Było słonecznie, ale z przyjemną temperaturą. Musiałem wrócić się kawałek, aby przedostać na wybrzeże po łatwiejszej drodze, jak mogło się zdawać, wzdłuż rzeki, a nie przez góry. Trochę wiało w dolinie, ale im dalej, tym stawało się gorzej. Najtrudniejsza była końcówka. Tam skręciłem na drogę wzdłuż wybrzeża i nadal wiało. Ta droga przez góry pewnie nie byłaby wcale gorsza od tego, co przejechałem.
Po długiej walce dotarłem do Matsuyamy. Metropolia spowalniała mnie na światłach, ale wiatr był tam słabszy. Dojechałem pod górę zamkową, potem krótka wspinaczka i byłem na szczycie. No, prawie, bo zamek właśnie zamykali. Ale widoki z góry rozciągały się daleko.
Zorientowałem się, że została mi nieco ponad godzina do zamknięcia stacji drogowej. Zrezygnowałem z dalszego zwiedzania miasta i ruszyłem w pogoń za czasem. Dotarłem na miejsce na 5 minut przed zamknięciem i wbiłem kolejną pieczątkę do kolekcji. Po zamknięciu jeszcze załapałem się na darmowe jedzenie, bo pani chodziła po parkingu i rozdawała niesprzedane pudełka z lunchem.
Pozostało mi już tylko dostać się do noclegu. Poczułem zmęczenie po tej gonitwie, a jeszcze powrócił ten okropny wiatr i zbliżał się zmierzch. To był ciężki dzień. Dojechałem do zajazdu typu ryokan, który cechuje się pokojami wyłożonymi matami tatami oraz wspólną łaźnią. Gospodyni była niezwykle gościnna, bo nawet dostałem ręcznik, jako że Imabari – miasto, w którym zatrzymałem się – znane jest z produkcji ręczników (jest tu nawet muzeum im poświęcone).