kilometra przedzierania się, dostałem się na dobrą leśną drogę. Stąd już było z górki do Zaręby, gdzie zatrzymałem się na chwilę – w końcu znalazłem sklep.
Z Zaręby czekał mnie kolejny teren z kamieniami i wielkimi kałużami po jednej stronie lasu i szutrem po drugiej. Wyjechałem w Kościelnikach Średnich. Przedostałem się przez Kwisę po kładce dla pieszych i dojechałem do Olszyny. Miasto albo rozbudowuje się, albo nadal naprawia skutki zeszłorocznej powodzi, co zauważyłem na słupie powodziowym, który stoi obok kościoła.
Słońce grzało, ale mroźny wiatr nie pozwalał zdjąć z siebie bluzy. Temperatura dochodziła do 24 °C. Jechałem tak przez Gryfów Śląski do Mirska, a dalej do Świeradowa-Zdroju. Planowałem zobaczyć to miasto za dnia, jednak gdy zobaczyłem podjazd do centrum – zrezygnowałem. Jechałem dalej, jednak zatrzymała mnie smażalnia ryb. Pomyślałem, żeby coś zjeść dobrego. Niestety obsługa się gdzieś ulotniła i po odczekaniu kilkunastu minut odjechałem. Przed sobą miałem długi podjazd aż do Rozdroża Izerskiego. Z niego – leśnymi drogami przez góry. Planowałem to już w zeszłym roku podczas powrotu z Gór Izerskich, tylko tym razem robiłem to za dnia.
Dojechałem do Rozdroża Izerskiego. Nie sądziłem, że jest tutaj tak wysoko. Pod osłoną nocy podjazdy wyglądają inaczej. Leśna Chata, którą mijałem tutaj rok temu już nie istnieje. Ciekawe co powstanie w jej miejsce. Wjechałem na wygodną drogę leśną. Myślałem, że będzie to jakiś straszny podjazd, a po krótkiej chwili zaczynałem długi zjazd. Zauważyłem ciekawą rzecz, że przy znacznej prędkości nie odczuwa się rynien znajdujących się w drodze. Dostałem się do Chromca tak jak planowałem. Dalej przez Barcinek w stronę Siedlęcina. Jechałem asfaltem aż dojechałem do zakładu metalurgicznego. Nie przyjrzałem się szczególnie mapie przed odjazdem i myślałem, że to będzie droga do kolejnej miejscowości, a asfalt się kończył na bramie. Wjechałem na drogę terenową, którą zjechałem do zapory na Jeziorze Wrzeszczyńskim. A stąd już asfaltami do Siedlęcina.
Miałem przed sobą trochę podjazdów. Najpierw obok Góry Wapiennej, za którą czekał mnie dłuższy zjazd. Obawiając się, że będę musiał robić jakiś niepotrzebny podjazd w tej kotlince, wjechałem na drogę terenową. Myślałem, że to będzie skrót, ale był tak kamienisty, że szybciej pokonałbym ten dystans jadąc dalej po asfalcie.
Czernicę pamiętałem. Byłem tutaj podczas wizyty nad Jeziorem Pilchowickim. Pamiętałem też długi podjazd. Nie miałem wyjścia i zdobyłem po raz drugi Skałę albo raczej jej zbocze.
Z Rząśnika, mając po swojej lewej widok na Ostrzycę, dojechałem do Nowego Kościoła. Byłem coraz bliżej domu. Szybko dojechałem do Złotoryi. Słońce zniknęło za horyzontem, a wiatr, który miał wiać lekko w plecy przeszkadzał coraz mocniej. Kilometry leciały szybciej niż zwykle i do Legnicy dotarłem po godz. 19. Miałem nadzieję, że coś zrobili z ul. Złotoryjską, ale nie, nadal można na niej powybijać zęby.
Jesień jeszcze nie zdążyła pokolorować zbyt wielu drzew, ale te już dotknięte kolorowym pędzlem są bardzo piękne. Coś mi się wydaje, że będę miał dużo czasu, żeby napatrzeć się na zmieniający się krajobraz. Ciekawe dokąd mnie poniesie następnym razem.
Kategoria Polska / dolnośląskie, góry i dużo podjazdów, po zmroku i nocne, setki i więcej, terenowe, kraje / Polska, dojazd pociągiem, Góry Izerskie, rowery / Trek

