Dzień zaczął się słonecznie, jednak szybko pojawiły się chmury. Odwiedziłem początkową stację na kolejnej linii, ale nie mieli pieczątek, więc pozostaje mi kolekcjonowanie pieczątek na stacjach drogowych. O ile będą czynne, bo trafiłem na jedną w remoncie. W Korei darzyli rowerzystów większym zaufaniem, bo w Japonii pieczątki są przykute łańcuchami i nierzadko schowane za ladą.
Droga wzdłuż wybrzeża była mniej skalista. W Aki przespacerowałem się kawałek po jaskini, odwiedziłem centrum z tradycyjną architekturą, a potem wjechałem na drogę dla rowerów, która podejrzanie miała łagodne podjazdy i łuki. Potem pojawiło się dużo murów oporowych i wiaduktów, więc skojarzyłem, że biegła tamtędy linia kolejowa. Na tabliczkach na wiadukcie nowej linii znalazłem datę Heisei 11, czyli 1999 rok. Wtedy musiał zmienić się przebieg linii, choć jednowagonowe pociągi jeżdżą co godzinę i tylko w dni robocze, więc nie wyglądają na zbyt rentowne.
Niebo było pokryte warstwą chmur. Zaczęło nieśmiało kropić, ale potem się rozpadało. Postanowiłem dać szansę i po kilkunastu minutach przestało padać. Potem jednak znowu zaczęło ciapać, ale na tyle znośnie, że nie przebierałem się. Z różnym natężeniem, ale kropiło do końca podróży. Znalazłem się gdzieś w centrum miasta Kōchi. Rower musiałem zostawić na parkingu podziemnym, choć tym razem darmowym.