Kolejny gorący dzień. Ruszyłem do Tarnogrodu. Było sporo borów pełnych kwitnących wrzosów i niekończących się pagórków. Potem droga do Sieniawy pod słońce, bez grama cienia, że na liczniku wybiło 36 °C. W dodatku jeden odcinek był tak koszmarny, że pękła szprycha. Po zbadaniu koła znalazłem urwane aż dwie.
Niedziela przyniosła kolejne problemy, bo w Sieniawie wszystkie sklepy i restauracje były pozamykane. Na szczęście trafiłem na bar, gdzie mogłem coś zjeść. Przedostałem się przez San po jednym z nielicznych mostów i bocznymi wertepami dojechałem do Jarosławia. W drodze do Radymna wjechałem na kawałek krajówki. Dużo rowerzystów, ale pobocze nie nadawało się do jazdy.
Z Radymna ostatkami sił dojechałem do arboretum. Późno, bo nieco ponad 20 minut przed zamknięciem, ale po tej całej gonitwie nie mogłem odpuścić. Zrobiłem szybki spacer, rezygnując z wdawania się w szczegóły. Przegapiłem wiele atrakcji, ale i tak było warto. To miejsce wymaga przynajmniej dwóch godzin, by je poznać, a co dopiero przystanąć przy każdej roślinie.
Zostało mi dostać się do Przemyśla po szlaku Green Velo. Tam zjadłem gołąbki po przemysku. Podobne do gołąbków z ziemniakami, tylko nie wyczułem żadnych dodatków. Roztoczańskie łupcie w Zamościu bardziej mi smakowały. Dzisiaj zatrzymałem się w akademiku.