Lasami z Węglińca

  105.07  04:55
Planowałem na dniach zrobić tę trasę i choć dzisiaj wstałem leniwie późno, to po godz. 13 pędziłem na pociąg do Węglińca. Legnica mnie nie lubi, bo miałem czerwoną falę na światłach i na schodach do peronu słyszałem jak zgrzytają koła pociągu – mojego pociągu. Nie zdążyłem. Zjadłem część obiadu, który miałem ze sobą i pomyślałem, żeby po prostu pojeździć po lubińskich lasach, bo do kolejnego pociągu była godzina. Zmieniłem zdanie i wolnym tempem ruszyłem w miasto. Wykręciłem 7 km i z dużym zapasem czasu wróciłem na dworzec.
Po prawie godzinie byłem w Węglińcu. Chwilę się po nim pokręciłem i leciałem dalej, żeby mnie zbyt wcześnie zmrok nie zastał. Na początek droga między lasem i linią kolejową aż do stacji w Zagajniku. Nie musiałem więc jechać do Węglińca, jednak był to też wyjazd zaliczeniowy, dlatego wolałem zahaczyć o to miasteczko.
Wjechałem do lasu. Prowadził mnie zielony szlak rowerowy oraz mapa. Plan wyznaczyłem z Mapami Google, a te niestety się nie popisały, bo znaleziona droga nie istnieje. Zacząłem kombinować z bocznymi dróżkami – czasem wygodnymi szutrami, czasem zarośniętymi i podmokłymi. Udało się dojechać do Osiecznicy – kolejnego celu. Dalej znalazłem się w Kliczkowie. Gdzieś czytałem o zamku w tej miejscowości. Obecnie znajduje się tam hotel, a wokół kompleksu rozsiane są budynki mieszkalne o interesującym wyglądzie.
Jadąc dalej widziałem ostrzeżenie o niewybuchach. Ja jednak nie miałem zamiaru jakichkolwiek szukać. Po drodze minąłem sporo grzybiarzy-saperów, ale widocznie nic sobie nie robili z tych ostrzeżeń. Gdyby jeszcze droga była mniej piaszczysta, to nie miałbym na co narzekać. Ominąłem szczęśliwie tereny wojskowe bez napotykania na jakiekolwiek zakazy i wyjechałem z lasu, mijając kolejną tabliczkę ostrzegającą o ryzyku śmierci.
Jeszcze jeden las, w którym musiałem ominąć tereny wojskowe – tym razem poradziecki skład amunicji. Droga wygodna, choć dużo kałuż. Miejscowi rowerzyści wyjeździli jednak szlak, dzięki czemu nie wybrudziłem tak bardzo roweru.
Do Gromadki dotarłem po zmierzchu. Robiło się coraz zimniej i jechało się coraz ciężej. Z Modły do Rokitek przedostałem się przez ciemny las. Dalej już było gorzej, bo dziurawy asfalt i mgły potęgujące przeraźliwe zimno, a to obniżało temperaturę do zera stopni.
Niestety wiatr miałem w twarz, dlatego skrócenie drogi nie wchodziło w grę. Z Jaroszówki pojechałem do Liśca, a później wjechałem w teren, bo miałem dość tego dziurawego asfaltu. Dalej do Zimnej Wody i znów dziurawym asfaltem do drogi krajowej. Pomyślałem, żeby stąd dostać się prosto do Legnicy, ale wiatr wiał w twarz i zrezygnowałem z tego zamysłu, wjeżdżając do lasu.
Byłem coraz bliżej domu. Cieszyłem się, że będę mógł się w końcu zagrzać, ale moje szczęście szybko się skończyło. Moja ulubiona droga dojazdowa do drogi pożarowej nr 11 została zastawiona kopcami z gruzu. Zaliczyłem glebę i zrezygnowałem dalszego omijania tych gór. Mam tylko nadzieję, że szybko skończą prace oraz że droga zostanie utwardzona, bo nie wiem gdzie ja będę jeździł w zimie.
Gdy dojeżdżałem do drogi z Miłogostowic do Dobrzejowa, przemknął przede mną rowerzysta. Było mi niestety zbyt zimno, żeby go dogonić, a jechał ponad 25 km/h i wciąż się oddalał. Może też marzł i marzył o szybkim powrocie do domu. Ja skręciłem na drogę do Pawic i co tam zastałem? Góry gruzu. Nie miałem ochoty jechać przez las, więc wróciłem się do asfaltu i dojechałem nim do Legnicy.
Zima zbliża się wielkimi krokami, a mnie do tegorocznego celu zostało jakieś 900 km. Mam nadzieję, że będę miał tyle sił, aby go spełnić.
Kategoria Polska / dolnośląskie, po zmroku i nocne, setki i więcej, terenowe, kraje / Polska, dojazd pociągiem, rowery / Trek

Kraków – Legnica

  334.71  15:24
Po wizycie w Warszawie nie byłem przekonany co do dzisiejszej podróży. Chłodno, pochmurnie, wietrznie. Do wyjazdu przygotowałem się w ostatniej chwili. Plan był taki, aby dostać się do Legnicy przed poniedziałkiem.
Wyruszyłem po godz. 15. Postanowiłem, że nie będę kombinował i pojadę drogą krajową. Od razu zaczęły się podjazdy. Dobrze, że pobocza były szerokie, to mogłem spokojnie sunąć pod górę.
Temperatura wynosiła na początku 15 °C, a z czasem spadła do 10. W nocy prognozowali nawet 5 °C, a mnie już było zimno w ręce. Tuż za Sławkowem zatrzymałem się na stacji benzynowej po wodę. Nawet spojrzałem na półkę z rękawicami roboczymi, jednak wszystkie wyglądały słabo, więc nie brałem żadnej pary.
W Dąbrowie Górniczej droga w remoncie. Szkoda, że nie skończyli tego przed moim wyjazdem. Jechałoby się z pewnością o wiele wygodniej. W ten sposób musiałem jechać wąską nitką, na której żadne auto nie odważyło się mnie wyprzedzić. A ruch zrobił się duży. Chyba nikt nie był zły na jednego rowerzystę?
Słońce zaszło za horyzont w Dąbrowie Górniczej. Planowałem jechać jak najkrótszą drogą i omijać obwodnice, jednak w tym mieście przegapiłem skrzyżowanie i jechałem za znakami zamiast spojrzeć na mapę. Od skrzyżowania dróg krajowych 86 i 94 do Bytomia auta pojawiały się sporadycznie.
Było coraz zimniej. Temperatura dochodziła do 6 °C. W Bytomiu i Zabrzu było trochę dymu. Na początku myślałem, że to mgła. Moja obawa wróciła niedaleko potem, bo momentami przejeżdżałem przez pola mgieł, a temperatura zaczęła spadać coraz niżej. Zaczynałem czuć zmęczenie. Zatrzymałem się na przystanku w Warmątowicach (ale nie Sienkiewiczowskich), a potem w Strzelcach Opolskich na stacji benzynowej, aby coś zjeść i wypić gorącą herbatę.
Droga do Opola także nie była przyjemna, ale znalazł się tam kolejny Orlen, więc znów mogłem ogrzać się i wypić gorącą kawę, aby nie zasnąć na rowerze. Oczywiście ominąłem obwodnicę w Opolu i przejechałem się nad Odrą. Ładnie mają tam oświetlone kamieniczki.
Za Opolem było najciężej. Mgły zaczęły skracać widoczność do tego stopnia, że nie asfalt był ledwo widoczny. Do tego temperatura bliska zeru. Ja zamarzałem, a na drodze było bardzo niebezpiecznie. Pocieszało mnie to, że od Opola do Brzegu nie minęło mnie ani jedno auto. Byłem zmarznięty i wyczerpany. Musiałem zatrzymać się na kolejnej stacji. Na ratunek przyszedł mi Brzeg. Nie chciałem się stamtąd ruszać, ale trzeba było pokonać resztę drogi.
Mgły trzymały do Oławy. Jak to dobrze, że zaczęło się przejaśniać. Zatrzymałem się na kolejnej stacji Orlenu, aby odpocząć, ogrzać się i napić, a potem ruszyłem do Wrocławia. Tam próbowałem się jakoś przedrzeć przez miejską dżunglę. Średnio, ale udało mi się. Słońce wzeszło i mogłem odżyć po tej okropnej nocy. Niestety jazda przestawała być komfortowa i co kilkanaście kilometrów robiłem postoje, aby rozprostować nogi i dać odpocząć siedzeniu.
Zaraz za Środą Śląską wjechałem w teren, bo nie potrzebuję jechać przez Prochowice. W Proszkowie planowałem, aby pojechać przez Kwietno, jednak zrezygnowałem ze względu na zbyt dużą ilość kałuż. Pojechałem najpierw kamienistą drogą, a dalej asfaltami prosto do Legnicy. Niestety poranek był upalny. Zupełnie niesprawiedliwe, gdy w nocy atakowały mnie mgły, a za dnia słońce.
Kategoria z sakwami, setki i więcej, po zmroku i nocne, Polska / małopolskie, Polska / dolnośląskie, kraje / Polska, Polska / śląskie, Polska / opolskie, rowery / Trek

Kategorie

Archiwum

Moje rowery